niedziela, 24 kwietnia 2016

13 III - Chiang Rai - Pakbeng (Tajlandia Północna - Laos)

13 III 
Chiang Rai - Pakbeng

Dzisiaj pobudka o 5:15, ale zanim udaje nam się wstać jest 5:30 :) Autobus ma być 6:00 - 6:45. Mamy tylko dopakować plecaki i walizki i ubrać się. O 5:45 mamy telefon do pokoju, że autobus już czeka :) No przecież :) Pędem się zbieramy i ładujemy do autobusu. Jesteśmy pierwsi. Kierowca zabiera nam nasz rachunek za wycieczkę, choć pan z biura podróży powiedział, że rachunek mamy zatrzymać aż do końca. Busik jest mały, więc wszystkie bagaże lądują na dach. Kierowca za pomocą klimatyzacji robi w busie biegun polarny. Na nic zdają się prośby o wyłączenie lodowatego nawiewu. Marzniemy. Zbieranie kompletu ludzi trwa aż do 7:00, potem kierowca jedzie jeszcze na targ, aby zakupić świeży łańcuszek z kwiatków dla Buddy, do zawieszenia w samochodzie, modli się i dopiero wtedy ruszamy. Na granicy jesteśmy już o 8:30, kierowca zawiesza każdemu z nas na szyi kartonik z nazwą agencji i opisem dalszego kierunku podróży; rachunków nam nie oddaje - mamy tylko te zawieszki.

Ważne - pamiętajcie, aby pilnować swoich karteczek wyjazdowych z Tajlandii (dostajemy je przy wjeździe do kraju), bo są faktycznie sprawdzane. Jedna para, która jechała z nami nie miała ich i mieli poważne problemy z wyjściem z Tajlandii, urzędnik powiedział, że ich nie przepuści. Musieli interweniować na komisariacie policji, który był na granicy i dopiero wtedy ich przepuszczono.

Jak wygląda przejście:

1. Wyjście z Tajlandii; zabierają karteczki wyjazdowe, które muszą być WYPEŁNIONE
2. Autobus przez most graniczny
3. Trzeba po stronie laotańskiej wypełnić formularze - dwie kartki - jedna prostokątna i jedna to taki pasek, jak w Tajlandii. Do prostokątnego formularza trzeba doszyć/dokleić swoje zdjęcie paszportowe
4. Składamy te formularze oraz paszporty w okienku i stajemy w kolejce do drugiego okienka - tam dostajemy nasz paszport z wklejoną wizą i płacimy 30$ za osobę (cena wizy) plus 1$ opłaty dodatkowej jeśli przekraczamy granicę w weekend lub po 16:00, albo przed 8:00 - to oficjalna opłata za serwis po normalnych godzinach pracy
5. Wychodzimy na zewnątrz, tam już czekają środki dalszego transportu

Dla naszej grupy jest jeden bus, jeden tuk tuk i jeden samochód. Osoby przekraczające granicę bez biura mogą skorzystać tylko z jednego z dwóch tuk tuków, które są drogie, ale nie ma innego środka transportu. Przejście granicy zajęło nam godzinę.



Jedziemy do przystani, tak nam się w każdym razie zdawało, ale wylądowaliśmy w biurze agencji, która po stronie laotańskiej odpowiadała za nasz transport. Tam dowiadujemy się, że łódka odpływa o 11:30, a nie o 10:00 (echhhh), a na miejscu będzie nie o 17:00, a o 19:00. W agencji można wymienić pieniądze i kupić kipy, ale jest kiepski kurs, normalnie za 1 $ powinniśmy dostać 8 tys. kipów, a tutaj tylko 7 tys. Można też kupić prowiant jeśli ktoś tego nie zrobił wcześniej oraz zarezerwować nocleg w Pakbeng za około 60 zł. W Chiang Rai powiedzieli nam, że nocleg w Pakbeng powinien kosztować połowę taniej, więc ignorujemy gorące namowy właściciela agencji i to, że prawie wszyscy ulegli presji i zarezerwowali tam noclegi. Wymieniamy więc tylko trochę kasy (30 $) i czekamy na transfer do przystani. 

Na miejscu zabierają nam kartoniki z szyi i dają bilety. Na biletach są wypisane miejsca, ale nikt tego nie przestrzega i każdy siada gdzie chce. Nasza łódka dopchana jest do granic możliwości, nawet już wnoszą dodatkowe siedzenia, żeby dopchnąć jeszcze trochę. Jest tłok. Siedzenia stanowią stare fotele z autobusów i samochodów luźno położone na pokładzie. Są dość wygodne, więc nie ma co narzekać :) Bagaże są upychane w trzech miejscach - większość w ładowni pod deskami pokładu, część na tyłach łódki, a niektóre nawet na dachu.



Zanim wypłyniemy, przychodzi na łódź wystrojony w szpanerskie, białe ciuchy Laotańczyk i mówi, że w Pakbeng jest tłum ludzi, że już prawie nie ma wolnych pokoi i on ma do sprzedania 8 pokoi po 60 zł. Straszy, że jak ktoś u niego nie kupi, to już może nie mieć gdzie spać. Zestresował nas trochę, ale nie poddajemy się, bo czytaliśmy, że po przypłynięciu lokalni mieszkańcy czekają na przystani z wieloma ofertami pokoi w niższych cenach. Swoją drogą - dobry biznes kręcą :) Sprzedają pokoje 2 x drożej, połowa dla pośrednika i połowa dla gospodarza hostelu. Laotańczyk w bieli zasiał jednak taką panikę, że sprzedał w momencie wszystkie swoje pokoje. Łódka w końcu odpływa dopiero o 12:00. Wg informacji na kasie biletowej powinna to być 11:00, tak czy inaczej - zdążylibyśmy dojechać samodzielnie :)

W czasie rejsu, pomimo, iż łódka była zadaszona - było gorąco, polecamy przewiewne, lekkie ubrania. Na łodzi jest toaleta, a na tyłach można palić.

Mekong usiany jest skałami, jest wiele niebezpiecznych momentów i widać, że prowadzenie łodzi wymaga świetnej znajomości rzeki i dużego doświadczenia. Podróż pierwszego dnia trwa około 7 godzin. Nie ma za wiele do roboty więc dobrze jest mieć jakieś zajęcie - muzyka, książka, gazeta...
Po drodze wiele razy zatrzymujemy się przy brzegach małych wiosek, tak, jakby ta łódź służyła za coś w rodzaju autobusu; rzeka to tutaj główny szlak transportowy. Jak się okazało - wieźliśmy wielu lokalsów obładowanych licznymi pakunkami.
Ich wioski wyglądały dla nas dość egzotycznie - zagubione w lesie, na brzegu Mekongu, z domkami skleconymi z bambusa, drewna i elementów blachy, zazwyczaj zbudowanymi na palach. Wszędzie pasły się krowy i bawoły wodne, w tym sporo bawołów albinosów. Przy brzegu bawiły się roześmiane dzieciaki...









Rejs mija leniwie i przyjemnie. Około 17:30 zawijamy do Pakbeng (a nie o 19:00, jak próbował nam wmówić sprzedawca pokoi). Zgodnie z tym, co czytaliśmy - przy brzegu już czekają ludzie oferujący pokoje. Aby mieć pewność, że nie zostaniemy bez dachu nad głową, ja wychodzę od razu szukać pokoju, a Sławek czaka na walizki. Pokoje na zdjęciach wszystkie wyglądają dobrze, cena jest jedna - 10 $ za pokój z łazienką, wifi i wentylatorem - klimy brak. Dobijam targu z jedną panią, która gwarantuje piękny pokój oraz transport do domku i z powrotem rano do przystani. Te 10$ to cena bez targowania. Zostajemy załadowani na paki samochodów, jak zwierzęta :) I odwiezieni do swoich domków. Nasz pokój jest ok, dwa łóżka, wentylator, mała, trochę obleśna łazienka z prysznicem oddalonym o 20 cm od muszli klozetowej i firankami nie pranymi chyba nigdy. Jest bardzo...skromnie, ale jest ciepła woda i wifi i mamy niedaleko do przystani. Cała wioska jest zbudowana przy dwóch ulicach od przystani. My jesteśmy dość "daleko", a i tak do przystani mamy może 5 - 10 minut pieszo (więc informacje, że wioska jest ponad kilometr od przystani i trzeba wykupić pokój z transportem - to ściema). 





Nasza gospodyni od razu zbiera zamówienia na śniadanie (około 10 zł za śniadanie z napojem za osobę) - to już nie Tajdandia... Laos jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, ale ceny nie są niskie. Poprawka - ceny dla białych nie są niskie. Biały to dla nich chodzący bankomat z dolarami i trzeba z niego wyciągnąć ile się da. Ceny w sklepie w Pakbeng: kiepska bagietka (sama bułka) - 2,5 zł, piwo - 7,5 zł, duża drożdżówka - 10 zł! Wioska podnosi ceny na maksa, bo może, bo jeśli nie kupiłeś sobie prowiantu przed wyjazdem, to nie masz wyjścia - musisz kupić tutaj za dowolną cenę. Łódki z turystami podróżującymi do Luang Prabang zatrzymują się tylko tutaj.

Na kolację idziemy do restauracji prowadzonej przez Hindusa - oferuje kuchnię indyjską oraz tradycyjną kuchnię laotańską. Sławek je indyjskie jedzenie, a ja zamawiam najbardziej tradycyjne danie - leer - to potrawka z mielonego mięsa (ja wybrałam bawoła wodnego, ale można inne) z imbirem, marchewką, czosnkiem i jakimiś intensywnymi przyprawami - jest dość ciekawe, całkiem niezłe. Pierwszy raz jem mięso bawoła wodnego :) Byłam stęskniona za warzywami (w Azji niewiele je się świeżych warzyw), więc dopłaciłam extra za warzywa do tej potrawki. Do kolacji zamówiliśmy dwa piwka oraz shake bananowy. Porcje są małe, ale jedzenie dobre, rachunek wyszedł ok 45 zł - sporo, jak na Azję, ale wciąż ok. Wieczorem kilkakrotnie wyłącza się prąd - widać, że nie ma stałego źródła prądu, tylko generatory. Około  21:00 nasz generator pada na dobre - nie ma światła, wifi, wentylator nie działa i tak już zostaje, aż się wyprowadzamy o poranku. :) Ale to nie wszystkie atrakcje tej nocy ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz