niedziela, 25 lutego 2018

Birma/Mjanma - Tajlandia Koh Phangan 2017



O Birmie myśleliśmy już od dłuższego czasu, ale wciąż brakowało nam odwagi, aby tam wyruszyć. Wydawało nam się, że to kraj jeszcze dość dziki, słabo rozwinięty turystycznie i może niezupełnie bezpieczny. Słyszeliśmy jednak, że właśnie tam można odnaleźć prawdziwą, niezadeptaną jeszcze przez turystów Azję. Spotkaliśmy się zarówno z negatywnymi, jak i skrajnie pozytywnymi relacjami podróżników, doszliśmy więc do wniosku, że jak zawsze - trzeba to zobaczyć samemu i zbudować własną opinię, nasz własny obraz Mjanmy. W Polsce (i nie tylko) ludzie przyzwyczajeni są do starej nawy kraju - Birma, ale oficjalną nazwą jest Mjanma, przy czym sami Birmańczy używają obydwu, na co pozwoliłam sobie i ja w tej relacji.



21 I 2017

Czeka nas parę dobrych godzin w podróży, ale wiemy, że udajemy się w miejsce, gdzie będzie jakieś 30 stopni więcej, 100% słońca więcej, zieleń, świeże owoce i warzywa oraz uśmiechnięci ludzie. W tej perspektywie niedogodności związane z podróżą wydają się zupełnie nieważne. Tradycyjnie już jedziemy pociągiem z Krakowa do Warszawy, potem SKM na lotnisko Chopina i stamtąd już wylot do Dohy, niezbyt długa przesiadka i wylot do Bangkoku.



22 I


Wychodzimy z lotniska w stolicy Talajandii i od razu czujemy uderzenie ciepła i rozgrzewające promienie słońca. Tym razem postanowiliśmy dotrzeć do hotelu wyłącznie używając komunikacji miejskiej. Najpierw na lotnisku wsiedliśmy w Skytrain, a potem przesiedliśmy się w metro do Hualamphong (dworzec kolejowy). Część drogi chcieliśmy przemierzyć wodną taksówką, więc z ciężkimi plecakami wyruszyliśmy na przystań. Było naprawdę bardzo gorąco, a my zmęczeni po podróży, a właściwa przystań nie dawała się odnaleźć, spędziliśmy około 30 minut, aby tam dojść. Myślałam że usiądę na krawężniku i już nie wstanę :) Później wodną taksówką – pomarańczową linią , zapchaną do granic możliwości płynęliśmy do przystanku nr 13, który jest niedaleko Khao San, a stamtąd już tylko parę kroków do naszego hotelu.




Kiedy już dotarliśmy na miejsce, byłam tak wykończona upałem i ciężarem plecaka (wcale nie był taki ciężki, tylko ja mam chyba mało siły), że gdybym miała decyzję o transporcie podjąć jeszcze raz – wzięłabym taksówkę :). Dojechanie z lotniska do hotelu naszym sposobem kosztowało około 10 zł/os. Taksówka to koszt około 60 – 70 zł dla dwóch osób (teoretycznie tyle powinna kosztować niezależnie od ilości pasażerów, ale przy 4 osobach kierowcy często podnoszą stawkę).


Wybraliśmy tym razem hotel A&A przy Rambuttri, wolimy tę część miasta, jest blisko Khao San, ale jest cicha i ładniejsza.


Wieczorem, zaraz po odświeżeniu się poszliśmy na klasyczny tour – Khao San, pad thai, piwko, shake, roti i masaż stóp na którym zasnęłam. Po przebudzeniu pozostało tylko podreptać do hotelu i tam zasnąć na dobre.



23 I



Śniadanie w A&A wydają od 8:00, ale o 7:00 przygotowali dla nas tosty, o co poprosiliśmy dzień wcześniej. Poprzedniego dnia zamówiliśmy taksówkę, która miała nas zawieźć na lotnisko Don Mueng. Taksówkarz przyjechał punktualnie o 7:15, jechał z nami tak, jakby walczył o życie i uciekał przed czymś bardzo strasznym i bardzo szybkim :) Normalnie ta trasa powinna trwać około godziny, ale były korki, mimo to nasz kierowca pokonał ją w 40 minut! Dzięki temu rozbudziliśmy się na dobre.


Na Don Mueng można się też bez problemu dostać autobusem z Khao San (120 THB/os), ale wyjazdy były o 6:00 – dla nas za wcześnie i o 8:00 – dla nas za późno.


Na lotnisku odprawiamy się szybko na stanowisku Nok Air i lecimy do Yangonu. Lot wygodny, szybki i jeszcze z poczęstunkiem na pokładzie.


Na lotnisku w Yangodnie wymieniamy część pieniędzy na lokalna walutę – Kiaty. Wymiana idzie bez problemu, a kurs jest dobry. Później żałowaliśmy, że nie wymieniliśmy tam więcej pieniędzy.


Po wyjściu z lotniska bierzemy taksówkę i jedziemy do Downtown, gdzie znajduje się większość miejsc noclegowych dla turystów, w tym i nasz hostel. Taksówka kosztuje niecałe 30 zł (10 tys Kiat), można znaleźć tańszą, ale ceny taksówek w Yangonie są tak niskie, że nie ma sensu kombinować. Samochody są nowe i klimatyzowane. Czas podróży to około 45 minut. Po drodze zachwycamy się dawną stolicą kraju. Wszędzie jest zielono, zieleń aż wylewa się zza ogrodzeń, z domostw i parków. Jest pięknie i gorąco.


Wybraliśmy hotel Bond na Hledan Street. Świetna cena, bardzo przyjemny obiekt i przemiła obsługa. Odświeżamy się i wychodzimy na spacer, aby zorientować się w okolicy.


Najpierw trafiliśmy do pagody Sule. Bilet kosztował 10 tys Kiat (około 9 zł). Wstępy do obiektów sakralnych wymagają zawsze ściągnięcia obuwia i zakrycia ramion. Zwiedzając Mjanmę przygotujmy się na wiecznie brudne stopy :)


Błąkamy się jakiś czas po wąskich uliczkach Yangonu. Uliczki w części handlowej są ściśle tematyczne, np. jedna cała uliczka poświęcona zaproszeniom – sprzedaż, wydruk różnych kart okolicznościowych, kolejna okularom, następna kosmetykom samochodowym, jeszcze jedna warzywom itp. Jedna uliczka – jedna specjalizacja. Jeśli chcesz kupić coś konkretnego, nie musisz jeździć po całej okolicy – udajesz się na jedną uliczkę i tam wszyscy sprzedają podobny asortyment.







Sklep z bananami :)




Jedzenie uliczne nie jest niestety tak powszechne jak w Tajlandii, ale da się znaleźć. Zazwyczaj są to cienkie naleśniki z warzywami, zrobione na łagodnie lub na pikantnie, a cena takiego naleśnika to około 1 zl. Są też pyszne, smażone placki, podobne trochę do amerykańskich pancakes – około 0,5 zł za sztukę. Kupujemy też słodkie, czerwone pomelo (1,5 zł), a w sklepie piwo (ok. 4 zł) i colę 1,5 l (ok. 2,5 zł).


Uliczna naleśnikarnia

Szukamy jakiejś knajpki, aby zjeść obiad, ale nie udało nam się znaleźć żadnego miejsca, gdzie jedzą lokalsi, bo tak staramy się zazwyczaj wybierać miejscówki – to najbezpieczniejsza metoda. Weszliśmy więc do przyjemnej i klimatyzowanej restauracji dla turystów. Zamawiamy kurczaka z panierce z makaronem i warzywami oraz makaron z warzywami, do tego cola. Za cały obiad płacimy około 20 zł.


Po obiedzie spacerujemy do późna, a po powrocie do hotelu po prostu padamy na łóżko i zasypiamy zanim głowa dotknie poduszki.


Sule pagoda w nocy

24 I

Wysypiamy się bez ograniczeń i wstajemy dopiero o 9:00 . Śniadanie w hotelu jest świetne. Wyruszamy w kierunku najważniejszego zabytku Yangonu – pagody Szwedagon. Jakby iść bezpośrednio, zajęłoby to około 50 minut, ale nam się nie spieszyło.


Po drodze wchłaniamy Mjanmę wszystkimi zmysłami. Wszędzie jest zielono, kobiety są pięknie, kolorowo ubrane i mają pomalowane policzki pastą thanaka. Jest to pasta wytwarzana ze specjalnego drzewa, która służy, jako ochrona przed słońcem, dzieci mają często pomalowane całe twarze. Mężczyźni w Yangonie chodzą w tradycyjnych longyi – wygląda to podobnie do długiej spódnicy. Góra ubioru to już zazwyczaj normalna koszula, ale dół budzi zaskoczenie u Europejczyków. Jest to strój zarówno oficjalny - do biura, jak i do grania w piłkę. U mężczyzn longyi jest zawiązana w supeł z przodu i ma stonowany kolor.









Ruch uliczny jest ciekawy – jest prawostronny, ale zdecydowana większość samochodów (w tym również autobusów) ma kierownicę po prawej stronie. To tak, jakby angielskim samochodem poruszać cię po polskich drogach. Niby się da, ale chyba trochę niewygodnie. Kiedyś w Birmie był ruch lewostronny (pokłosie kolonii brytyjskiej) i samochody do takiegoż ruchu przystosowane, później wydano decyzję o zmianie ruchu na prawostronny, nie dopasowując do tego samochodów.


Co nas bardzo zaskoczyło – prawie wszyscy naprawdę nieźle komunikują się po angielsku. Mjanma była przez długie lata kolonią brytyjską i angielski był ważnym językiem, którym do dzisiaj dobrze posługują się starsi Birmańczycy. Znacznie łatwiej więc dogadać się po angielsku ze starszymi ludźmi, niż z młodzieżą. Ludzie są przemili, pomocni, uśmiechnięci, chętnie rozmawiają i zazwyczaj z uśmiechem, bez oporów pozują do zdjęć.










Mężczyźni zazwyczaj coś żują i mają od tego brązowe zęby i czerwoną ślinę. Myśleliśmy, że to tytoń, ale jest to betel, w skład którego wchodzą liście pieprzu żuwnego (pieprzu betelowego) oraz mleko wapienne i różne dodatki, jak nasiona palmy, czy przyprawy, np. goździki, kokos, kardamon czy anyż. Stoiska z tą używką są dosłownie na każdym rogu, nie sposób ich nie zauważyć. Betel jest ponoć czwartą najpopularniejszą używką na świecie po kofeinie, nikotynie i alkoholu. Nie spróbowaliśmy, nie wiedząc dokładnie co to jest. Może następnym razem ;)

Po drodze do Szwedagon zauważyliśmy jakieś wydarzenie literackie. Było to chyba coś w rodzaju festiwalu książki, z naciskiem na literackich noblistów. Na zewnątrz był wielki kiermasz książek, a w środku odbywały się wykłady i była wystawa tematyczna. Z wykładów niewiele zrozumieliśmy ;) Ale zakupiliśmy sobie książkę „Freedom from Fear”, autorstwa Aung San Suu Kyi – laureatki pokojowej nagrody Nobla z 1991 roku. Na stoiskach było sporo książek anglojęzycznych, więc przy naszej miłości do książek w ogóle, grzechem byłoby czegoś nie zakupić. A ceny były niskie – nasza kosztowała tylko 4 tys Kiat.






Zanim jeszcze doszliśmy do słynnej pagody (a właściwie stupy) Szwedagon, już byliśmy zakochani w tym pięknym kraju i zauroczeni jego mieszkańcami.


Aby wejść do tak świętego miejsca, należy mieć całkowicie zakryte nogi i ramiona – i to dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Bilet wstępu kosztuje 8 tys. Kiat, czyli około 25 zł; wraz z biletem dostajemy naklejkę, która potwierdza fakt dokonania opłaty za wejście. Jest to bardzo wygodne, bo z tą naklejką można wejść w tym samym dniu ponownie.


Informacje podają, że świątynia ma około 2500 lat. Kompleks jest oszałamiający. Zrobił na nas podobne wrażenie jak Wat Phra Keo w Bangkoku. Warto poświęcić na jej obejrzenie więcej czasu i koniecznie trzeba tam wrócić po zachodzie słońca.
 





Po obejrzeniu kompleksu w świetle południowego słońca, poszliśmy na spacer do parku Kandawgyi. Po drodze, tuż obok świątyni zjedliśmy świetny obiad – ryż z warzywami (1200 Kiat) i zupa warzywna z makaronem (1500 Kiat), a do tego najpyszniejsze, zimne piwo (2500 Kiat duże i 1200 Kiat małe). Ten posiłek zdecydowanie zregenerował nasze siły. Park jest nieopodal Szwedagon i jest ogromny! Można w nim spacerować cały dzień. Duża część spaceru to przejście kładkami zbudowanymi na jeziorze. Trzeba chodzić uważnie, bo mostki są dość stare i co chwilę wystaje jakaś deska. Zrobiliśmy sobie naprawdę długi spacer i moje nogi już nie chciały robić więcej kilometrów. Zaopatrzeni w zimne piwo i przekąski usiedliśmy na korzeniach drzewa nad jeziorem, na wprost pagody Szwedagon i odpoczywaliśmy oglądając zachwycający zachód słońca. Było magicznie.











Po zmroku wracamy do Szwedagon i to, co można tam zobaczyć o tej porze, jest jednym z moich najpiękniejszych wspomnień w tego wyjazdu. Nocą świątynia świeci się na złoto, dookoła palą się tysiące świec, lamp oliwnych i kadzideł, masa ludzi modli się i zapala kolejne świece. Można usiąść na ziemi, zadumać się i zatopić w tę wyjątkową atmosferę.












Mamy poczucie, że spędziliśmy niesamowity dzień, który na długo zostanie w naszej pamięci. Wracamy do domu, bierzemy pierwszą taksówkę bez targowania się, bo i tak ostatecznie – wszystkie są bardzo tanie. Za 3 tys. Kiat dojeżdżamy do hotelu. Jemy na kolację świeże owoce i zasypiamy kamiennym snem.



25 I



Dzisiaj trudno dostać się na śniadanie, bo wszystkie stoliki są zajęte. Trochę to trwało, ale w końcu doczekaliśmy się na swoje dwa krzesełka. Po śniadaniu wykwaterowujemy się, bo to nasz ostatni dzień w Yangonie. Bagaże zostawiamy przy recepcji i ruszamy w miasto. Idziemy do jakiejś pagody nad rzeką, spory kawał drogi. Po drodze mijamy zabudowania portowe, stoiska z różnościami, miłych ludzi, piękne Mjanmarki.














Pagoda okazuje się malutka i po Sule, czy Szwedagon, już nie budzi entuzjazmu, nawet nie wchodzimy. Obok pagody kupujemy na stoisku zestaw jakichś smażonych przekąsek – sajgonki z kukurydzą, dufinki, chrupki itp., wszystko bardzo tłuste. Obok jest też hala targowa z różnymi straganami, ale nie znajdujemy w niej niczego szczególnie ciekawego.


Dzisiaj wyjątkowo ubrałam krótkie spodenki i to był pierwszy i ostatni raz, kiedy to zrobiłam w Mjanmie. Odsłanianie nóg w tym kraju jest czymś tak dziwnym, że każdy się przygląda. Nie chodzi o to, że jest to nieprzyzwoite, ale jest po prostu dla nich dziwne i spacerując tak ubrana, czułam na sobie non stop zaciekawione spojrzenia zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Do końca wyjazdu już pozostałam wierna najwygodniejszej dla mnie formie ubioru – czyli alladynkom, które zapewniają doskonały przepływ powietrza i jednocześnie zasłaniają całe nogi :)

Postanawiamy przejechać się autobusem miejskim w kierunku naszej dzielnicy. Nie mamy jednak pojęcia, w który wsiąść, żeby chociaż mniej więcej kierunek się zgadzał. Zapytaliśmy o to mężczyznę stojącego na chodniku i on dokładnie nam wytłumaczył, gdzie w jaki autobus wsiąść, a gdy właściwy numer podjechał – wsiadł z nami, żebyśmy się nie pogubili :D. Mało tego – zrobił w autobusie spore zamieszanie, żeby znaleźć nam miejsca siedzące i ostatecznie usadził nas….obok kierowcy! W dodatku jeszcze zapłacił za nasze bilety. Zwariowaliśmy :) Spokojnie mogliśmy jechać sami, na stojąco i kupić sobie bilety, ale pan był tak zaangażowany w okazanie nam gościnności w swoim kraju, że nie mogliśmy się z nim dłużej spierać. Jechał z nami aż do przystanku, na którym powinniśmy wysiąść. Chcieliśmy na końcu zapłacić za pomoc i za bilety, ale absolutnie się nie zgodził, przyjął od nas tylko po długiej namowie polskie batoniki z suszonych owoców. Okazało się, że nasz opiekun jest marynarzem i pływa po całym świecie, a Polskę kojarzy doskonale, bo był kiedyś w Gdańsku. 


Na chodnikach co kawałek są gliniane dzbany pełne chłodnej wody pitnej, obok stoi kubek i każdy może skorzystać. Są też plastikowe dystrybutory z darmową pitną wodą oraz uliczni sprzedawcy wody – głównie dzieci. Jednak postanawiamy nosić butelkowaną wodę i tylko z niej korzystać, nie ma co kusić losu.

W Yangonie zwróciliśmy uwagę na pewną specyfikę ruchu drogowego z udziałem pieszych, co zdecydowanie potwierdziło się w spotęgowanej wersji później – w Mandalay. Otóż drogi są dla samochodów. Koniec i kropka. Pieszy jest intruzem i nie ma żadnych praw – żadnych. Zechce ci się przejść przez ulicę – robisz to na własne ryzyko – nikt się dla Ciebie na pewno nie zatrzyma :) Przechodzenie przez ulicę jest jak walka o życie. Musisz przejść, ale robisz to pomiędzy samochodami i motorami, czasami ulicę przechodzi się, zatrzymując się po drodze kilka razy, aby przepuścić nadjeżdżający samochód. Po jakimś czasie można się przyzwyczaić.

Na obiad znowu poszliśmy do restauracji, w której byliśmy dzień wcześniej, bo nie znaleźliśmy nic innego. Kolejny raz podjęliśmy ryzyko stołowania się w miejscu dla turystów. Jedzenie było smaczne – kurczak z orzechami nerkowca i warzywami, kurczak w panierce z makaronem i 2 x cola. Za cały obiad zapłaciliśmy około 30 zł.


Musimy wymienić kolejną część dolarów. Kurs w banku jest taki sam, jak na lotnisku, ale banknoty są sprawdzane niewiarygodnie dokładnie. Czytaliśmy przed wylotem, że Mjanma ma fioła na punkcie super nowych banknotów i tylko takie przyjmują do wymiany. Kupiliśmy więc dolary w banku w Polsce i dostaliśmy idealnie nowe, jakby wprost z drukarki. Bardzo ostrożnie je przechowywaliśmy, aby się nie zmięły, a i tak w banku z czterech lśniących 100$ banknotów – zaakceptowali tylko jeden! Pozostałe im się z jakichś względów nie podobały. Pani sprawdzająca pokazywała nam, że np. z nosem Benjamina Franklina coś jej nie pasuje :) Po długich negocjacjach, konsultacji pani z kolegami z biurka obok, łaskawie przyjęto od nas 2 banknoty – reszta się nie nadawała. Mogliśmy więcej wymienić na lotnisku…


W hotelu bierzemy jeszcze prysznic – udostępniają łazienkę nawet po wykwaterowaniu, co jest bardzo pomocne – bo przed nami długa noc. Przygotowujemy sobie ciepłe ubrania, znając miłość Azjatów do klimatyzacji – bluzy z długim rękawem, ciepłe skarpety, długie spodnie i szal.


Taksówka na dworzec z Downtown jedzie 1,5 godziny! Jeśli wybieracie się na autobus – trzeba to wziąć pod uwagę, bo są duże korki i spora odległość. Zamówienie taksówki jest znacznie lepszym wyjściem niż próba dotarcia samodzielnie, ponieważ dworzec jest ogromny i tak chaotyczny, że gdybyśmy mieli sami znaleźć nasz autobus, to trwałoby to wieki. Nasz kierowca odnalazł stanowisko naszej firmy przewozowej pytając po drodze kilku osób, naprawdę nie było to łatwe. Dworzec jest dość obskurny. Stanowisko naszej firmy ma coś w rodzaju biura – poczekalni, gdzie można wygodnie oczekiwać swojego kursu. Jest też toaleta,  ale tego wspomnienia wolę sobie nie utrwalać. Generalnie jest brudno i lata wokół jakieś milion komarów. Mamy świetny preparat na komaty, kupiony w Tajlandii (tak mocny, że odbarwia ubrania, z którymi się zetknie), ale nawet on nie odstrasza tych krwiopijców.


W końcu wsiadamy do autobusu. Wydaje się bardzo wygodny – siedzenia są w konfiguracji 2+1 – są szerokie, wygodne i dużo miejsca na nogi. Do tego każde siedzenie ma kocyk, poduszkę oraz wodę i poczęstunek. Jednak już po chwili okazuje się, że w autobusie jest bardzo duszno, a ludzkie zapachy wszelkiego rodzaju zostają zamknięte na małej przestrzeni, bo nie ma nawet mikro uchyłu okien, nic. Klimatyzacja raz jest tak mocna, że można zamarznąć, a raz tak słaba, że jest upał.





Dość szybko okazuje się, że jedzenie obiadu w restauracji dla turystów było błędem. Oboje się lekko podtruliśmy, więc dalsza droga była koszmarem. To był drugi raz, kiedy skorzystaliśmy z nocnego autobusu i po raz drugi okazał się to być "nightmare bus". Droga była długa i tak wyboista, jakby jechało się po wiejskich, nieutwardzonych drogach, czuliśmy się jak chomiki zamknięte w szczelnym shakerze. Na pierwszym postoju ja wyglądałam już jak cień człowieka, Sławek starał się trzymać fason, żeby nie pogarszać sytuacji. Na samą myśl, że mam wejść do tego autobusu raz jeszcze, robiło mi się jeszcze gorzej. Ale nie było wyjścia. Wg informacji podczas zakupu biletu w hotelu, powinniśmy dojechać na miejsce o 4:00, wg opiekuna autobusu – o 6:00, a faktycznie dojechaliśmy o 7:00, czyli po prawie 12 godzinach jazdy, podczas której prawie w ogóle nie spaliśmy.


26 I


Przy wjeździe do Nyuang Shwe jest pobór opłat, zwany przez niektórych backpackerów – podatkiem od białych twarzy. Opłata, którą wnoszą obcokrajowcy za możliwość wjazdu na ten teren wynosi 10 $ lub 10 Euro lub 13500 Kiat i jest obowiązkowa.


Jesteśmy absolutnie szczęśliwi, że możemy już wyjść z autobusu i nabrać w płuca czystego, rześkiego, porannego powietrza. Uffff… Na miejscu postoju autobusu zebrała się już spora grupa mężczyzn, którzy będą oferować podwiezienie do hotelu. Obawialiśmy się standardowej sytuacji z Wietnamu, czy Tajlandii, gdzie tuż po wyjściu z autobusu zostaniemy zakrzyczani i zaszczuci, żeby koniecznie wsiąść do taksówki. A tym czasem - szok. Ludzie są niesamowicie mili, absolutnie nie natarczywi. Wysiadamy z autobusu, a tuk-tukowcy stoją i czekają. Nie ma krzyków, nawoływań, zgarniania na siłę, nikt się na nas nie rzuca. Jeden z nich podchodzi do nas dopiero jak już odebraliśmy bagaże i uprzejmie pyta, czy chcemy pójść pieszo, czy też chcemy, aby nas podwieźć. Odpowiadamy, że mamy tylko 500 metrów do hotelu i naprawdę z radością się przejdziemy po tak długiej podróży, a pan wówczas życzy nam z uśmiechem miłego dnia i do widzenia. Zatkało nas :) Od razu polubiliśmy to miejsce.


Po drodze do hotelu przyłączył się do nas lokalny chłopak, żeby sobie pogadać po angielsku, ucieszył się, że jesteśmy z Polski, bo jest wielkim fanem Lewandowskiego. Od słowa do słowa, powiedział nam że ma łódkę i wozi ludzi po jeziorze. Wydał się nam tak sympatyczny, że umówiliśmy się z nim na wynajem jego łódki na cały dzień. Miał dość wysoką stawkę w porównaniu do innych, ale i tak patrząc obiektywnie – było to nadal tanio. Na cały dzień, od rana do zachodu słońca, wraz z popłynięciem kanałami do wioski, z której wychodzi się do lasu stup, wyszło nam 23 tys. Kiat, czyli niecałe 70 zł za całą łódkę. Ceny na mieście to 15-20 tys Kiat. W łódce może płynąć maksymalnie 5 osób, cena jest jedna. My postanowiliśmy mieć łódkę tylko dla siebie, żeby móc samodzielnie dysponować swoim czasem i tym, co i kiedy chcemy zobaczyć.


Po umówieniu się na następny dzień na podróż po jeziorze, poszliśmy do naszego hotelu Sweet Inn, który rezerwowaliśmy wcześniej przez Booking.com. Miejsce miało bardzo dobre opinie, ale chyba dostaliśmy pokój w starszej części. Już przy zameldowaniu dostaliśmy w zestawie zatyczki do uszu, co nas zaniepokoiło. Najpierw zjedliśmy śniadanie w pięknym miejscu wprost nad kanałem. Ja ledwo coś skubnęłam, bo mój żołądek nadal był w szoku po 12-godzinnych wstrząsach i wcześniejszym obiedzie w restauracji dla turystów, który niewątpliwie był błędem.








Nasz pokój wychodzi na kanał, więc jest w nim niewiarygodnie głośno, łodzie są bardzo hałaśliwe i pływają cały czas. Nie to jest jednak najgorsze – pokój ma naprawdę niski standard, co byłoby do wytrzymania, gdyby nie ilość robaków, które mimo ciągłego zabijania – nadal się pojawiają. Ja spędzam cały dzień w łóżku jedząc sucharki i pijąc wodę, nie jest najlepiej. Jem spore ilości różnych tabletek – Nifuroksazyd, No-spa i leki osłonowe – jak dobrze, że je zabrałam! Sławek spaceruje po wiosce i robi zdjęcia i od czasu do czasu wpada sprawdzić, czy jeszcze żyję :)


Po południu , kiedy czuję się trochę lepiej, a ilość komarów i innego robactwa w naszym pokoju absolutnie nie maleje, decydujemy się na zmianę hotelu. Tuż obok znajdujemy świetny hotel – Golden Fish Motel (gorąco polecamy!), w którym akurat mają jeden wolny pokój – w środku jest bardzo czysto, CICHO i nie ma ani pół komara, a pani zarządzająca tym miejscem mówi biegle po angielsku i jest przesympatyczna. W dodatku cena jest identyczna jak naszego dotychczasowego hotelu (20$ za pokój dwuosobowy ze śniadaniem), a mamy jeszcze klimatyzację, czego nie było w Sweet Inn.


Zdecydowanie postanawiamy zmienić. Jest nam głupio, że rezygnujemy ze Sweet Inn, zastanawiamy się, czy każą nam zapłacić za całą rezerwację, czy tylko za jeden dzień. I tutaj kolejne zaskoczenie. Pan na recepcji zamiast się zdenerwować, bardzo nas przeprosił, za to, że nie podoba nam się nasz pokój, i poprosił, żebyśmy zapłacili tylko 3 tys Kiat za śniadanie. Spędziliśmy cały dzień do wieczora w tym pokoju i już było wiadomo, że nikogo na nasze miejsce nie znajdą, a on nie chciał od nas pieniędzy nawet za jedną dobę, żeby nam zrekompensować negatywny odbiór ich hotelu. Ci ludzie są niesamowici. Zostawiliśmy panu pieniądze za śniadanie z dobrym napiwkiem, w podziękowaniu za takie podejście do tematu i przenieśliśmy się z radością do Golden Fish Motel.


Jeszcze tego samego wieczoru idziemy rozejrzeć się za możliwościami transportu do Baganu. Niby wyjazd mamy dopiero za dwa dni, ale lepiej nie czekać z takimi rzeczami. Biur, które sprzedają bilety jest kilka, wchodzimy więc do jednego z nich. Polecano nam linię J&J, jako najlepszą, ale okazuje się, że na J&J nie ma już w ogóle biletów, a na inną linię są już ostatnie wolne miejsca. Nie czekamy więc, tylko kupujemy co jest, bo zależy nam na nocnym autobusie – tak, kolejny raz podejmiemy to wyzwanie ;)


Odbiór z hotelu mamy mieć o 18:00, autobus ma ruszyć o 19:00 i jechać do celu 8 godzin. No zobaczymy.


27 I


Wstajemy raniutko, bo dziś tyle mamy do zobaczenia. Ja na szczęście już jestem zdrowa i nabieram siły do dalszego poznawania Birmy. Jemy śniadanie rozmawiając ze starszą panią, która zarządza hotelem. Dowiedzieliśmy się, że była kiedyś nauczycielką angielskiego, jedną z najlepszych w kraju, nawet wygrała jakiś plebiscyt i pojechała w nagrodę na wycieczkę. Opowiadała nam, jakie były zarobki nauczycieli, co jest powodem tego, że musiała zmienić zawód. W Polsce te zarobki nie wystarczyłyby na utrzymanie się przez 1 dzień. Później była przewodnikiem wycieczek trekkingowych, a teraz prowadzi hotel założony przez jej byłych uczniów. Dużo ciekawych rzeczy nam opowiedziała o kraju oraz okolicy.


W umówionym miejscu spotykamy się z naszym kapitanem. Ubraliśmy się ciepło – bluza, polar i długie spodnie. Inle Lake jest w górach, jest tutaj zupełnie inny klimat aniżeli w Yangonie, czy Mandalay. Jest znacznie chłodniej. W dzień jest około 20 – 25 stopni i jest naprawdę przyjemnie, bardzo dobrze się oddycha. Jest szczyt sezonu, a nie ma tutaj zbyt wielu turystów, bo większość od razu jedzie do Baganu, a Inle Lake zupełnie nie jest po drodze. Moim zdaniem to jest miejsce, którego nie można ominąć w podróży po Mjanmie. Jezioro jest wielkie i otoczone górami, powietrze jest czyste, ludzi wciąż jest bardzo niewielu, a ogólny klimat jest bardzo przyjazny i czas płynie tutaj nieco wolniej.


Ubrani ciepło, z kapeluszami na głowie oraz wodą, batonikami i bananami w plecaku wyruszamy na jezioro. Najpierw płyniemy kanałem, mijając piękne – zdaje się – postkolonialne zabudowania po obu stronach rzeki, później wypływamy na jezioro i możemy obserwować pracę rybaków, część z nich łowi nowocześnie – zarzucając sieci, a część tradycyjnie – i żeby właśnie to zobaczyć, przyjechaliśmy nad Inle.


Nasz kapitan - wielki fan Roberta Lewandowskiego








Tradycyjny sposób połowu wygląda niecodziennie – panowie w tradycyjnych strojach jedną nogą stoją na wąskiej łódce, a drugą wiosłują lub zanurzają kosz z siecią. Potem w środek kosza uderzają wiele razy ostro zakończonym kijem i jeśli jest w nim jakaś ryba, to jest w ten sposób zabijana. Tak nam to w każdym razie wytłumaczył nasz „kapitan”. Jest to zdecydowanie mało efektywny, ale bardzo efektowny sposób pozyskiwania ryb :) Aktualnie - jak sądzę - większość rybaków łowiących tradycyjnie, pracuje w ten sposób na potrzeby ruchu turystycznego.


Po jakimś czasie dopływamy do wioski na wodzie i odwiedzamy kilka miejsc, do których można wejść, ale oczywiście nie trzeba, jeśli ma się łódkę na wyłączność. My postanowiliśmy jednak obejrzeć ile się da, bo mamy do dyspozycji cały dzień. Zobaczyliśmy więc wioskę rybaków, wytwórnię srebra, gdzie można obejrzeć jak ręcznie topią srebro i wykonują z niego biżuterię – w tym piękne łańcuszki, później jeszcze wytwórnię materiałów powstających z nici pozyskiwanych z kwiatów lotosu – co jest ciekawe, bo nie wiedzieliśmy w ogóle, że lotos ma takie wykorzystanie, choć materiały z niego wykonane nie są ani zbyt ładne, ani specjalnie miłe w dotyku, choć bardzo drogie. Popłynęliśmy też do chatki, w której kobiety ręcznie skręcały cygaretki z liści tytoniu, przekładanych różnymi, aromatycznymi przyprawami. Kupiliśmy parę cygaretek, bo wyglądały świetnie, poza tym widzieliśmy, jak są robione.














Przy wytwórni cygar mieliśmy przygodę, bo przy wychodzeniu z łódki na pomost, wpadł nam do wody pilot od kamerki. W sumie od razu pogodziliśmy się ze stratą, ale jak zobaczyli to lokalni mieszkańcy, to koniecznie chcieli nam pomóc go odzyskać i przez 15 minut, po kolei trzech lokalnych mężczyzn nurkowało pod pomostem w poszukiwaniu naszej zguby. Mówiliśmy, że nie trzeba, że nic takiego się nie stało, ale nie chcieli dać za wygraną, naprawdę chcieli pomóc. Ostatecznie pilota nie udało się odnaleźć, ale bardzo serdecznie podziękowaliśmy za to zaangażowanie i daliśmy każdemu jakiś napiwek, choć wydaje mi się, że wcale tego nie oczekiwali. Ci ludzie są po prostu tak naturalnie mili i pomocni.

Po południu popłynęliśmy na lunch – miło było usiąść na chwilę w cieniu, popatrzeć na kanały i płynące nimi od czasu do czasu łódki i zjeść pyszny bulion z warzywami. Po obiedzie udaliśmy się do świątyni kotów – niegdyś słynnej, teraz wciąż jest tam masa kotków, ale od 5 lat nie są już tresowane. Przepiękne są też rozciągające się dalej pływające ogrody- tuż przy samym kanale, w zasadzie na jeziorze posadzone są rzędy ogrodów z pomidorami i innymi warzywami, które w zasadzie unoszą się na wodzie i elegancko sobie rosną.






Z Inle można popłynąć kanałami do wioski Indein, z której jest ścieżka do wyjątkowego miejsca – sporego terenu, wypełnionego stupami – starymi i nowymi. Koniecznie trzeba to zobaczyć – jest pięknie.


W tej wiosce ludzie są bardziej nieufni i zdecydowanie niechętni do pozowania do zdjęć, trzeba być bardziej dyskretnym. Również dzieci są chyba uczone, aby nie nawiązywać kontaktu z turystami, bo te mniejsze bardzo chciały z nami porozmawiać, ale były upominane przez te starsze.






















Tą wioskę oraz stupy naprawdę trzeba zobaczyć, to piękne miejsce i samo dopłynięcie do niego łódką kanałami jest również ciekawym doświadczeniem. Wracając z wycieczki, zatrzymujemy się na środku jeziora, aby obejrzeć na nim zachód słońca. Jest pięknie, rybacy w tradycyjnych strojach pozują nam do zdjęć, a potem podpływają do naszej łódki po napiwki :) Jest cicho, pięknie, nadzwyczajnie. To był niezapomniany dzień.







Po powrocie idziemy do lokalnej restauracyjki Inle Palace coś zjeść. Ja już czuję się zupełnie dobrze, więc postanowiliśmy popróbować - ile się da - lokalnych potraw. Zamawiamy 2 x lokalną pomidorową, która okazuje się być kremem z przetartych pomidorów z imbirem i czosnkiem. Do tego dużą rybę z jeziora Inle, która smakuje mułem, ale danie uratował fantastyczny sos, który do niej podali. Na koniec jeszcze warzywne curry (Sławek kocha curry) oraz sałatka ryżowa z liśćmi herbaty i warzywami. Spróbowaliśmy wszystkich najbardziej typowych potraw dla tego regionu i za wszystko zapłaciliśmy około 40 zł. W zasadzie te dania nie były jakoś specjalnie smaczne, ale wyszliśmy z założenia, że skoro już tutaj jesteśmy, to chcemy spróbować lokalnych potraw. Przecież nie musi nam wszystko smakować.


28 I


To nasz ostatni – niestety – dzień nad Inle. Wykwaterowujemy się więc z pokoju, zostawiamy bagaże w przechowalni i wypożyczamy w hotelu rowery za 2 tys Kiat za sztukę. Dziś głównym punktem w programie dnia jest odwiedzenie winnicy Red Mountain. Nie byłabym sobą, gdybym będąc tak blisko, nie skorzystała z okazji, aby dowiedzieć się czegoś o winach z tak zupełnie egzotycznego – jak dla winiarstwa – kraju.

Po drodze obserwujemy procedurę robienia drogi. Wszystko odbywa się ręcznie! Najpierw mężczyźni wylewają z wiaderek smołę, potem na niej kobiety układają duże kamienie, później mniejsze, później całkiem drobne i wyrównują – i gotowe :)








Winnica jest niecałe pół godziny drogi rowerem z hotelu. Na miejscu jest zupełny luz – można chodzić samemu gdzie się chce. Obeszliśmy więc winiarnię, obejrzeliśmy proces butelkowania i pakowania, no i najważniejsze – zrobiliśmy długi spacer po winnicy.


W Mjanmie są tylko dwie winnice. Red Mountain została otwarta w 2002 roku. Wydawałoby się, że tworzenie win w tak gorącym klimacie jest bardzo trudne, ale należy pamiętać, że jednak jesteśmy w górach, a winnica leży na wysokości 1000 m. nad poziomem morza i temperatury są tam niższe niż w większości kraju. Uprawiają odmiany międzynarodowe, takie jak Sytah, Tempranillo, Pinot Noir, Malbec, Sauvignon Blanc, czy Chardonnay.


Po zwiedzaniu idziemy na degustację. Sala degustacyjna to pięknie położony, zacieniony taras z widokiem na winnicę. Wina zrobione są przyzwoicie, ale ich jakość nie jest wysoka, widać, że dopiero się uczą. Ceny win są tak wysokie, że raczej stać na nie tylko turystów i zamożnych Birmańczyków.










Rozmowa z przedstawicielem winnicy.




W drodze powrotnej chcemy obejrzeć pracę w fabryce, w której przerabia się trzcinę cukrową na cukier (jest to tutaj ważna gałąź przemysłu, w wieli domach robi się to na mniejszą skalę), ale dzisiaj jest prawdopodobnie jakieś święto i fabryka została wcześniej zamknięta. Wszystko jest jednak otwarte, więc chodzimy sobie po pustej przetwórni i odpoczywamy chwilę w jej cieniu.





Po drodze zatrzymujemy się w małej restauracyjce, zamawiamy obiad (zupa, shake bananowy i piwo). Czekamy bardzo długo, bo każda potrawa jest robiona pojedynczo i powoli, a były przed nami jeszcze dwa stoliki. To co dostaliśmy, było przepyszne. Był to świeżo ugotowany bulion z warzywami z domowej roboty makaronem jajecznym. Porcje były tak duże, że ja zjadłam tylko połowę.


Szef kuchni




Po powrocie do hotelu dostaliśmy na pół godziny pokój, aby móc się umyć i przebrać – to było bardzo miłe. Gotowi do kolejnej nocnej podróży, czekaliśmy na odbiór z hotelu, który miał być o 18:00. Czas mijał, a nasz transport się nie pojawiał, bardzo się denerwowaliśmy. W końcu ktoś przyjechał o 18:50, a autobus przyjechał ostatecznie z półgodzinnym opóźnieniem. Po wejściu okazało się, że na naszych miejscach (bilety są przypisane do konkretnego miejsca) siedzą jakieś Chinki i za żadne skarby świata nie możemy się dogadać, o co chodzi. Chinki miały na biletach te same miejsca co my, biuro sprzedało dwa razy te same miejscówki. Na szczęście w autobusie zostały dwa wolne miejsca, które zajęliśmy. Były nawet lepsze, bo z samego przodu. Autobus był komfortowy, wygodny i nawet nie było zbyt zimno, ale drogi chyba jeszcze gorsze, niż ostatnio. Wstrząsało nami niemiłosiernie, ale podróż trwała zgodnie z planem 8 godzin i większość czasu przespałam.


29 I


W okolice Baganu przyjeżdżamy o 4:00 – to dość niewygodna pora na docieranie gdziekolwiek, bo wszyscy śpią. Wszyscy oprócz taksówkarzy. Chcemy dojechać do naszego hotelu, który jest strefie archeologicznej; nie jest to daleko – około 10 km. Wiemy, ile kosztują taksówki w Birmie, ale Bagan rządzi się swoimi prawami i w zasadzie we wszystkim jest około 2 x droższy. Za półtorej godziny jazdy po Yangonie płaciliśmy 13 tys Kiat, a tutaj za 10 – 15 minut jazdy chcą od nas 14 tys Kiat. Wiemy, że to naciąganie, bo jest noc, nic innego nie jeździ, a na dworcu jest czytelna tabliczka z oficjalnymi cenami kursów taksówek: Nyuang-U – 5 tys. Kiat i New Bagan (nasza lokalizacja) – 7 tys. Kiat. Taksówkarze o 4:00 chcą tyle, ale za osobę i to już po negocjacjach. Wciąż to nie jest oczywiście bardzo drogo, ale to niemiłe, jak ktoś tak jawnie naciąga cię, bo jesteś biały. Pytamy więc, na jakiej podstawie kursy tutaj są ponad kilkakrotnie droższe, niż w innych (też turystycznych) miastach Mjanmy? Odpowiadają – że paliwo jest tutaj droższe. :) Nie podoba nam się traktowanie nas jak głupków z Europy, więc jak już prawie wszyscy turyści zostali zgarnięci do taksówek i na paki ciężarówek (ta sama cena, co za taksówkę), to zakładamy plecaki i ruszamy w stronę miasta z myślą, że może jak wyjdziemy za dworzec, to znajdziemy transport w uczciwej cenie. Jak już – ku zdziwieniu taksówkarzy – zaczęliśmy wychodzić, to w zasadzie od razu zgodzili się na stawkę 8 tys Kiat za dwie osoby, czyli niewiele większą, niż oficjalna i dwukrotnie niższą, niż proponowana na początku. Ale to pewnie dla tego, że już nie było nikogo do przewiezienia, więc i tak zostaliby z niczym.


Po drodze do hotelu zatrzymujemy się oczywiście w punkcie poboru opłat za wjazd do strefy archeologicznej. Opłata to 20 Euro lub 20 $ lub 25 tys Kiat. Opłata ta pozwala na przebywanie w historycznym Baganie przez 5 dni.


Kiedy przyjeżdżamy do hotelu, wszyscy oczywiście śpią. Recepcjonista śpi na materacu, jest ciemno, głucho, cicho i….zimno.


Marzymy o ciepłym prysznicu i łóżku na choćby godzinną drzemkę, ale nie ma na to szans. Marzniemy w półśnie na krzesłach w recepcji do 6:00, aż jakiś pracownik hotelu wstaje i robi nam herbatę. Śniadania w tym dniu nie możemy dostać, bo jeszcze nie rozpoczęła się nasza doba hotelowa. Za hotel płacimy prawie 50 Euro za pokój za dobę ze śniadaniem i jest to nasz najdroższy nocleg do tej pory w Azji. Wszystkie tańsze, a przyzwoite miejscówki były już zajęte, kiedy parę dni wcześniej próbowaliśmy dokonać rezerwacji. Na parę dni do przodu było zajęte już 90% noclegów w całej okolicy Baganu, zostały tylko droższe hotele, albo bardzo słabe miejscówki o wątpliwym standardzie. Hotel oczywiście był bardzo dobry – było czysto, żadnych robaków, niesamowicie miły personel i świetne śniadania podawane na dachu.


Na pokój musimy poczekać jeszcze dobrych kilka godzin, zostawiamy więc bagaże i idziemy na spacer, żeby się rozgrzać. Nocami i o poranku jest tutaj naprawdę zimno, mimo, że jesteśmy ciepło ubrani.





Chcemy wypożyczyć rowery – w wypożyczalniach chcą za to 4 tys Kiat (2 x tyle, co w okolicach Inle), więc decydujemy się na wypożyczenie E-Bike - elektrycznego skutera za 8 tys Kiat za dzień. Ogromnym plusem tego, że większość skuterów w tej okolicy jest elektryczna jest to, że dzięki temu jest zdecydowanie ciszej. Minusem takiego rozwiązania, o czym niestety się przekonaliśmy, jest to, iż nie można motoru zatankować, a akumulatorki nie starczają na zbyt długo. Żeby naładować motor trzeba zostawić go na parę godzin w wypożyczalni. Strefa archeologiczna jest tak ogromna, że kiedy zaczynamy po niej jeździć, cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na skuter, a nie na rowery.


W Baganie jest ponad 2000 pagód, świątyń, klasztorów i innych obiektów. Prawie 1000 lat temu był stolicą Pierwszego Imperium Birmańskiego. Obecnie Strefa Arheologiczna Baganu ma 13 km długości i 8 km szerokości. Zabytkowe budynki były wznoszone w latach 850 – 1300 n.e. Duża część z nich doskonale się zachowała. Poruszanie się po strefie skuterem jest niezwykle wygodne, ale wiąże się z permanentnym byciem brudnym i zakurzonym, jako że większość dróg jest nieutwardzona i jeździ się po piasku i pyle, który w krótkim czasie pokrywa naszą skórę, ubrania i wdziera się w drogi oddechowe. Wejścia do obiektów nie są dodatkowo płatne, powinno się nosić ze sobą bilet otrzymany na punkcie poboru opłat, bo może on zostać sprawdzony. Nas jednak ani razu nie poproszono o jego okazanie.


W południe jemy obiad w Old Bagan w małej, wegetariańskiej restauracyjce, gdzie czekamy na posiłek aż godzinę, ale też odkrywamy fantastyczny smak tradycyjnej sałatki pennywort. Zamawialiśmy ją jeszcze kilkakrotnie później w innych miejscach, ale już nigdzie nie była aż tak doskonała.


Pennywort salad








Przez cały dzień jeździmy i zwiedzamy kolejne obiekty polecane w przewodnikach. Wszystkiego i tak nie da się zobaczyć w dwa dni. Na zachód słońca jedziemy na jedną z pagód. Jest pięknie, ale bez fajerwerków, które sobie wyobrażaliśmy. Myśleliśmy, że Bagan rzuci nas na łopatki, ale nie rzucił… Na razie ;)


Wieczorem idziemy na kolację do okolicznej restauracji Golden Rose. Zamawiamy duszone warzywa z ryżem, sałatkę pennywort, zupę warzywną, ryż, owocowe lassi oraz piwo. Całość kosztuje 10 tys Kiat (około 30 zł). Na podanie kolacji czekamy godzinę. Jedzenie było dobre, lekkie i świeże. Kuchnia Mjanmy nie jest może wyszukana, ale bardzo nam smakuje.


Wieczorem oddajemy swój skuter do naładowania i umawiamy się na jego odbiór nazajutrz o 5:00, bo chcemy pojechać na osławiony wschód słońca.


Po południu i wieczorem są cały czas przerwy w dostawie prądu więc jest kłopot z naładowaniem sprzętu elektronicznego i dostępem do internetu.

30 I



Wstajemy z trudem o 4:45, ubieramy się tak ciepło, jak tylko się da (skarpety, pełne buty, sweter, kurtka i szal) i o 5:00 ruszamy w kierunku Low Ka Oushang Pagoda. Sławek wyczytał, że to dobre miejsce na wschód słońca. Nawigacja na szczęście całkiem nieźle prowadzi i trafiamy, mimo, że jest naprawdę ciemna noc. Ponoć na tej pagodzie jest mało osób i piękny widok. Przybywamy bardzo wcześnie, bramę otwiera nam Mjanmarczyk chcąc za to opłatę. Oczywiście płacić nie trzeba, ale dajemy mu drobne dla świętego spokoju. Na górze jest tylko parę osób, dookoła nas noc, a nad nami niebo pełne gwiazd. Jest zimno. Po raz kolejny uświadamiamy sobie, jak ważne jest zabieranie do Azji ciepłych ubrań. W dzień można się ugotować z gorąca, ale noce i poranki potrafią być bardzo rześkie.


Ostatecznie na pagodę wspięło się około 60 osób, więc był po prostu tłum, ale rzeczywiście widok był spektakularny. Spędziliśmy tam aż dwie godziny patrząc, jak z czarnej nocy powoli wychodzą kontury Baganu, jak powolutku opadają poranne mgły i można dostrzec kolejne świątynie i pagody i w końcu, jak wstaje słońce i wraz z nim startują balony. Ten widok był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie widzieliśmy w życiu i jest wart każdego kilometra, który trzeba tutaj przebyć, aby zobaczyć to zjawisko. Taki widok zostaje chyba w człowieku już na zawsze, w każdym razie chciałabym aby w nas został na zawsze.





W tym przypadku zdjęcia powiedzą znacznie więcej niż słowa...





Sławek w poszukiwaniu dobrych ujęć :)


https://www.youtube.com/watch?v=6y_JU1c7RJo

Kiedy robi się już zupełnie jasno wracamy do hotelu na pyszne śniadanie, potem przebieramy się w lżejsze ubrania i ruszamy już na klasyczne zwiedzanie.

Oglądamy Nanpaya, Minglar Zedi, Shwe San Daw – świątynię, na której na wchodach i zachodach słońca są największe tłumy i jest pod nią zawsze masa autobusów. Później zwiedzamy Dhammayangyi, która jest największą świątynią w Baganie i dla mnie absolutnie najpiękniejszą. Jest surowa, mroczna i tajemnicza. Podobnie piękna jest też Gawdapalin. Zwiedzamy też najwyższą ze świątyń – Thatbyinyu oraz Bu Paya, która położona jest zaraz nad rzeką. Nie możemy opuścić oczywiście Anandy, która powszechnie uważana jest za najpiękniejsza w Baganie. Ananda jest świeżo odrestaurowana i to w tak okrutny sposób, że wygląda jak świeżo wybudowana, kiczowata wersja starej architektury, bardzo się rozczarowaliśmy, zupełnie – w naszym odczuciu – zabito w niej ducha historii. Odnowienie Anandy to jeden z licznych przykładów prac konserwacyjnych na terenie Baganu, które historyka sztuki, czy konserwatora zabytków przyprawiłyby prawdopodobnie o zawał serca. Aż przykro patrzeć, jak przepiękne zabytki są niszczone w imię odnawiania – na naszych oczach ponad 1000-letnie posadzki jednej z piętrowych świątyń pokrywano byle jak pomarańczowym betonem.

W tym dniu odwiedzamy jeszcze Alcawpi, Htilominlo, gdzie robiliśmy zakupy pamiątek, bo był bardzo duży wybór pięknych rzeczy w dobrych cenach. Przy zakupach trzeba pamiętać o targowaniu się, pierwsza cena prawie zawsze jest wyjściowa i zawyżona czasami nawet o połowę. Na koniec jeszcze jedziemy do Upali Them, Sulamani, Pya Tha Da i do słynnej Shwezigon, która powinna zachwycić nas złotą kopułą, a była w czasie konserwacji, więc pod rusztowaniami wyglądała, jakby ją ktoś oblepił tanim, szarym papierem toaletowym. Podczas naszego pobytu w Bagania prawie wszystkie najważniejsze świątynie i pagody były w czasie remontu, więc były pokryte jakimiś foliami, papierami i obstawione rusztowaniami. Przy czym – co powtórzę z bólem serca – ta konserwacja wygląda bardziej jak remont współczesnego mieszkania, jakby panowie, którzy właśnie położyli płytki u szwagra, przyszli zrobić parę poprawek w takiej na przykład Shwe San Daw.


Dzisiejsza trasa była bardzo długa, więc skuter prawie zupełnie nam się rozładował i nie mógł wjechać już na żadne wzniesienie. Ciężko było wrócić do hotelu. Po powrocie oddajemy go do ładowania, bo chcemy jeszcze jechać wieczorem na zachód słońca.














Jedziemy kupić w mieście bilety do Mandalay. Są dwie możliwości – pociąg za 2 tys Kiat lub autobus za 9 tys Kiat. Ale dojazd taksówką do dworca kolejowego to koszt 14 tys Kiat! :) Absurd. Decydujemy się na autobus, który jest transportem dość kombinowanym: z hotelu odbiera nas bus i zawozi na dworzec, tam mamy wsiąść w autobus, który zawozi nas na dworzec w Mandalay (około 5 godzin jazdy), a potem tuk tuk zawozi nas do hotelu. Czyli transport door to door ;) Idealnie.

Na zachód słońca udajemy się na Pya Tha Da, upatrzyliśmy sobie ją wcześniej w trakcie jeżdżenia po Baganie. Jest świetnie – bardzo mało ludzi i można dość wysoko wyjść. Widok oczywiście jest piękny, choć w żadnej mierze nie dorównuje wschodom słońca.


Po zmroku wracamy do hotelu i w połowie drogi kończy się nam prąd w skuterze, został bardzo słabo naładowany. Droga daleka, jest ciemno i wygląda na to, że motor trzeba będzie pchać przez kilka kilometrów. Po jakimś czasie zatrzymuje się koło nas lokalny chłopak na motorze spalinowym i pyta, czy może pomóc? Mówimy, że nie, no bo jak może nam pomóc gość na motorze? A on kazał nam wsiąść na skuter, ustawił się za nami, wyciągnął nogę, którą przyłożył do naszego e-bike i w ten sposób zapchał nas aż do hotelu! Po raz kolejny życzliwość Birmańczyków odbiera nam mowę.



Udaje nam się jeszcze wynegocjować wypożyczenie skutera na wschód słońca nazajutrz. Co prawda za te trzy godziny płacimy połowę dziennej stawki, ale naprawdę warto.
 
Zmęczeni bardzo ciekawym dniem, pełnym wrażeń, zasypiamy momentalnie.


31 I


Pobudka znów o 4:45 i o 5:00 jedziemy na wschód słońca na stupę tuż obok Low Ka. Jest na niej bardzo mało ludzi, ale jest również bardzo stroma i nie można się po niej swobodnie poruszać, tylko siedzieć, żeby nie spaść. Widoki znów są piękne. Wschody słońca w Baganie, to najpiękniejsze, co można tam zobaczyć.






Wracamy do hotelu, jemy śniadanie i o 8:20 mamy pick up. Jedziemy na dworzec, z którego autobus do Mandalay wyjeżdża z półgodzinnym opóźnieniem. W autobusie jest tak mocna klimatyzacja, że marzniemy, pomimo ubrania swetrów i kurtek.


Droga jest dość ciekawa, szczególnie kiedy obserwujemy specyficzny sposób pobierania opłat drogowych. Co kawałek na trasie Bagan – Mandalay znajdują się punkty poboru opłat za korzystanie z drogi. Nie ma szlabanów, tylko osoby, które stoją na poboczu i zbierają pieniądze. Zatrzymywanie się w każdym z tych miejsc, powodowałoby zatory na drodze i mocno wydłużało czas przejazdu, więc wymyślili sobie ciekawe rozwiązanie. Otóż – trzeba mieć zawsze przygotowaną odliczoną sumę pieniędzy, którą rzuca się w stronę poborcy :D Genialne. Jeśli akurat samochód zwalnia, a poborca podbiegnie, to dostaje przez szybkę z ręki do ręki w czasie jazdy, bo bus się nie zatrzymuje.


Na dworcu w Mandalay jest sporo zamieszania, bo niektórzy mają bilety z opcją dowozu do hotelu, a inni nie, no i są małe awantury. My mamy to wykupione (choć nie wiedzieliśmy, że to dodatkowa opcja), więc ładują nas na tuk tuka zapewniając, że dojedziemy nim do hotelu. Pozostaje wierzyć na słowo. Faktycznie po dość długiej jeździe przez miasto docieramy do naszego Hotel 82. Hotel jest świetny, czysty, dość nowoczesny, a obsługa – zgadnijcie – niesamowicie miła ;)

Idziemy na spacer po mieście, żeby sobie wstępnie ogarnąć teren. Szukamy miejsca na obiad, ale restauracje do których wchodzimy są typowo turystyczne, nie wyglądają najlepiej, a ceny są prawie 2 – 3 razy wyższe, niż dotychczas spotkaliśmy w Mjanmie. Ostatecznie znajdujemy świetną jadłodajnię Shan Ma Ma (No. 4-8, 81st St., Mandalay), gdzie stołują się lokalni. Jedzenie jest tam już gotowe w bemarach, można sobie wybrać 2 lub 3 rodzaje, które muszą się zmieścić na jednym talerzu. Jedzenie jest świetne, jest pyszna pieczona dynia, fasolka szparagowa, pieczarki i inne warzywa, z których większości nie znamy. Cena takiego talerza to 1500 Kiat, do tego wielka micha ryżu dla dwóch osób za 1000 Kiat i w zestawie dwa małe buliony i sałata z ogórkiem. Za bardzo dobry obiad dla dwóch osób płacimy 4 tys Kiat i 2 tys Kiat za piwo.

Shan Ma Ma, No. 4-8, 81 St, Mandalay


Część sklepów nie ma cen na produktach, bo sklepikarze kasują zgodnie z taryfą koloru skóry. Lokalni płacą normalne ceny, a turyści około 30 % wyższe. Znajdujemy sklep, w którym są jedne ceny dla wszystkich, bo są opisane pod produktami i tam już do końca robimy swoje zakupy. Chcemy kupić kawałek słynnego duriana, bo stoją przy ulicy sprzedawcy tych owoców, ale kiedy podchodzimy do jednego z nich, sprzedawca z ironią lustruje nasz wygląd, po czym życzy sobie 8 tys Kiat za malutki kawałeczek tego owocu. Śmiejemy się i odchodzimy. Kawałek dalej jest stoisko z pięknymi owocami – również bez cen. Kiedy pytamy o poszczególne produkty – dostajemy ceny kilkakrotnie wyższe, niż są w rzeczywistości. Odpuszczamy sobie więc też zakup owoców w tym miejscu. Nie każdy musi lubić białych. Myślę, że i tak poziom tolerancji dla innych kolorów skóry jest zdecydowanie wyższy niż w Europie, czy Afryce. Poszczególne sytuacje, gdzie jesteśmy traktowani gorzej, wynikają raczej z próby dorobienia się na białych, którzy zazwyczaj mają spory zapas gotówki, aniżeli z uprzedzeń rasowych. Szczególnie, że spora ilość turystów, szczególnie podróżująca z biurami podróży - co nie wymaga jakiegoś większego przygotowania się do wyjazdu - nie jest zorientowana co do cen w miejscach, do których podróżują, więc bardzo łatwo ich naciągnąć i często zgadzają się na pierwszą podaną przez sprzedawcę cenę.


Chcemy zrobić pranie, ale ceny pralni są kilkakrotnie wyższe, niż np. w Tajlandii. Pranie w Tajlandii to około 5 – 6 zł za kilogram suchych ubrań, a tutaj ceny są na sztuki – 1 sztuka bielizny 500 Kiat, a innej części garderoby – 1000 – 1500 Kiat. Oczywiście to nie są dramatyczne ceny, ale postanawiamy zrobić pranie już w Tajlandii, bo na parę dni nam jeszcze starczy.


Po południu chcemy wymienić pieniądze, ale okazuje się, że to nie takie proste, we wszystkich bankach, które znaleźliśmy, możliwość wymiany walut była tylko do 14:00. Weszliśmy do jakiegoś sklepu, w którym był kantor i wymieniliśmy pieniądze tam, choć trochę się baliśmy, więc wymieniliśmy tylko 20$, na najpilniejsze wydatki.



1 II


Większość banków w Mandalay, jak się zorientowaliśmy, wymienia pieniądze tylko od 9:00 do 14:00 (czasem do 15:00). Zazwyczaj w tym czasie byliśmy w trakcie jakiejś wycieczki, więc zostawały nam do dyspozycji kantory w sklepikach, gdzie dostaliśmy stare, zniszczone banknoty, ale ważne, więc z ich wydawaniem nie było żadnego problemu.

Dziś wybieramy się do Mingun. Trzeba tam popłynąć promem z przystani. Prom jest tylko jeden, o 9:00, a bilet trzeba kupić w kasie przy przystani i kosztuje 5 tys Kiat w obie strony. Kiedy przychodzimy na miejsce, okazuje się, że kolejka do kasy jest spora i bardzo wolno idzie. Baliśmy się, że przez to nie zdążymy na prom, bo była już prawie 9:00, a my wciąż staliśmy w kolejce. Pan sprzedający bilety był bardzo miły i dosłownie do każdego coś zagadywał, co sprawiało, że kolejka szła właśnie tak wolno. Aby kupić bilet konieczne jest pokazanie paszportu lub ksera paszportu. Mimo niepokojąco późnej godziny, panowie w kasie bardzo spokojnie i cierpliwie sprzedają bilety. Okazało się, że działa to tak (w każdym razie wtedy działało), że dopiero jak wszyscy kupią bilety, to ludzie są zapraszani wszyscy razem do właściwej łódki. Prom jest jeden i ma dwa piętra i bardzo mało miejsc siedzących. Większość ludzi musi siedzieć na ziemi. Na początku zapełniają dół (mało atrakcyjny), a potem górę. Część ludzi, a w raz z nimi i my zmieniła w między czasie miejsce i wyszła na górny – przewiewny – pokład. Pan, który wpuszczał pasażerów krzyczał bardzo, że nie wolno zmieniać miejsc i że mamy wrócić, ale podjęliśmy ryzyko pozostania na przyjemnym górnym pokładzie i w końcu nikt nas nie wyrzucił.


Rejs trwa niecałą godzinę. Na miejscu od razu napotykamy lokalne taksówki, czyli małe, drewniane wozy zaprzężone w woły, można nimi zwiedzić okolicę, ale my wolimy pójść pieszo, szczególnie, że teren jest naprawdę niewielki. Wstęp do Strefy Archeologicznej Mingun kosztuje 5 tys Kiat. Przystań po tej stronie to zwykły piaszczysty brzeg, a zejście z promu to prosta, drewniana kładka i poręcz zrobiona z kawałka drewna trzymanego przez dwie osoby.





Po drodze jest oznaczenie czegoś w rodzaju publicznej toalety, ale wspomnienie zapoznania się z nią - mam nadzieję - zdołam kiedyś usunąć z mojej głowy. Polecam mieć mocny pęcherz :)


W strefie archeologicznej duże wrażenie robi nieukończona pagoda. W zamierzeniu miała ona być największą pagodą na świecie, wysoką na około 170 metrów. Według legendy, budowla została przerwana, ponieważ rozpowszechniła się przepowiednia, jakoby zakończenie budowli miało być zbieżne z upadkiem królestwa. W czasie trzęsień ziemi budowla pękła na pół.





Obok znajduje się zabytkowy dzwon, do którego środka można wejść (nie ma serca), można też drewnianą pałką uderzyć w dzwon na szczęście. Kawałek dalej jest piękna biała świątynia, która o tej porze dnia bardzo mocno razi w oczy, nie da się na nią spojrzeć gołym okiem, bo aż boli, więc polecam zabranie okularów przeciwsłonecznych.


Pomiędzy zabytkami jest sporo straganów z różnymi pamiątkami. Kiedy schodzimy do przystani zejściem pomiędzy dwoma głowami kamiennych lwów, znajdujemy pana, o którym już wcześniej czytaliśmy; pan maluje obrazy za pomocą…żyletki! Nie mogliśmy oderwać oczu. Na papierze fotograficznym rozprowadza tusz i formuje go żyletką. Jesteśmy oczarowani i oczywiście kupujemy kilka obrazów. Takich artystów widzimy jeszcze później dwukrotnie. Jest to forma sztuki, którą spotykamy pierwszy raz w życiu.








Prom powrotny planowo powinien ruszyć o 12:30, ostatecznie odpłynęliśmy o 12:50, a rejs był bardzo przyjemny, aż do momentu, w którym zepsuła się nasza łódka. Awaria nastąpiła tuż przed przystanią. Najpierw 15 minut staliśmy i coś naprawiano, ruszyliśmy w tak niekontrolowany sposób, że niewiele brakowało, a zderzylibyśmy się z inną łodzią, nie wiem, jakim cudem się minęli. Wyglądało na to, że zepsuł się ster i łódka płynęła, gdzie chciała. Potem wrzucili wsteczny, przenieśli kotwicę na drugą stronę, chyba – aby uniknąć kolejnych zagrożeń. Ostatecznie przypłynęła nam na pomoc inna łódka i pomogła naszemu promowi dostać się na przystań.


W czasie przymusowego postoju mieliśmy okazję podglądnąć codzienne życie mieszkańców wybrzeża Irawadi. Matki kąpiące w rzece maleńkie dzieci, myjące naczynia, mężczyźni naprawiający jakieś sprzęty, pranie suszące się na sznurkach…










Na przystani czeka sporo taksówkarzy i riksiarzy, jeśli ktoś chciałby wrócić do hotelu jakimś pojazdem, to nie będzie z tym problemu. Spotykamy też niestety dzieci nauczone jednego słowa: „mani, mani, mani” i dość intensywnie wymuszające w ten sposób pieniądze. Jednak zarówno przewodniki turystyczne, jak i podróżnicy w swoich relacjach, zdecydowanie odradzają dawanie dzieciom jakichkolwiek pieniędzy, ponieważ robi się im w ten sposób krzywdę. Dzieci, które zaczną nieźle zarabiać żebraniem, będą w ten sposób wykorzystywane przez rodzinę przed długie lata, co zawsze wiąże się z tym, że nie będą chodzić do szkoły i ich życie już zawsze będzie trudne, bo nie mają szans na rozwój i zmianę.

My wracamy do hotelu pieszo, aby podejrzeć uliczne życie Mandalay. Przechodzimy przez kilka ulic zamienionych w targowisko, większość stoisk jest jednoproduktowa. Ktoś ma banany, ktoś inny papryczki, dalej pomidory itp. Wąskie specjalizacje :) Kupujemy sobie siatkę mandarynek i banany.



Obiad jemy tam, gdzie dzień wcześniej . Tym razem ja zamawiam to co ostatnio – talerz z różnymi warzywami, a Sławek zupę i do tego miskę ryżu. Trochę dziwnie na nas patrzą przy tym zamówieniu, ale nie bardzo rozumiemy, o co chodzi. Wkrótce jednak wszystko się wyjaśnia. Miska ryżu jest tak wielka, że starczyłoby go dla całej rodziny, a ilość podanej zupy jest również na kilka osób :) Tutaj nie ma zupy na porcje najwyraźniej, tylko „pakiety rodzinne”. Obok nas taką zupę zamawia cała rodzina ;) Przy całej swojej wielkiej miłości do zup, Sławek nie był w stanie wciągnąć takiej ilości.


W kolejnym dniu chcemy zwiedzić słynne trzy dawne stolice Mjanmy, będące w okolicach Mandalay. Zamierzaliśmy to zrobić sami, ale po analizie okazało się, że zdecydowanie lepiej jest wykupić gotową wycieczkę. Zamawiamy ją w hotelu. Rezerwacja wszelkich usług turystyczno – transportowych w hotelach w Azji jest niezwykle wygodna. Wycieczka do trzech stolic jest – jak na warunki azjatyckie – bardzo droga, bo kosztuje 17 $ za osobę, a w cenie jest tylko przejazd, przewodnik i lunch. Wszelkie wstępy trzeba opłacić sobie dodatkowo. Jeśliby połączyć koszt wycieczki z pełnymi kosztami wstępów, promu itd., to wyszłoby około 120 zł na osobę, co jest ceną absurdalną w Azji. Ale to cena standardowa i nie udało się nam znaleźć nic tańszego. W trakcie wycieczki okazało się, że nie ma konieczności zakupu drogich wejściówek, bez nich nie udało nam się wejść tylko do jednego miejsca, nie ma też obowiązku wynajęcia na wyspie powozu, bo można pójść pieszo przynajmniej w jedną stronę, co jest z resztą znacznie przyjemniejsze. Suma summarum nie ma tragedii :) Poczuliśmy jednak w tym mieście po raz kolejny, że wiedzą jak ściągać kasę z białych.


Alternatywą jest wynajęcie taksówki, ale cena wychodzi prawie tak samo, a nie ma do tego przewodnika i taksówkarz bierze maksymalnie 2 osoby, więc nie można rozłożyć kosztów na większą ilość uczestników.


2 II


Punktualnie o 8:15 zabiera nas z hotelu bus. Nasza grupa wycieczkowa to łącznie 6 osób – nasza dwójka, para z Chile i dwóch starszych panów z USA. Na koniec dnia okaże się, że była to najlepsza ekipa, jaką kiedykolwiek mieliśmy na wycieczce.



Po jakimś czasie dołącza do nas drugi bus, a nasz inglisz gajd, dla którego wykupiliśmy tę wycieczkę, mówi nam, że jego kolega, który miał być drugim przewodnikiem, to jednak dzisiaj nie dotrze i on będzie przewodnikiem dla obydwu grup i poszedł do drugiego busa i jeździł z nim już do końca, więc nasza grupa w sumie niczego się nie dowiedziała. Oczywiście przy miejscach, w których się zatrzymaliśmy – mówił coś do wszystkich. Na postojach można było dopytać o jakieś rzeczy, które nas interesowały, na przykład:

- ile lat ma ta świątynia?
- yyyyyyyy, kilkaset.
:)

Tyle z przewodnika i z wiedzy. W zasadzie jego rola ograniczała się do pokazania gdzie mamy iść i skąd można zrobić najlepsze zdjęcia. Dobre i co.

Najpierw pojechaliśmy do pagody Mahamuni, w której znajduje się posąg Buddy uważany za najświętszy w kraju, ponieważ ponoć jako jedyny pokazuje prawdziwy wygląd Buddy. Miejsce jest piękne i koniecznie trzeba się tam wybrać będąc w Mandalay. Posąg Buddy jest cały czas otoczony przez mężczyzn i oblepiany płatkami złota. Można sobie zakupić złote płatki i uhonorować Buddę, przyczepiając je na jego wizerunek. Dozwolone jest to wyłącznie dla mężczyzn, kobiety nie mogą się nawet zbliżyć.




Później pojechaliśmy na mniej ciekawe części programu wycieczki, które niestety zawsze są częścią wyjazdów zorganizowanych, w tym przypadku była to wytwórnia rzeźb, w której staliśmy w miejscu czekając, aż ruszymy dalej oraz wytwórnia szali z tradycyjnymi krosnami, ale i tutaj nie było wśród nas chętnych na zakupy. Jak by tego było mało, pojechaliśmy jeszcze do wytwórni rękodzieła z drewna i jadeitu, czym też nie byliśmy zainteresowani, a nasza irytacja wzrastała. Zdecydowanie nie jesteśmy dobrą grupą dla naszego przewodnika.

Jak widać początkowo wycieczka zapowiadała się słabo. Pojechaliśmy w końcu do Amarapury, która reklamuje się tak: „Niezapomniane doświadczenie! Dodatkowo poczujecie klasztorną atmosferę”. Chodzi o to, że na miejscu obserwuje się pochód mnichów i ich posiłek. Było to jedno z najbardziej żenujących doświadczeń w czasie naszych podróży, które napełniło nas niesmakiem i wręcz smutkiem. Wokół mnichów stoi tłum ludzi, setki turystów z aparatami i kamerami, wszyscy robią zdjęcia, selfiki, a potem patrzą tym biednym mnichom w miski przy śniadaniu. To dosłownie jest ludzkie ZOO. „Niezapomniane wrażenia” – to na pewno! „Poczujecie klasztorną atmosferę” – no raczej nie. Nie chcieliśmy w tym brać udziału, współczuliśmy mnichom, a w końcu odeszliśmy stamtąd.


Jedziemy do Sagaing, zatrzymujemy się na moście aby zrobić zdjęcia wzgórzom ze sporą ilością świątyń. Ładnie to wygląda. Potem udajemy się do jakiegoś nowego centrum konferencyjnego stylizowanego na starą świątynię i na końcu na wzgórze z którego są niezłe widoki.W świątyni Mjanmarki malują mi twarz pastą thanaka, ale nie wyglądam po tym tak ciekawie jak one, bo moja skóra jest jeszcze jaśniejsza, niż pasta i efekt jest mniej więcej taki, jak bym się umazała błotkiem :)

Jedziemy do Inwy, której dawna nazwa to Ava, jest to miasto założone w 1364 roku. Musimy się przeprawić łódką w dość spartańskich warunkach. Później mamy informację od przewodnika, w jakim kierunku należy się udać i o której godzinie się spotykamy. Powiedział też, żeby wziąć wozy, bo pieszo się nie da tego przejść w takim czasie. Wóz kosztuje 10 tys Kiat na dwie osoby i wcale nie wygląda, żeby się z jego pokładu jakoś fajnie oglądało okolicę. Nasi Amerykanie zostają w przystani na piwko, bo są zmęczeni, ale Chilijczycy podobnie jak my – lubią chodzić i sprawdziwszy wcześniej na mapie odległość, postanawiamy wyruszyć pieszo. Po drodze cały czas mijają nas wozy, które koniecznie chcą nas podwieźć, a po naszej odmowie woźniczy za każdym razem krzyczą do nas „Too far!! Too far!!!!!” i patrzą jak na nienormalnych. W zasadzie przez całą drogę ktoś chce nas zniechęcić do pieszej wędrówki. Do końca jednak idziemy na własnych nogach, ale bardzo szybko, bo czas goni i ten spacer jest chyba najlepszą częścią całej wycieczki. Mijamy poletka ryżowe, plantacje bananów, podziwiamy przyrodę, a widoki zapierają dech w piersiach, jest cicho, spokojnie zazwyczaj słychać tylko ptaki. Absolutnie POLECAMY. Wspaniałe doświadczenie!








Do pierwszej świątyni, jaką spotykamy po drodze wchodzimy bocznym wejściem (które wcale nie jest ukryte) bez biletu (10 tys kiat/os). Świątynia jest piękna. Później oglądamy nieciekawą wierzę. Jest też duża stupa ze złotą kopułą, a po około 3,5 kilometra mijamy kilka małych świątyń podobnych do tych z Baganu, a na samym końcu jest klasztor tekowy, do którego już nie wchodzimy, tylko oglądamy z zewnątrz (piękniejszy klasztor tekowy znajdziemy w Mandalay). Czas na powrót, mamy tylko 45 minut, więc trzeba się spieszyć. Woźnice nie odpuszczają z propozycjami podwózki, więc z braku czasu decydujemy się i po krótkim targowaniu jedziemy na przystań za 1000 Kiat od osoby.





Bardzo polecamy ten spacer. Można iść pieszo w jedną stronę, a  wrócić wozem. Nie ma też konieczności kupowania combo-biletu za 10 tys Kiat, jeśli nie wybieramy się do innych zabytków, które są w jego pakiecie.

Na koniec wycieczki jedziemy znowu do Amarapury zobaczyć zachód słońca pod mostem U Bein; jest to najdłuższy most tekowy na świecie (w zależności od źródła – 1,2 km lub 1,6 km), ma 160 lat jest super :) Na wybrzeże przynosimy sobie stolik i krzesełka z pobliskiego baru, w którym zamawiamy piwo i w świetnym towarzystwie oglądamy jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w życiu.








Z całej wycieczki poza Mandalay, w mojej opinii - warto pojechać tylko do Inwy oraz na zachód słońca przy U Bein. To dwie rzeczy, które koniecznie trzeba zobaczyć - są niezwykłe. Chyba lepiej byłoby wypożyczyć skuter, albo wynająć taksówkę i pojechać tylko w te dwa miejsca, oszczędzając sobie marnowania czasu na pozostałe, a poświęcając go na cieszenie się tymi naprawdę pięknymi.

Ogólnie jesteśmy zadowoleni z tego dnia i zachwyceni Inwą, zachodem słońca oraz wspaniałymi ludźmi, których w tym dniu poznaliśmy. Po dniu pełnym wrażeń, śmiechu i słońca, bardzo zmęczeni idziemy na kolację do naszej garkuchni, gdzie jedzenie jak zwykle jest doskonałe, a potem wprost padamy ze zmęczenia.


3 II


Dzień w Mandalay jak zwykle zaczynamy doskonałym śniadaniem w hotelu, a Sławek może do woli najeść się swojej ukochanej zupy tom yum. Idziemy po raz kolejny wymienić pieniądze i znowu mamy z tym kłopoty. Jednak nie rozumiemy tutejszego systemu :) W pierwszy dzień wymieniali w godzinach 9:00 – 14:00, w drugi dzień 9:00 – 15:00, a dzisiaj jesteśmy na miejscu o 9:30 i dostajemy informację, że dzisiaj wymiana waluty możliwa jest od 11:30. Kosmos. Lepiej chyba w miarę solidnie obliczyć ile potrzebujemy Kiatów i wymienić na raz, żeby potem nie biegać – tak jak my – codziennie po bankach.


Na początek idziemy na spacer do klasztoru tekowego Shwe In Bin. Wstęp jest niebiletowany, a klasztor piękny. Jest tam cicho i spokojnie. Podczas naszego pobytu tam, było obok klasztoru tylko kilku mnichów, którzy mieszkają w małych domkach dookoła świątyni. Zdecydowanie warto tam pójść.


Tradycyjna waga na ulicznym stoisku


Klasztor tekowy Shwe In Bin


Wracamy do banku i w końcu udało nam się wymienić pieniądze. W banku pracują bardzo młodzi ludzie (może około 20-letni). Część personelu czeka przy wejściu i kiedy weszliśmy, zostaliśmy przywitani i poprowadzeni do poczekalni, gdzie przyniesiono nam kawę i ciastko, aby umilić oczekiwanie. Wymienialiśmy 20$, a byliśmy potraktowani co najmniej, jakbyśmy zakładali u nich konto biznesowe i deponowali na rachunek milion dolarów. Jakaś inna kultura bankowości :)


Idziemy na zakupy pamiątek "spożywczych", bo lubimy przywozić ze sobą coś do jedzenia lub picia, aby przypomnieć sobie smaki wakacji siedząc w domu, patrząc na szary świat za oknem. Kupujemy świetną lokalną zielona herbatę oraz lokalne whisky, którego reklamy są rozwieszone w całej Birmie.


Jest upalnie, tak bardzo, że postanawiamy po południu odpocząć chwilę w hotelu i przy okazji trochę się już spakować, bo niestety jutro wyjeżdżamy.

Po południu chcemy obejrzeć okolice wzgórza Mandalay. Planujemy wziąć rikszę; na wcześniejszych spacerach non stop ktoś zatrzymywał się, żeby zaoferować podwózkę, albo rikszarz, albo ciężarówka z ławkami na pace lub skutery. Idziemy więc w kierunku wzgórza czekając, aż ktoś nas zgarnie po drodze, ale tym razem dosłownie nie ma nikogo! Po raz pierwszy. Po godzinie spaceru wzdłuż drogi w upale poddajemy się i bierzemy taksówkę. Chcemy podjechać tylko do Kuthodaw Pagody, a później pieszo na Mandalay Hill, aby obejrzeć ze szczytu zachód słońca. Taksówkarz jednak łapie się za głowę, mówiąc, że to daleko, że na wzgórze jest ponad godzina drogi i że na pewno nie zdążymy na zachód słońca. Jesteśmy jednak asertywni i stawiamy na swoim, chcemy jechać tylko do pagody za 3 tys Kiat i koniec. W końcu odpuszcza sobie dalsze próby przekonywania nas.


Pagoda Kuthodaw otoczona jest rzędami małych, białych domków, których jest ponad 700. W każdym z nich znajduje się tablica z wyrytymi sentencjami buddyjskimi, dlatego to miejsce jest też nazywane największą książką świata. Wygląda przepięknie, szczególnie, kiedy słońce jest już nisko.



Słońce coraz niżej, więc udajemy się w kierunku drogi prowadzącej na wzgórze (zaraz obok Kuthodaw), od razu zbiegają się taksówkarze, oferując transport na szczyt i przekonując nas, że to kawał drogi i że na 100% nie zdążymy na zachód słońca. Nie wydaje nam się jednak, aby było na górę aż tak daleko, więc postanawiamy się przejść. Na szczyt prowadzą malowniczo wijące się schody w całości zadaszone. Przed wejściem trzeba ściągnąć buty, najlepiej wziąć je  do plecaka, żeby nie przeszkadzały. Na samą górę idzie się już boso. Po drodze mijamy kilka stoisk z pamiątkami i drobnymi przekąskami. Szybkim krokiem pokonujemy tę trasę w pół godziny, a sama droga jest bardzo malownicza; co chwile są małe świątynki, koty, szczeniaki, mnisi, a do tego piękne widoki. Czasami ścieżkę przecina droga, ale trzymamy się schodów, a jak nie jesteśmy pewni dokąd iść, to po prostu pytamy o drogę. Im wyżej, tym łatwiej się pomylić w którą stronę iść, więc lepiej pytać.





Po drodze zaczepiają nas mnisi i idą z nami na górę. To powszechna praktyka w tym miejscu – młodzi mnisi rozmawiają z turystami, aby poduczyć się angielskiego. „Nasi” mnisi towarzyszą nam do samej góry i spędzają z nami cały czas do zachodu słońca. Zajęci rozmową, niewiele pamiętamy z samego zachodu. Wstęp na samą górę to 1000 Kiat. Na piętrze niżej jest znacznie mniej ludzi, są ławki i równie dobry widok, ale zajęci rozmową z mnichami, zostajemy już na górze, kątem oka zauważając, że słońce znika już za horyzontem. W Mandalay jest ogromna ilość mnichów buddyjskich, ponoć stanowią oni około 20 – 25% wszystkich mieszkańców miasta. W jednym klasztorze mieszka ich nawet 2500!








W Birmie zauważyliśmy też osoby zakonne płci żeńskiej, część z nich to mniszki, które chodzą w grupach przez miasto i zbierają jedzenie oraz nie-mniszki - „siostry”, które są w hierarchii niżej od mniszek i one zbierają pieniądze.


Po zmroku żegnamy się z naszymi nowymi znajomymi i ruszamy w dół, też pieszo. Jest już ciemno, ale nadal jest bardzo ciepło. Schodząc ze wzgórza obserwujemy nocne życie mieszkańców tego miejsca. Okazuje się, że w wielu miejscach – gdzie pracujesz, tam żyjesz. Wiele stoisk, na których wcześniej były pamiątki, czy ubrania, jest teraz zamknięta, a za nimi całe rodziny gotują kolację, rozmawiają, piorą w swoich naprawdę skromnych „domach” pod daszkiem, jaki zapewniają schody.


Na wyjściu ze ścieżki już czekają taksówkarze i niestety ani jednej rikszy, uzgadniamy cenę 4 tys Kiat i jedziemy do hotelu samochodem; jest daleko, a my już dzisiaj zrobiliśmy ponad 20 kilometrów i mamy wrażenie, że wystarczy.


Po dzisiejszym dniu w Mandalay stwierdziliśmy, że naprawdę polubiliśmy to miasto, pomimo pierwszego złego wrażenia. Najwyraźniej trzeba nam było trochę więcej czasu, aby się do niego przekonać. Będzie nam bardzo, ale to bardzo przykro je opuszczać.


W mojej opinii, miejsca, które naprawdę warto zobaczyć będąc tutaj, to: Inwa (Ava), Amanapura – most przy zachodzie słońca, Mingun, Shwe in Bin, Maharmuni, Kuthodaw, Mandalay Hill oraz dzielnice targowe.


4 II

Dzisiaj w planie mamy się dobrze wyspać, tak do 8:00. Taksówkę na lotnisko zamówiliśmy na 10:15, ale o 4:00 pod naszym oknem zaczyna grać bardzo głośna muzyka. BARDZO głośna! Jakby ktoś postanowił postawić na nogi całe miasto, zaczynając od nas. Mamy nadzieję, że to się zaraz skończy, ale niestety… O 6:00 się poddajemy i wstajemy, muzyka co chwilę się włącza. Próbowaliśmy się dowiedzieć, co się dzieje, ale w hotelu nikt nie umiał nam udzielić odpowiedzi. Dzień wcześniej na wylocie małej, wąskiej uliczki ustawiali dużą, zdobioną bramę, jakby na jakieś święto, w nocy zamontowali koło bramy sprzęt nagłaśniający, który zaczęli intensywnie testować od 4:00. Okazało się, że było to mini-święto z okazji otwarcia nowej uliczki. Rano przyszli mieszkańcy, było oficjalne przemówienie, śpiewy i muzyka, a potem uczestnicy poszli na wspólne śniadanie i około 9:00 było już po wszystkim. Cóż więc znaczą te 4 godziny utraconego snu wobec tak ważnego święta :)!


Poranne niezadowolenie kompensujemy sobie przepysznym śniadaniem. W Hotelu 82 są naprawdę dobre śniadania, ja codziennie opycham się soczystą słodką papają, a Sławek – lokalną wersją tom yam z cytryną, pomidorami, imbirem i oczywiście kolendrą – moim odwiecznym wrogiem numer 1.


Po śniadaniu rozdaję dziewczynom z obsługi hotelowej swoje kosmetyki. Te rzeczy wzięłam specjalnie, aby je zostawić w podróży, bo – pewnie jak wiele kobiet – miałam masę nieużywanych kosmetyków, będących efektem nieprzemyślanych zakupów lub nietrafionych prezentów; różne lakiery do paznokci, cienie do powiek, czy perfumy. Potrzymane jeszcze jakiś czas w domu, poszłyby do wyrzucenia, a w niektórych miejscach w Azji ciężko jest o dobrej jakości kosmetyki (spora ilość to podróbki), więc lokalne kobiety naprawdę cieszą się z takiego prezentu.

W przypadku dojazdu do lotniska z Mandalay najtaniej wychodzi zamówienie taksówki lotniskowej (zamówiliśmy przez hotel), ponieważ taksówki z miasta nie mogą zabierać pasażerów z lotniska, więc powrotny kurs byłby pusty. Taksówka z lotniska kosztuje 12 tys Kiat, a z miasta dokładnie dwa razy więcej. Do lotniska jest kawał drogi, jedziemy około godziny. Nasz samolot do Tajlandii ma 50 minut opóźnienia, ale w końcu wyrusza.


Kiedy startujemy, jest nam naprawdę bardzo przykro, że opuszczamy ten wspaniały kraj. Planując wyjazd, sądziliśmy, że dwa tygodnie nam zupełnie wystarczą, że zobaczymy co trzeba i już więcej tam nie wrócimy. Jakże się myliliśmy! Już w drodze do Tajlandii snuliśmy plany powrotu, a nawet przeprowadzki do Birmy.

Lądujemy w Bangkoku na Don Mueng. Hotel, który mieliśmy zarezerwowany miał być tuż przy lotnisku, ale okazało się, że trzeba było podejść około 20 min. Było bardzo gorąco, duszno, a plecaki ciężkie, więc kiedy w końcu dotarliśmy do hostelu, miałam już dosyć. Z mojej perspektywy test zmiany walizki na plecak wypadł zdecydowanie na korzyść walizki. Okazuje się, że w dźwiganiu plecaków w upale (duży plecak na plecach, mały plecak z przodu) nie odnoszę sukcesów :) Miałam naprawdę dobry plecak, świetnie uszyty, w ogóle dobrze zaprojektowany, ale jednak nie. To chyba nie dla mnie.


Don Mueng Hotel kosztuje 900 THB, a standard ma dość podstawowy. Hotel oferuje busy na lotnisko za 30 THB, ale kiedy wieczorem chcieliśmy zarezerwować, to nie było już miejsc.

Po paru godzinach w Tajlandii przypomnieliśmy sobie, jak łatwo było się w Mjanmie dogadać po angielsku. Po przyjeździe do Bangkoku widzimy przepaść językową między tymi krajami. W dzielnicy, w której mieszkamy, w zasadzie w ogóle nie ma możliwości porozumienia się po angielsku. Ani w sklepach, ani w barach… Musimy coś zjeść, więc w jednej przyulicznej garkuchni podajemy jedyne słowo, które jest zrozumiałe dla obydwu stron: pad thai, nic więcej nie udaje nam się zrozumieć. Próbujemy zamówić bez mięsa, bo jakoś wolimy nie ryzykować, ja chcę tofu, ale takiej opcji raczej nie ma, tak przynajmniej zrozumieliśmy, po wymianie paru słów: „tofu? – noł tofu!”. Pozostawiamy więc sprawy losowi, niech się dzieje co chce :) Zobaczymy, co będzie na talerzach. W międzyczasie obserwujemy, co jedzą lokalni, wygląda super, też byśmy takie chcieli, ale nie wiemy jak się nazywa i nie umiemy zamówić tego po tajsku. Czekamy więc na swój makaron. Dostajemy przepyszny pad thai z warzywami, jajkiem, tofu (haha :D), kawałkami paluszków krabowych i suszonymi krewetkami. Był to jeden z najlepszych pad thai jakie jedliśmy dotychczas i to dosłownie minutę drogi od naszego hotelu. Nie mieliśmy pojęcia, jaka będzie cena, bo nie byliśmy się w stanie dogadać, ale na „rachunku” mamy 60 THB, czyli za dwa doskonałe makarony zapłaciliśmy około 8 PLN. Żyć nie umierać. Co by nie mówić - Tajlandia ma najlepsze jedzenie na świecie :)!


W pobliskim 7eleven kupujemy parę rzeczy na śniadanie – chleb, jogurty, banany oraz wodę. Kładziemy się wcześnie, żeby się wyspać przed dalszą podróżą, ale łóżka są tak ekstremalnie niewygodne, że ja prawie całą noc nie śpię.


5 II

Wstajemy przed 4:00 i ruszamy na lotnisko, jest około 25 °C, cieplutko. Terminal krajowy jest po lewej stronie, a międzynarodowy po prawej, są bardzo blisko siebie. Odprawiamy bagaż i przy okazji zauważamy, że po Birmie przybyło w nim spooooro kilogramów.


W oczekiwaniu na samolot jemy śniadanie. Lecimy liniami Nok Air. Lot jest krótki, przyjemny i z poczęstunkiem w postaci muffinka i wody.

Lotnisko w Suratthani jest malutkie, ale urocze. Kupiliśmy bilet lotniczy łączony z transferem na wyspę, o czym poinformowaliśmy przy nadawaniu bagażu w Bangkoku i dostaliśmy odpowiednie naklejki, które na dalszym etapie ułatwią zidentyfikowanie nas i pokierowanie do odpowiednich środków transportu. Można oczywiście kupić osobno bilet, osobno transport, ale z doświadczenia wiemy, że taka opcja nie bardzo się opłaca. Cena jest taka sama, a w przypadku opóźnień, to nie my się martwimy, tylko linia lotnicza.


Na lotnisku szukaliśmy stanowiska, na którym dowiemy się co dalej. Stanowisko Nok Air było puste, ale po jego prawej stronie był punkt oferujący transfery na różne wyspy i to jest miejsce, w które należy się udać. Tam trzeba się podpisać na liście pasażerów pod swoim nazwiskiem i wziąć nową naklejkę.


Bus na przystań wyrusza spod wyjścia z lotniska. Naklejka znacznie ułatwia proces pakowania do właściwego busa (odpowiednia firma przewozowa i właściwy punkt docelowy). Do przystani jedziemy aż godzinę, nie sądziliśmy, że to tak daleko.


W porcie po raz kolejny musimy się zameldować w odpowiednim okienku. Właściwe okienko w naszym przypadku było od strony wody po lewej stronie. Tam trzeba się znowu podpisać na liście i wówczas otrzymamy bilety na prom. W oczekiwaniu na łódkę robimy się głodni i kupujemy po raz pierwszy w Azji parówki z grilla. Zawsze ich unikaliśmy, bojąc się, że to produkty wysokiego ryzyka, ale tym razem tak ładnie nam zapachniały. Podane są w worku z pikantnym sosem i są smaczne i zupełnie nic złego nam się po nich nie dzieje. Obok przystani był obwoźny kramik z parówkami i owocami, a w samej przystani jakiś kiosk z lodami i słodyczami, więc nie ma szans, żeby tam coś konkretnego zjeść.


Na naszą wyspę Koh Phangan, w Zatoce Tajlandzkiej, płyną dwa promy – wolny i szybki katamaran. Nasz bilet jest chyba na ten szybki i ma płynąć 10:10 – 11:45. Rejs jest przyjemny, siadamy sobie na zewnątrz w cieniu, bagaże zostają zabrane i wrzucone na dziób łodzi, co trochę nas stresuje. Na łódce jest sklepik z przekąskami i napojami. Po dopłynięciu wszystkie bagaże są wrzucane na pomost i trzeba sobie swój znaleźć i zabrać.


Znacznie wcześniej rezerwowaliśmy bungalowy Castaway, które na zdjęciach wyglądały jak raj. Właściciel napisał nam maila, w którym były między innymi wskazówki dojazdu i informacja, że za transport powinniśmy zapłacić 100 THB. To tylko 6 km, ale taksówkarze się bardzo cenią i ostatecznie zapłaciliśmy 150 THB na osobę za przejazd tych kilku kilometrów na pace wspólnej „taksówki”, którą dzieliliśmy z 12 innymi osobami. Kiedy docieramy na miejsce, okazuje się, że ten raj ze zdjęć…naprawdę tam jest!


W oczekiwaniu na domek idziemy zrobić rozeznanie okolicznych restauracji i zauważamy, że jest tutaj sporo drożej niż w miejscach, w których dotychczas bywaliśmy w Tajlandii. Siadamy w restauracji tuż przy Castaway, z widokiem na morze, jemy warzywa z tofu i ryż oraz green curry, do tego shake mango zrobiony – o zgrozo – z soku z kartonu zmieszanego z lodem! Normalnie zawsze jest to zmiksowane świeże mango.


Dostajemy domek w pierwszej linii przy plaży (są dwie linie tylko). Jest cudownie. Brak słów. Odpoczywamy, spacerujemy po okolicy, robimy zakupy w 7eleven, leżymy na hamaku na tarasie naszego domku. Zachód słońca jest zjawiskowy, ubywa bardzo dużo wody, około 200 m, a na terenie odsłoniętym lokalni mieszkańcy zbierają jakieś żyjątka.


Nasz rajski domek





Kolację jemy w innej restauracji, ale też tuż obok naszych bungalowów. Zamawiamy ryż z krewetkami i Pad Thai z tofu i warzywami. Jest okej, ale nie powaliło.


Komarów jest niewiele, psikamy się lokalnymi specyfikami na komary z DEET 50 i mamy spokój. Jedynym minusem naszego domku jest to, że prawie nigdy nie jest cicho. Domki są bardzo blisko ulicy i słychać bardzo głośno każdy przejeżdżający pojazd oraz każde słowo sąsiadów rozmawiających do późna w nocy na tarasie w domku obok.

6 II


Najpiękniejsza część dnia w naszym domku to poranki. Ruch uliczny jeszcze się nie zaczął, wszyscy śpią, a nas budzi szum fal, tak intensywny, jakbyśmy mieli domek postawiony w środku morza. Odgłosy fal są tak mocne, że przez chwilę wydaje nam się, że poziom wody podniósł się tak bardzo, że jest ona już pod naszym domkiem. Idę popływać przy wschodzie słońca, woda jest ciepła i jest na tyle wysoki poziom, że da się pływać. Czuję się jak w bajce, a to rzeczywistość. Żeby tak móc zostawić wszystko za sobą i żyć tylko tą chwilą…





Poranki są jedynym czasem, kiedy można pływać na naszej plaży, bo potem poziom wody opada w szybkim tempie i można co najwyżej spacerować. W związku z tym wypożyczamy bardzo tanio skuter u naszego gospodarza i szukamy sobie lepszej plaży i lepszych restauracji.

W okolicy nie ma śniadań, bo wszystko jest zamknięte, więc wyruszamy w poszukiwaniu jedzenia. Teraz już chyba Castaway serwuje śniadania, ale podczas naszego pobytu były tylko croissanty i kawa. Jedziemy do miasteczka przy przystani i kupujemy soczyste, słodkie mango, papaję i banany oraz jogurt i gotowany ryż. Z tego wszystkie przyrządzam na śniadanie ryż z jogurtem i owocami, który jemy na tarasie wpatrując się w morze. Idealny poranek. Owoce są tak dojrzałe, że aż trudno je pokroić, bo sok spływa po rękach.

Dzień spędzamy na relaksie, patrzymy w morze i czytamy książki. Po południu nie mogliśmy otworzyć kłódki do naszego domku, ale najwyraźniej nasz gospodarz – Martin nieraz już zetknął się z tym problemem (ponoć wynik zasolenia i wilgoci) i od razu przyniósł urządzenie, którym przeciął kłódkę aż iskry leciały wszędzie dookoła.


Wieczorem znów jedziemy do miasteczka „portowego” i znajdujemy tam coś w rodzaju nocnego bazaru z jedzeniem. Jest tam wszystko! Kuchnia tajska, indyjska, sushi, pizza, kebab, paella, burgery, spaghetti, steki, łosoś, roti, lody, shake, żeberka z grilla, dania wegetariańskie, sałatki, zupy… Naprawdę jest w czym wybierać. Przy okazji ceny są dobre i jakość również.


To jest jedzeniowy raj :)


Stoły są wspólne, nie przypisane do danego stoiska. Można wejść ze swoimi napojami. Ja i tak zamawiałam shake, ale Sławek zamawiał piwo, a w ostatnim dniu miał przy sobie piwo ze sklepu i w restauracji bez słowa mu je otworzyli, czym byliśmy zaskoczeni. Znaleźliśmy swoją miejscówkę na posiłki na tej wyspie.


7 – 9 II

Dni na wyspie są do siebie podobne, koncentrujemy się na niekoncentrowaniu się. Odpoczywamy.


Rano budzi nas szum fal, na tarasie jemy śniadanie złożone z ryżu, jogurtu i pysznych owoców. W większym markecie odkrywamy chleb nieco podobny do naszego; jest niewielki, średniej jakości, ale wystarczająco bliski prawdy dla osób stęsknionych chleba. Dokładamy więc do naszej diety chleb, masło i ser. W okolicach Hin Kong, gdzie mieszkamy nie można zjeść śniadań, jakie lubimy, czyli pieczywo i jajka, bo wszystko jest rano zamknięte.

Śniadanie na tarasie



Codziennie po śniadaniu pakujemy się na motorek i ruszamy na plażę. 5 minut od nas jest plaża Secret Beach – niewielka, bardzo ładna, z falami, ciepłą wodą i plażą piaszczysto – żwirową. Minusem są duże ilości glonów, które mają ostre krawędzie i ocieranie się o nie, które jest nieuniknione, jest bardzo nieprzyjemne. Na północy wyspy, 15 minut skuterem jest plaża przy Malibu Beach Resort. Typowo rajska plaża – biały, drobny piasek, chłodniejsza woda (co jest niewątpliwym plusem, bo daje orzeźwienie), żadnych glonów i szmaragdowe morze. Zejście do morza jest stopniowe, świetnie się pływa, a widoki są takie, że trudno uwierzyć, że jest to prawdziwe.


Lunche jemy zawsze w miasteczku portowym lub w ulicznych knajpkach przy Malibu.









Paliwo do naszej strzały kupujemy albo na stacjach, albo w butelkach sprzedawanych przy drodze.


Codziennie oglądamy na tarasie magiczny zachód słońca, po którym jedziemy do miasteczka na kolację.




Nasz domek w Castaway jest super, są z niego przepiękne widoki, świetny taras z hamakiem, stolikiem i dwoma krzesełkami i ławką. W środku jest łazienka z oddzielonym prysznicem i zawsze ciepłą wodą, do tego umywalka i szafka. Są ręczniki, poduszki i coś w rodzaju dużego ręcznika jako kołdra, co zupełnie wystarcza. Do tego wentylator, ponieważ nie ma klimatyzacji, ale w sumie ani raz nie poczuliśmy, żeby nam była potrzebna. Łóżko jest duże i zawieszona jest nad nim moskitiera. Na wyposażeniu jest też lodówka i wieszaki na obrania. Do tego właściciele są bardzo mili, jest szybki internet i można by tak wymieniać i wymieniać :) Jedyny minus, to ten, że poza porankami, właściwie nie zaznaliśmy tam ciszy. Za domkami jest droga, obok jest bar, w którym co wieczór jest mniejsza lub większa impreza, a przed świtem słychać wściekłe motorowe silniki łódek rybaków wyruszających na połów. Tylko rano jest cudownie cicho i można leżeć w łóżku i wsłuchiwać w szum fal.

W okolicy jest też możliwość skorzystania z masażu tajskiego w cenie 300 THB za godzinę, więc dwa razy sobie zafundowałam tę przyjemność.


Zachodnia część wyspy ma nieco lepszą pogodę, więc jest na niej zlokalizowana większość resortów. Jak na wyspę pełną turystów, poziom angielskiego jest tragiczny, nawet w miejscach typowo turystycznych jest albo słaby, albo zerowy. W miasteczkach jest sporo sklepów i stoisk z bardzo ładnymi ubraniami w świetnych cenach. Jeśli chcemy sobie kupić jakieś rzeczy na lato, lepiej zrobić to tam, a nie w Polsce.

Któregoś wieczoru na targu kupiliśmy w końcu kawałek duriana – już pokrojony i przygotowany do jedzenia, ale szczelnie zamknięty w folii. Kosztował 80 THB za ten kawałek i nareszcie mogliśmy spróbować tego osławionego owocu. Zapach ma intensywny, a konsystencja w zależności od części, przypomina nieco awokado, jest dość kremowa. Zapach przeszkadza w jedzeniu, każdy kolejny kęs jest trudniejszy, aż w końcu prawie zwymiotowaliśmy :) Nie udało nam się dojeść tego kawałka do końca, więc zostawiliśmy go na tarasie zawiniętego w folię i przykrytego gazetami. Rano śmierdział zarówno taras, jak i wszystkie gazety :)

Dzisiaj się pakujemy niestety :( Mój plecak chyba się skurczył, poukładałam w nim rzeczy jak dobrze zrobiony tetris, ale już trampki nie weszły i musiałam je przywiązać na zewnątrz plecaka.


W ostatni wieczór, który spędzamy w Castaway są urodziny baru, który jest obok i zostajemy zaproszeni na grilla. To miłe, jemy coś, patrzymy na pokazy żonglerki ogniem, a potem wracamy do siebie, aby się wyspać, co jest jednak niemożliwe, bo impreza jest bardzo głośna i trwa bardzo, bardzo długo.


10 II



Wstajemy o barbarzyńskiej, jak na to miejsce, godzinie – 6:30. Przygotowuję nam na drogę jedzenie – pokrojoną w kostki papaję i banany oraz kanapki z serem, żeby się powoli wdrażać w europejskie jedzenie.


Na śniadanie klasycznie jemy gotowany ryż, kupiony dzień wcześniej wieczorem w restauracji i owoce. Patrzymy na szarawy horyzont, morze szumi tak mocno i zastanawiamy się, czy nie można by tak żyć na stałe…


Sprzątamy nasz domek, żeby pozostawić po sobie dobre wrażenie, żegnamy się z Martinem, który dzisiaj specjalnie wcześniej wstał, aby nam życzyć udanej podróży. O 8:15 przyjeżdża zamówiona przez niego dla nas dzień wcześniej taksówka, za którą płacimy 100 THB za osobę, czyli sporo taniej niż za transport z portu po przyjeździe na wyspę.

Na drogę powrotną wykupiliśmy transfer prom-bus-samolot z Air Asia (najtaniej, najwygodniej), więc w porcie robimy check in na stanowisku oznaczonym flagą tego przewoźnika. Dostajemy bilety na prom oraz na autobus i tradycyjnie – naklejkę, która nas identyfikuje na dalszych etapach. Tym razem płyniemy starym, powolnym promem, w którym jest bardzo ciepło, a klimatyzacji nie ma, albo jest bardzo słaba, ale za to jest sporo wygodnych miejsc. Na promie jest też ogólnodostępny wrzątek, którym można sobie zalewać kawę, zupki, czy co kto chce. Można mieć swoje lub kupić w kiosku na miejscu.


W porcie na wyspie jest kilka stanowisk, z których odpływają różne promy i zanim na jakimś usiądziemy, warto sprawdzić, dopytać, czy to właściwe miejsce.


Nasz prom płynął 3 godziny i 15 min, ale podróż była przyjemna. Z promu wysiadamy klucząc pomiędzy samochodami w śmierdzącej spalinami i smarem ładowni, bo to prom głównie towarowy. Po wyjściu od razu odpowiednie osoby wypatrują naklejek (dobrze jest mieć je przyklejone w widocznym miejscu) i kierują ludzi w stronę właściwych autobusów. Kierowca zabiera od nas bilety i ruszamy, bo autobus był już pełen i czekał tylko na 4 osoby z naszego promu (ciekawe jak długo czekali?). Autobus jest stary i brudnawy, ale dość wygodny i nieźle się jedzie. Do lotniska jest ponad godzina drogi.


Hala odlotów jest na pierwszym piętrze i na samym starcie jest już kontrola bagażu, trzeba wyciągać sprzęt elektroniczny. Sławek na samym dnie plecaka miał tablet, którego nawet nie używaliśmy, więc musiał wypakować prawie wszystko, aby się do niego dostać. Tablet nie był jednak jedynym problemem… Otóż mieliśmy też woreczek soli (woda z solą to dobre lekarstwo na ból gardła, o który nie trudno z związku z zimnymi napojami przy tak wysokiej temperaturze powietrza). Na skanerze woreczek soli wyglądał nieco podejrzanie :)



Nasz biały proszek zabrała straż lotniska. Po tych niewielkich przeszkodach dostajemy się na pokład samolotu, który przenosi nas do Bangkoku, coraz bliżej do szarej i zimnej Polski.

Po wylądowaniu na Don Mueng postanawiamy pojechać na Rambuttri (okolice Khao San) autobusem miejskim. Wydawało się to dość proste, ale na przystanku, na którym czekaliśmy i na który powinien przyjechać nasz autobus, przez długi czas nic nie przyjeżdżało.W końcu zapytaliśmy jakąś przypadkową Tajkę, jak dostać się w okolice Khao San, a ona prawie w ogóle nie mówiąc po angielsku, usiłowała nam to wytłumaczyć. W końcu zadzwoniła do swojego chłopaka, który przez telefon po angielsku tłumaczył nam w co wsiąść i gdzie później się przesiadać. Tajka pojechała z nami autobusem, ale wysiadała wcześniej. Jak się okazało, już pół autobusu wiedziało, gdzie mamy się przesiąść (chyba miła Tajka to zorganizowała) i kiedy dojechaliśmy do właściwego przystanku, to dosłownie wypchnięto nas z życzliwymi uśmiechami na zewnątrz, a młody Tajlandczyk, mówiący po angielsku skierował nas do kolejnego autobusu. Podróż autobusami trwała łącznie ponad 2 godziny, czyli bardzo długo, jak na tę odległość, ale było ciekawie i sympatycznie. Na miejsce dojechaliśmy już wieczorem, więc pozostało nam tylko zjeść kolację i wyspać się.


11 II


Samolot do Polski mamy po południu, więc postanawiamy pojechać na floating market na obrzeżach Bangkoku. Taksówki przy Khao San tradycyjnie nie chcą używać tansometru, więc idziemy dalej, w poszukiwaniu poczty. Spod poczty łapiemy taksówkę i na taksometrze za grosze dojeżdżamy na pływający targ.







Spacerujemy, kupujemy kilka drobiazgów, jemy pad thaia i wracamy do hotelu. Sławek idzie na zakupy w poszukiwaniu mini bakłażanów - niezbędnego składnika do jego ukochanej potrawy - green curry, a ja wykorzystuję ostatnie chwile na masaż.

Po południu idziemy coś zjeść. Ja na koniec zamawiam sobie ryż z mango, będę za nim tęsknić... zamawiamy sobie też na wynos dwa dania - sajgonki i ryż z warzywami, które planujemy zjeść na lotnisku w oczekiwaniu na samolot.

Na lotnisko jedziemy busem z Khao San. Na miejscu jesteśmy 3 godziny przed planowanym odlotem, ale odprawa jest prowadzona tak słabo, że już po godzinie widać, że albo nie odlecimy o czasie, albo część ludzi nie zdąży na samolot. Robi się nerwowo. Zbliża się godzina odlotu, a my i kilkadziesiąt innych osób, nadal stoimy w kolejce do odprawy bagażowej. W momencie, kiedy zostaliśmy odprawieni, zostało nam do teoretycznej godziny zamknięcia bramek kilka minut. Biegnąc ile sił w nogach, próbowaliśmy zdążyć na samolot. Odprawa paszportowa i bezpieczeństwa poszła już bardzo sprawnie, więc do bramki dobiegliśmy w momencie, kiedy już powinna być zamykana, wydawałoby się - w ostatniej chwili. Ostatecznie samolot czekał na wszystkich, bramki zamknięto zdecydowanie później i wylecieliśmy sporo po czasie. W tym pędzie nie mieliśmy czasu na nacieszenie się naszym obiadem, który w końcu stanowił pyszny, posiłek dzień później w zimnym, szarym i śnieżnym Krakowie.