niedziela, 4 maja 2014

Wyprawa do Chin

Chiny
11 – 24 IX 2013
Plan podróży po Chinach
Pekin – Datong – Pingyao – Xi’an – Luoyang – Pekin
Plan zrealizowany
Pekin – Pingyao – Xi’an – Luoyang - Pekin



11 IX
Wyjeżdżamy z Krakowa, jest chłodno i mży. Najpierw komunikacja miejska na dworzec, później najtańsza opcja dostania się do warszawy – Polski Bus, naprawdę dobre ceny, ale taaaak mało miejsca, że te godziny podróży ciągnęły się bardzo i potem wszystko bolało, na drogę powrotną wybraliśmy już pociąg jednak Polski Bus dojeżdża na ul. Wilanowską – kawałek od centrum, więc trzeba jeszcze podjechać metrem do centrum. Postanowiliśmy przyjechać do wawki dzień przed wylotem, żeby się dobrze wyspać. 
Po nocy w Warszawie, śniadanie i ruszamy na Szybką Kolej Miejską, którą docieramy na lotnisko. Nieco zestresowani tym, co przed nami…
Na lotnisku bez żadnych problemów, wsiadamy w samolot do Dubaju.
Lotnisko w Dubaju robi wrażenie, jest duże i nowoczesne, posiada również wspaniałe leżanki, na których można się przespać kilka godzin. Do następnego samolotu mamy jeszcze 5 godzin, więc korzystamy z możliwości drzemki.

12 IX
Wsiadamy do pięknego, dużego samolotu…..
Podróżujemy z liniami Emirates, dlatego, że bilety u nich były najtańsze, ale linie są absolutnie godne polecenia. Dobre samoloty, miła obsługa, bardzo dobre jedzenie i dobrej jakości alkohol i duży wybór, na pytanie, czy jest może whisky, stewardessa zapytała, którą z pięciu rodzajów podać  . Wino również było dobrej jakości i zdecydowanie pasowało do jagnięciny z brokułami i pieczonymi ziemniakami. Generalnie podróż Emiratesami wspominamy w 100% pozytywnie i polecamy.





Po 8 godzinach lotu lądujemy w Pekinie. Tutaj małe zamieszanie na początku, bo po wejściu na lotnisku musimy jeszcze wsiąść do kolejki, która dopiero zawozi nas do głównego terminalu, to lotnisko też jest spore.
Po odbiorze bagażu szukamy możliwości wymiany pieniędzy. Do Chin nie można wwozić Yuanów, więc mamy jedynie dolary, które musimy wymienić, żeby przynajmniej mieć na transport do centrum i pierwszy nocleg.
Okazuje się, że kantory na lotnisku pobierają bardzo dużą prowizję, aż 30 zł za transakcję (wymienialiśmy tylko około 300 zł). Jeśli więc macie możliwość zabrania ze sobą jakiejś startowej gotówki, to lepiej przemycić trochę. Na miejscu już spokojnie wymieniamy w Bank of China – bardzo dobry kurs i bez prowizji.
Na lotnisku jest informacja turystyczna, w której dowiadujemy się, ile może mniej więcej kosztować taksówka do naszego hostelu (Beijing Hyde Courtyard Hotel), który już wcześniej sobie zarezerwowaliśmy przez Booking.com. Decydujemy, że nie znając zupełnie miasta, lepiej będzie na początek nie stresować się i użyć jednak taksówki, która nie jest droga. 
Z bagażami i odrobiną gotówki udajemy się w kierunku oznaczonym jako taxi.  
Przy wyjściu czeka „pani taksówkowa”, która zarządza ruchem, pozwala iść lub każe czekać, kieruje do określonej taksówki (jest ich sporo) i nie ma dyskusji, możemy tylko mieć nadzieję, że nie trafiamy na jakąś podejrzaną. Trafiliśmy na absolutne godziny szczytu, była około 17:00, więc powroty z pracy i maaaaasa samochodów. Odległość około 30 km jechaliśmy około godziny. 




Taksówka kosztowała 125 Y (w tym już opłata za autostradę), więc całkiem przyzwoicie jak za godzinę jazdy. Ostatecznie uważamy, że taksówka była dobrą decyzją, cięęęężko byłoby nam znaleźć ulicę, na której był nasz hostel, była to mała, wąska uliczka w dzielnicy hutongów (Shijia Hutong).
Na miejscu w hostelu okazuje się, że nie ma naszego pokoju, ale przynajmniej jest nasza rezerwacja, więc dostajemy inny pokój z widokiem na uliczkę i dachy hutongów, jesteśmy już zmęczeni, więc zadowoli nas cokolwiek. 
Przy meldowaniu się poproszono nas o 200 Y depozytu, nie przewidzieliśmy tego w naszym budżecie startowym, więc nie mieliśmy na to pieniędzy, chyba zrozumieli i odpuścili, pozwolili nam się zameldować bez depozytu (jedyny taki wyjątek w Chinach).



Hostel był bardzo przyzwoity i w świetnej lokalizacji. Nasz pokój miał 2 duże łóżka, klimatyzację (która w Chinach jest chyba standardem, bo nawet w najtańszym hoteliku, w którym byliśmy, była dobrze działająca klimatyzacja), czajnik, kubeczki, telewizor oraz łazienkę z kosmetykami i grzebieniami  
Łazienka była maleńka, jak zazwyczaj w Chinach, kabiną prysznicową była cała łazienka, czyli po wzięciu prysznica w całej łazience jest potop.
Po odświeżeniu się, wybraliśmy się na poszukiwanie wody i piwa, ażeby nie uschnąć, nie zabraliśmy naszych fiszek ze słówkami, więc nie było łatwo, ale ostatecznie udało się kupić co trzeba, posługując się bogatą gestykulacją. 
Naszym pierwszym posiłkiem była gotowana kukurydza sprzedawana na ulicy – pyszna.
Dzień pierwszy w Chinach pozostawił niezatarte wspomnienia, wychodząc na naszą uliczkę, naprawdę tradycyjną, można było się poczuć jak w filmie, gwar, pełno motorków, Chińczyków, wszędzie uliczne jedzenie, dużo kolorów i zapachów…


13 IX
Wyspaliśmy się dobrze, potem leniwe wstawanie (zmiana strefy czasowej trochę miesza). Na śniadanko wybraliśmy się do najbliższej knajpki dla lokalsów na kluseczki na parze z mięsem, okazało się, że będzie to nasze śniadaniowe pożywienie już do końca pobytu, niezależnie, gdzie będziemy. To chyba z resztą, wg naszych obserwacji, najpopularniejsza pozycja w śniadaniowym, chińskim menu. Za cały czas naszego pobytu udało nam się spróbować bułeczek z mięsem, warzywami i ze szpinakiem, ale nigdy nie było wiadomo, na co się akurat trafi, bo tego akurat nie było w naszym słowniczku, więc zawsze była niespodzianka – a z czym będzie dzisiaj?  



Zaczęliśmy poszukiwania banku, bo aby móc ruszyć dalej z planem podróży, potrzebowaliśmy Yuanów. Szukaliśmy Bank of China, który był blisko, ale nie mogliśmy go znaleźć,  w końcu spotkaliśmy jakiegoś Europejczyka (chyba Anglik), ubranego w tradycyjny strój chiński i z nim w końcu mogliśmy się dogadać po europejskiemu, on dla nas zrobił po chińsku wywiad wśród Chińczyków i wytłumaczył nam, jak trafić do banku i udało się - hurra.
W banku znajdującym się przy Qianmen Dajie  (taki główny, reprezentacyjny deptak prowadzący do Tiannanmen) miłe zaskoczenie – obsługa mówiła po angielsku. Wymiana gotówki nie przebiega może ekspresowo, ale naprawdę nie ma się na co skarżyć, w miarę sprawnie i porządnie.
Dostajemy nasze Yuany (wymieniliśmy tylko połowę dolarów na razie) i ruszamy na poszukiwanie biletów – czyli najbardziej niepewna część naszego planu.
Po drodze marzy nam się kawa, w Chinach ciężko dostać kawę, polecam zabrać sobie ze sobą w bagażu, bo na miejscu jest ciężko. W końcu kupujemy kawę na wynos w Macku.  
Jedną z najbardziej stresujących dla nas kwestii było kupno biletów na kolejne etapy podróży. Przed wyjazdem wyczytaliśmy, że bilety można kupić tyko z miejscu wyjazdu, a nie można kupić wszystkich od razu np. w Pekinie, więc nie wiadomo, jaki bilet i kiedy uda się kupić, bo pociągi są w Chinach bardzo obleganym środkiem transportu. Ku naszej radości i zdumieniu okazało się jednak, że biuro biletowe znajduje się niemal tuż przy naszym hostelu. Mało tego - jedna osoba tam mówi po angielsku! My pokazujemy panu pieczołowicie przygotowane fiszki z napisanym po chińsku – jaki chcemy pociąg, jaka klasa itd…  a on nam odpowiada po angielsku, jaka ulga na początek już. Jesteśmy w siódmym niebie, a tu jeszcze informacja, że spokojnie w tym jednym biurze możemy kupić bilety na całą podróż! Więc ważna informacja – bilety można kupić w jednym miejscu na całą trasę, o ile tylko są dostępne oczywiście.
Naszym pierwszym punktem jest Datong, a zaraz po nim – Pingyao. Okazuje się jednak, że nie ma biletów do Datong w terminie, który nas interesuje, a w innym, późniejszym, nie ma biletów z Datong do Pingyao. Pan biletowy każe nam wrócić po 12:00, że po tej godzinie się czasem jakieś bilety odblokowują i można spróbować raz jeszcze. 
Idziemy więc oswajać okolicę, stację metra, która jest blisko i najbliższe uliczki oraz plac Tiannanmen – tak, jest duży.
Po powrocie do biura biletowego okazało się, że nie pojawiły się żadne nowe bilety. Decydujemy się na odpuszczenie Datong i kupujemy bilety do Pingyao od razu, tam nie ma za wiele połączeń, ponieważ nie jest bardzo popularne, ale czytaliśmy, że warto je zobaczyć (i warto naprawdę!). Nie ma jednak biletów wyjazdowych z Pingyao, postanawiamy spróbować jutro.
W planie był tylko jeden nocleg w Pekinie, a później już wyjazd dalej, ale bilety udało się kupić dopiero na kolejny dzień, więc dokupiliśmy jeszcze jedną dobę hotelową w Hyde za taką samą cenę, jak wcześniej przez Booking.com
Przed wyjazdem umówiliśmy się ze znajomymi i rodziną, że będziemy się kontaktować m.in. przez Facebooka, jako że w Chinach jest łatwy dostęp do Internetu, ale już połączenia telefoniczne z Europą są bardzo drogie. Połączyliśmy się więc z hotelowym wifi już pierwszego dnia, ale cały czas były jakieś problemy dziwne, tak jakby Internet nie działał, albo działał wybiórczo.
I tak oto doszło do wymiany zdań, która bardzo zapadła mi w pamięć. Zapytałam młodej dziewczyny na recepcji
Ja - czy w Chinach można korzystać z Facebooka
Chinka – proszę?
Ja- mam problemy z zalogowaniem się na Facebooka, nie wie pani dlaczego? Czy jest z tym jakiś problem w Chinach?
Chinka (z oczami pełnymi zmieszania i zdumienia) – a co to jest Facebook??
I tak oto w końcu dowiedzieliśmy się czegoś, o czym wcześniej nie przeczytaliśmy – w Chinach jest cenzura Internetu. Facebook i Youtube na przykład są zakazane (!), Google działają, dopóki nie wpisujemy nieprawomyślnych haseł. Kiedy wpisujemy „turystyka w Chinach” – wszystko działa cacy, ale kiedy chcemy wygooglować „cenzura Internetu w Chinach” – nagle Google przestają działać! Baaaardzo ciekawe zjawisko dla Europejczyka. 
Postanowiliśmy jeszcze coś tego dnia pozwiedzać, skoro nie wyjeżdżamy jeszcze. Wróciliśmy do hostelu przebrać się, jako że było bardzo ciepło i duszno i gęsty smog nad Pekinem (na początku myśleliśmy, że to taka mglista pogoda po prostu, ale to była taka mgła jak nad Krakowem – baaardzo ciemna i za miastem już jej nie było).

Na pierwszy ogień zwiedzania poszła Świątynia Lamy (Pałac Harmonii i Spokoju) i Świątynia Konfucjusza – są bardzo blisko siebie, w zasadzie po dwóch stronach ulicy jedna obok drugiej i łatwo się tam dostać metrem.
Wsiedliśmy do niebieskiej linii metra na naszym przystanku Qianmen i bez przesiadki dojechaliśmy do stacji Yonghegong (Lama Temple).
Pałac Harmonii i Spokoju, zwany Świątynią Lamy był pierwszym miejscem o tradycyjnej architekturze, jakie zwiedzaliśmy i zrobił na nas ogromne wrażenie. Można się było przenieść w czasie, poczuć magię tego miejsca. Piękne budowle, bogate zdobienia (nawet nasz barok przy tym wysiada), złote dachy z finezyjnymi zakończeniami, magia intensywnych kolorów… Spędziliśmy tam około godzinę, na dziedzińcu spotkaliśmy jeszcze mnichów z Tybetu, ale nie dało się z nimi porozumieć inaczej, jak na migi, więc niewiele porozmawialiśmy.



Wychodząc ze Świątyni spotkaliśmy jeszcze polską wycieczkę, która właśnie przyjechała do pałacu, ale nie zatrzymywaliśmy się, jako że czekał na nas jeszcze Konfucjusz.
Świątynia Konfucjusza jest bardzo blisko lamaistycznej, może 5 min drogi. Wstęp do niej jest trochę droższy (mimo, że jest mniejsza i mniej ciekawa), bilety studenckie można kupić tylko jak się jest urodzonym po 1990 roku, czyli się nie załapaliśmy. U Konfucjusza spędziliśmy około 45 minut (spokojnie wystarcza), wrażenie już nieco mniejsze niż w poprzedniej.
Powrót do metra. Polecam przy wejściu do metra (przed skanowaniem bagaży) – pokazać pani z obsługi (jest ich sporo wszędzie) nazwę stacji, do której chcemy dojechać, lub punkt na mapce metra, gdzie chcemy dotrzeć, ona nas wówczas pokieruje do właściwego wejścia, bez tego, można pójść źle.
Metro w Pekinie jest nowoczesne i dobrze zorganizowane. Jest bardzo czysto, są opisy po angielsku, w przedziałach metra jest również w czasie jazdy podawana informacja po chińsku i po angielsku, jaka jest następna stacja, jest też podawane, czy jest to stacja przesiadkowa, na przykład, że następna stacja to Dongzhimen i tam możemy się przesiąść do pociągu jadącego na lotnisko; to bardzo ułatwia podróżowanie metrem.
Wracamy do hostelu na chwilę, perę minut odpoczynku i wyruszamy dokładniej zwiedzić naszą dzielnicę hutongów. Trafiamy na drugą stronę głównego deptaka, gdzie postawiona jest wzorcowa mini dzielnica hutongów. Wygląda to tak, jakby coś tam zostało wyburzone i na tym miejscu zbudowano od nowa piękne hutongi w tradycyjnym stylu. Jest tam dość pusto, ale czysto i klimatycznie, ta pokazowa część nie jest jeszcze całkiem skończona, no i jest…sztuczna.
Czas na pierwsze wieczorne piwko w knajpce. Wchodzimy do knajpy pełnej Chińczyków, każdy z nich ma na stole sporo piwa, więc zamawiamy po piwie, nie upewniwszy się wcześniej co do ceny – ostatni raz. Cenna rada – zawsze upewnijmy się ile coś kosztuje, bo możemy zostać oszukani. My za nasze piwo zapłaciliśmy prawie 3 x drożej niż normalnie, a na prośbę wyjaśnienia tej ceny, pan podaje nam dowolną, droższą pozycję w menu, mówiąc, że właśnie to dostaliśmy, nie rozróżniamy ślaczków, więc nie ma podstaw do dyskusji. Mając więc już w głowie nauczkę na dalsze dni, spokojnie pijemy zimne piwo, wokół sami Chińczycy, głośni, bekający, plujący, śmiecący na podłogę i pijący duuużo piwa.
Sławek intensywnie studiuje menu, porównując ślaczki z tymi, które
sobie wydrukowaliśmy do podręcznego słownika, koncentruje się oczywiście na alkoholu, udało mu się zlokalizować w karcie znaczki odpowiadające za piwo, będzie to jeszcze nie raz przydatne w czasie naszej podróży.
Przed kolacją udajemy się do sklepu, żeby kupić coś, co widzieliśmy w restauracji, jakiś dziwny, bardzo mocny alkohol, nie podobny do niczego, później okazuje się że to baijiu. Kupujemy je w sklepie za 5 Y (za 100 ml), szaleństwo. W Chinach alkohol jest wszędzie, w każdym najmniejszym sklepiczku i jest bardzo tani, szczególnie piwo i baijiu.
Odwiedzamy jeszcze nasze biuro biletowe, aby zapytać, czy przypadkiem nie pojawiły się bilety z Pingyao do Xi’an, których nie udało nam się kupić razem z innymi, była to jedyna brakująca pozycja biletowa naszej trasy. Niestety biletów na sleepery nadal nie ma, zaryzykujemy więc próbę kupienia ich na miejscu już, nie mamy wyjścia. Podróż 9 godzin hard seatem z małą przestrzenią na nogi i w ogóle małą przestrzenią może się skończyć tym, że cały następny dzień będziemy musieli przespać ze zmęczenia, zamiast zwiedzać, nie decydujemy się więc na tę opcję.
Czas na kolację, nie wiemy dokąd się udać, więc wybieramy miejsce, gdzie byliśmy na śniadaniu. Na pierwszy raz, nieświadomi jeszcze panujących tutaj zasad – zamówiliśmy po europejsku – każdy coś dla siebie. Po wstępnej analizie menu okazało się że dania kosztują ok. 25 – 50 Y, a napoje również nie są najtańsze, ale była to chyba jedna z nieco droższych knajpek.
Sławek zamówił kurczaka z chili, porem i orzechami (28Y), ja makaron sojowy z jajkiem i jakimś zielonym warzywem (nie wiemy co to było) oraz nitkami czegoś niezidentyfikowanego (28Y), do picia Sławek zamówił baijiu, a ja czarną herbatę, która okazała się być ice tea z butelki. Do rachunku doliczyli nam jeszcze 10 Y nie wiemy za co, bo nie szło się dogadać inaczej, niż po chińsku. Jedzenia była masa, wtedy przekonaliśmy się, że w Chinach zamawia się jedzenie na stół a nie dla jednej osoby (w Europie Grecy w czasie kolacji w tawernach robią podobnie), jedna porcja wystarcza dla dwóch osób. Mając to co zamówiliśmy i już wciskając na siłę, nie byliśmy w stanie zjeść wszystkiego. Zrozumieliśmy wówczas zachowanie się kelnerki, kiedy chcieliśmy zamówić na początku dwa dania z kurczakiem – wyśmiała nas trochę i patrzyła na tak zaskoczona, sądząc zapewne, że albo się pomyliliśmy w zamówieniu, albo jesteśmy chorzy na głowę; nieco zmieszani wówczas ulegliśmy i zamówiliśmy jednego kurczaka i jeden makaron - i całe szczęście.
Miejsce wybraliśmy sobie na zewnątrz, przy uliczce, w między czasie spadł szybki, ciepły deszcz i zrobiło się pustawo i klimatycznie. Jedzenie było dobre, no i jedliśmy głuuugo, bo pałeczkami ciężko schwytać małego orzecha, a to były początki wprawiania się w pałeczki.
Po kolacji jeszcze spacer do najbliższego, maleńkiego sklepu po zimne piwko. Piwo w Chinach jest standardowo w butelkach 0,6 l i jest raczej słabe, nie ma informacji o ilości alkoholu, ale raczej w okolicach 3%.
Po powrocie do hostelu zastaliśmy pokój wysprzątany i świeże ręczniki i papier. W naszym hostelu cały czas był ciepła woda, co podobno nie jest normą w Chinach, ale my mieliśmy z tym tylko pozytywne doświadczenia, zawsze mieliśmy ciepłą wodę. Po prysznicu cała łazienka długo pływa jeszcze, jako że część prysznicowa nie jest niczym oddzielona (norma w Chinach, szczególnie w Pekinie), więc umywalka, kosz, toaleta – wszystko to tworzy kabinę prysznicową. Ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić. 
Koniec drugiego, pełnego wrażeń dnia. Po dwóch dniach czujemy się, jakbyśmy byli już w Chinach tydzień  

13 IX
Rano mieliśmy w planie pojechać do Świątyni Nieba, ale tak bardzo nie chciało nam się wstawać, że poleniuchowaliśmy dłużej. Chyba przytłoczył nas smog i nie pozwolił wstać rano z łóżka. Wstaliśmy więc późno i zaczęliśmy dzień od odwiedzin naszego biura biletowego, mówiący po angielsku kolega kazał nam wrócić po 12:00, poszliśmy więc na śniadanko.
Tym razem wybraliśmy inną knajpkę, obok tej, w której dzień wcześniej piliśmy piwo. Zamówiliśmy dużą michę pierogów (tym razem nie klusek, tylko normalnych pierogów) z mięsem i warzywami, było ich ponad 20 szt, cena – tylko 15 Y, porcja nie do przejedzenia dla dwóch osób na śniadanie, do tego oczywiście piwko – cena 6Y, czyli dokładnie 3 x mniej niż wczoraj za to samo piwo w knajpie obok; dodatkowo obsługa odrobinę kumała po angielsku, bardzo niewiele, ale zawsze coś. Najedliśmy się do pełna, nie dojedliśmy tej porcji i zapłaciliśmy za śniadanie śmieszne pieniądze (pierogi dla 2 osób i dwa piwa – 27 Y czyli około 13,50 zł) Tak nam się tam spodobało, że odwiedzaliśmy to miejsce jeszcze wielokrotnie.
Powrót do hostelu, musieliśmy się spakować już i wykwaterować, bagaże zostawiliśmy w recepcji (przechowalnia bagaży to po prostu stolik pod ścianą w recepcji). Z małym plecakiem ruszamy w Pekin, najpierw do Biura Biletowego, ale pan kazał nam dać sobie jeszcze 20 minut, co nas niezmiernie ucieszyło, bo desperacko potrzebowaliśmy kawy, bo nadal byliśmy zupełnie nieprzytomni po przebudzeniu (zmiana czasu? dużo wrażeń?),  znaleźliśmy blisko McDonalda, kupiliśmy kawę, po której poczuliśmy się znacznie lepiej. W Chinach kawa nie jest powszechna, raczej nie ma jej w knajpkach, jest w kawiarniach, ale bardzo droga, więc najprościej udać się po nią do Macka albo KFC – bo są wszędzie. 
Powrót do biura biletowego – niestety nie pojawiły się bilety na jakikolwiek sleeper z Pingyao do Xi’an, trzeba więc będzie kombinować na miejscu. Ku naszej wielkiej radości okazało się, że są bilety na pozostałe części naszej trasy i to w takich pociągach i o takich godzinach, jak chcieliśmy! Radość, radość!  
Mieliśmy już bilet na hard sleeper Pekin – Pingyao.
Brakowało biletu Pingyao – Xi’an – do skombinowania na miejscu.
Kupiliśmy jeszcze bilety na pociąg G (chcieliśmy zobaczyć, jak się śmiga pociągiem 300km/h) z Xi’an do Luoyang oraz bilet powrotny z Luoyang do Pekinu nocny, pośpieszny i jeszcze w soft sleeperze – hurra!
Nasze skarby (bilety) schowaliśmy bezpiecznie i ruszyliśmy, żeby coś jeszcze dzisiaj zobaczyć w Pekinie przed wyjazdem.
Deptakiem Qianmen doszliśmy do Bramy Przedniej, a potem na Plac Tiananmen. Po drodze oczywiście skanowanie bagaży.
Wstęp na Tiananmen jest bezpłatny. Plac jest naprawdę duży, odwiedza go też masa Chińczyków, byliśmy tam niedługo przed obchodami święta narodowego, więc zaczynało się na palcu malowanie trawy na zielono. Przynoszono masę kolorowych kwiatów w donicach, z wielkich telebimów atakowały nas piękne filmy propagandowe z powiewającą dumnie w tle czerwoną flagą. Po przejściu całego Tiananmen docieramy do Bramy Niebiańskiego Spokoju, na której wisi słynny portret Mao Zedonga. 
Brama Niebiańskiego Spokoju jest narodowym symbolem Chin – jest nawet umieszczona w godle republiki. Była to brama stanowiąca barierę pomiędzy Pałacem Cesarskim a światem zewnętrznym, dziś przechodzi się przez nią do Zakazanego Miasta. Z tarasu na szczycie bramy 1 października 1949 roku Mao Zedong ogłosił powstanie Chińskiej Republiki Ludowej.
Po wejściu przez bramę trzeba przejść jeszcze kawałek, aby dojść do kas biletowych. Po praz pierwszy postanawiamy spróbować szczęścia z udawaniem studentów. Każde z nas studia skończyło już daaawno temu, ale ja znalazłam swoją starą legitymację studencką, a Sławek studencką książeczkę zdrowia (oba dokumenty nie ważne już od dobrych kilku lat), ale Chińczycy nie znają naszego alfabetu, więc trudno jest im zrozumieć cokolwiek z naszych dokumentów. Bilety do Zakazanego Miasta kosztowały 60Y/os, zapytałam tylko czy mają studenckie i pani w kasie bez sprawdzenia legitymacji sprzedała mi bilety studenckie po 20Y/os! Pięęęęęknie. Jeszcze mały stres bo przed wejściem były sprawdzane bilety, denerwowaliśmy się, czy nie będą dokładnie sprawdzać tam legitymacji, ale nie, weszliśmy gładko, jak po maśle. Na miejscu wzięliśmy sobie audio guide po polsku (taki w sumie chiński-polski) – koszt 40 Y, całe zwiedzanie było więc bardzo tanie.



Muzeum Pałacowe (Gu Gong), czyli Zakazane Miasto jest przepiękne i baaardzo duże. Niestety jest najpopularniejszym - obok Chińskiego Muru – punktem chińskich wycieczek, więc mimo, że nie był to weekend, w środku były dosłownie tłumy biegających i przepychających się Chińczyków (strach pomyśleć, jak wygląda to w weekend).  
Dookoła sami Chińczycy, bardzo niewielu białych, jesteśmy więc
atrakcją (na Tiananmen było to samo), ludzie przyglądają się nam, odważniejsi robią nam zdjęcia, a najodważniejsi robią sobie zdjęcia z nami. Czujemy się jak celebryci. 
Z Zakazanego Miasta wychodzi się od strony północnej, czyli przeciwnej niż nasz hostel, postanawiamy obejść Gu Gong dookoła na nogach. Co chwilę podjeżdżał do nas jakiś rikszarz, chcąc nas podwieźć, jeden z rikszarzy był osobą, która ze wszystkich spotkanych przez nas w Chinach, najlepiej mówiła po angielsku, zrobił wrażenie, ale i tak pokonaliśmy tę trasę pieszo, co polecam, bo jadąc autobusem niewiele się zobaczy. Ale można się takim spacerem dobrze zmęczyć.
Po powrocie, zmęczeni poszliśmy do naszej ulubionej knajpki na obiad, znów zamówiliśmy za dużo i już po połowie nie mogliśmy jeść dalej. Wszystko było pyszne: wieprzowina słodko – kwaśna (28Y), mój ulubiony przysmak – przystawka – szpinak na zimno z orzechami (12Y), dwie miski ryżu (4Y), makaron z warzywami (moje drugie ulubione danie tutaj) (18Y), 3 piwa (18 Y).

Szpinak jest bardzo ciekawy, nigdy nie jadłam czegoś takiego. Jest co cały szpinak – liście i łodyżki chyba sparzony wcześniej, bo wyglądał jak po duszeniu, jednocześnie lekko kwaskowaty (jakby z octem ryżowym), lekki posmak czosnku oraz prażone orzechy, też nie wiemy jakie – efekt rewelacyjny.
Makaron nietypowy, nie sojowy, raczej chyba jajeczny, ale takie grube i długie pasma z pomidorem, papryką, czosnkiem, kapustą i cebulą.
Wieprzowina – dużo mięsa w panierce usmażonego w gęstym sosie słodko – kwaśnym.
Ryż – zbity, łatwo go jeść pałeczkami.
Najtrudniej było nam zjeść pałeczkami ten makaron – uciekał strasznie. Cały duży obiad z przystawkami i piwem kosztował 78 Y, czyli niecałe 20 zł na osobę, a taka ilość spokojnie starczyłaby dla przynajmniej 3 osób.
Powrót do hostelu. Bardzo wygodne jest to, że można tam tak długo jeszcze korzystać ze wszystkiego po wykwaterowaniu. Mamy stolik, wygodne siedzenia, prąd, internet i popijamy spokojnie piwko robiąc rezerwację kolejnych hoteli, skoro mamy już bilety. W między czasie korzystając z telefonu internetowego zainstalowanego na smart fonie dzwonimy do domu, do Polski.
Przy stoliku poznajemy parę Holendrów, którzy są w drodze już od roku i planują jeszcze kilka miesięcy przynajmniej. Wymiękamy przy nich. 
Hotele w Pingyao, Xi’an i Luoyang zarezerwowane (nadal korzystamy z Booking.com), możemy podróżować dalej bez stresu. O północy mamy pociąg do Pingyao z dworca centralnego (tutaj trzeba uważać, bo większość pociągów odjeżdża z dworca zachodniego, a nie centralnego!). Postanawiamy na wszelki wypadek być wcześniej, około 21:00. W między czasie zaczął padać deszcz, więc zanim dotarliśmy na dworzec, byliśmy dobrze przemoczeni.



Dworzec centralny jest wielki i nie łatwo się domyślić, jak do niego wejść! Jest tam tłum ludzi i ani jedno z wejść, nie jest tym właściwym. Zdesperowani prosimy jakąś młodą Chinkę o pomoc pokazując jej nasze bilety, ona ciągnie nas za sobą, musimy jej zaufać, idziemy posłusznie za nią. Ona zaprowadza nas do jakiejś kolejki i każe tam stać. Byliśmy przekonani, że te kolejki, to są do kas biletowych, a my przecież mamy bilet… Okazało się że to były kolejki do wejścia na dworzec, każdy musi przejść przez wąskie przejście i pokazać w okienku swój bilet i paszport, bez tego nie ma prawa wejść na dworzec w ogóle. W końcu więc się nam udaje. Po wejściu jeszcze tradycyjne skanowanie bagaży, no i szukamy naszej poczekalni. Na dużej tablicy przy wejściu wyświetlają się numery pociągów i godziny odjazdu i obok nich – numer poczekali, która jest przypisana dla danego pociągu, idziemy więc do swojej poczekalni nr 7.  No i właśnie – poczekalnia… wyjątkowe miejsce… w takim miejscu jak to, można  poczuć codzienne Chiny.    
Poczekalnia jest wielka, jest w niej masa miejsc siedzących i nieprzebrany tłum Chińczyków. Wchodzimy do poczekalni, wszystkie oczy zwrócone na nas, jesteśmy znów małą sensacją, czujemy wlepiony w siebie wzrok przechodząc wzdłuż rzędów siedzeń, jak gwiazdy na czerwonym dywanie. Wszystkie miejsca siedzące są zajęte, co do jednego, na niektórych ludzie śpią rozłożeni na kilku, na niektórych siedzą, a na innych siedzą bagaże, siaty i wory nie wiadomo z czym. Do pociągu jeszcze 3 godziny, gdzieś by się pasowało ulokować. Wiele osób siedzi po prostu na ziemi, więc idziemy ich śladem. Przedtem biorę chusteczkę i przecieram podłogę… o zgrozo, chusteczka po przetarciu jest smoliście czarna, jest totalnie brudno. No nic, siadamy obok Chińczyków, którzy jedzą orzeszki, plują łupkami na ziemię i cały czas na nas patrzą, non stop, bez obciachu.



Muszę iść do łazienki przebrać się, bo jestem w bluzie z długim rękawem, a tutaj jest nieznośny upał, zabieram koszulkę na ramiączkach i idę do damskiej toalety. A tam smród taki, że najlepiej byłoby przez to przejść na bezdechu, ale aż tak dobrych płuc nie mam, do tego połowa Chinek kuca nad dziurami w toaletach przy otwartych drzwiach (nie na oścież, no ale dobrze widać co jest w środku), a sprawdziłam – te drzwi mają funkcję zamykania  
Toalety – tak jak w całych Chinach – dziura w ziemi i na Małysza.
Sławek kupuje sobie cole i baijiu w kiosku w poczekalni i robi sobie drinka. Baijiu z colą – paskudztwo, to można pić chyba tylko czyste, jest bardzo aromatyczne.
Do pociągu jeszcze 2 godziny, za około godzinę trzeba będzie się przenieść bliżej bramek, żeby się ustawić w dobrej pozycji do szybkiego wejścia. Miejsca są zapisane na biletach, więc raczej nikt nam ich nie zajmie, ale problemem jest miejsce na bagaż, Chińczycy worzą ze sobą maaasę bagażu, a półka na bagaże w hard sleeperze jest niewielka jak na taką ilość osób. Aby więc mieć gdzie położyć swoje tobołki, trzeba się dostać do przedziału jak najszybciej, zanim wlecą tam inne pakunki.
Próbowaliśmy się jako niezorientowani biali dostać do poczekalni dla soft sleepera, ale niestety pani porządkowa była surowa i nieugięta, nie wpuściła nas, robiła wyjątek tylko dla staruszków i rodzin z małymi dziećmi.
W poczekalni pierwszy raz zetknęliśmy się z typowymi chińskimi spodenkami dla dzieci – z rozcięciem na pupę. Dziecko biega sobie całe ubrane, ale z pupą na wierzchu. Standard w Chinach, ale w naszym odbiorze – mega niehigieniczne. 
Zbliża się czas odjazdu, idziemy się ustawić bliżej do wejścia do bramek. Sławek poszedł zagadać z przewodniczką polskiej wycieczki emerytów, która miała jechać tym samym pociągiem, no i zniknął na dłużej, a w tym czasie aktywowały się nasze bramki!!! A ja sama – duży plecak, duża walizka, mały plecak i polary, i masa Chińczyków cisnących na mnie z każdej strony. Alllle dałam rady, zaciągnęłam siebie i nasze bagaże do kolejki i nie dałam się zadeptać, zajęłam nam jedno z pierwszych miejsc i nie odpuściłam – brawo ja. Cały czas nerwowo i z nadzieją spoglądałam, czy Sławek zdąży nadejść zanim zostanę zmiażdżona.  Chińczycy się gapili, co za blondynka z taką ilością bagażu i jeszcze do tego sama?! W końcu Sławek przyszedł, zdawało się, że trwało to wieczność. Teraz stoimy razem w czołówce peletonu, otwarto bramki, ruuuuszyliśmy, choć nawet jak byśmy się nie poruszali, to porwałby nas rwący strumień ludzi. Ale przepychaliśmy się dzielnie, prawie tak dobrze, jak Chińczycy, którzy mają ogromny dar wpychania się w kolejkę – tym razem nie popuściliśmy, nikt się nie wepchał. Przy naszym wagonie nr 14 jesteśmy pierwsi, lepiej być nie mogło, oddajemy bilety pani wagonowej, za to dostajemy tymczasowe, niebieskie plastiki. Jako pierwsi kładziemy na półkę
swoje bagaże i przemoczone buty, żeby wyschły przez noc, wszystko pięknie się zmieściło, a my ułożyliśmy się wygodnie na nasze środkowe łóżka. Jak dla mnie łóżko jest idealne, dla Sławka trochę za krótkie, bo to tak raczej na chiński rozmiar mierzone. Nad nami i pod nami Chińczycy, w całym wagonie jesteśmy jedynymi białymi. 

14 IX
Po wagonie od czasu do czasu chodzi policja i pilnuje porządku, a nad ranem pani wagonowa budzi nas, tłumacząc po chińsku zapewne, że za chwilę jest nasza stacja, oddaje nam bilety i zabiera niebieskie plastiki.  W miarę wyspani schodzimy z łóżek, zakładamy wyschnięte buty, zabieramy bagaże i wysiadamy jako nieliczni na stacji Pingyao. Przy wyjściu ze stacji jeszcze jedno sprawdzenie biletów. 
Pogoda piękna, ciepło i słonecznie. Stacja malutka, z mapki wynika, że nasz hostel jest blisko od stacji (mniej niż 2 km), postanawiamy więc (niestety) udać się tam pieszo i samodzielnie. Stacja znajduje się w nowej, brudnej i bardzo chaotycznej części miasta, ale już po niedługim spacerze docieramy do murów starego miasta, które jest już całkowicie inne. Jesteśmy uzbrojeni w karteczkę z wypisanym po chińsku adresem i nazwą hostelu, karteczkę tę pokazujemy kolejnym Chińczykom i oni kierują nas dalej. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Chińczyk nie może powiedzieć, że nie wie i nie może pomóc, on i tak pokaże nam drogę, nawet jeśli jej nie zna. W ten sposób po długim już błądzeniu po mieście, naprawdę zmęczeni przyznaliśmy, że się zgubiliśmy i nie wiemy gdzie już iść dalej; znaleźliśmy patrol policji i pokazaliśmy naszą karteczkę, okazało się, że jesteśmy dość daleko od naszego hostelu i bardzo ciężko wytłumaczyć jak się tam dostać. Jeden z policjantów wziął od nas bez słowa karteczkę (nie mówili w ogóle po angielsku) i ze swojej komórki zadzwonił gdzieś, a potem na migi kazał nam stać w miejscu i się nie ruszać. Po jakimś czasie przyjechał kierowca z naszego hostelu i zawiózł nas bezpłatnie na miejsce. Byliśmy uratowani, a tym policjantom jesteśmy do dziś niezmiernie wdzięczni. 
Nasz hostel od zewnątrz

Hostel okazał się obłędny i był najpiękniejszym miejscem, w jakim nocowaliśmy w Chinach. Znajdował się na starym mieście. Był utrzymany w tradycyjnej, chińskiej architekturze i miał niezwykły klimat, wieczorem na dziedzińcu świeciły się lampiony i było naprawdę niepowtarzalnie. Na pewno nie można powiedzieć że jest elegancki, czy nowoczesny, jest za to zupełnie tradycyjny, w łazience wisi stary bojler na wodę, no i znów kabinę prysznicową stanowi cała powierzchnia małej łazieneczki. 



Pokój jest przepiękny, wielkie okna, duże łóżko, tradycyjne meble i widok na część dziedzińca. Pierwsze czynności, aby się ogarnąć – prysznic (po ciemku, bo nie działało światło) i zimne piwko. Potem pierwsze oglądanie okolicy.
Stare Miasto w Pingyao jest zjawiskowe. Całe jest jednym, wielkim zabytkiem, wpisanym z resztą w całości na listę UNESCO.
Otoczone jest wielkim murem, a każda budowla jest tradycyjna i zachwyca architekturą i zdobnictwem, poza tym w mieście wszędzie wiszą lampiony, co tworzy niezwykły klimat. Mimo że jest na uboczu i jest problem z połączeniami – warto tam pojechać.
Na początek chcemy spróbować tradycyjnej kuchni, zamawiamy w restauracji naprzeciw naszego hostelu tradycyjne danie Pingyao (ale nie pamiętam nazwy, wu – coś tam ;) ). Są to płaskie, półprzezroczyste naleśniki zrobione chyba ze sprasowanego makaronu sojowego, zwinięte w rurki i podane z ostrawym, ciemnym, ale rzadkim sosem (jakaś mieszanina chili, czosnku i chyba octu), naleśniki są śliskie, a sos rzadki, więc niewiele go nabiera się na naleśnik w trakcie moczenia. Talerzyk naleśników (około 10 szt) kosztuje 8Y, do tego piwko – 10 Y za sztukę (czyli drożej niż w Pekinie). Ani się specjalnie nie najedliśmy, ani nie zachwyciliśmy tym posiłkiem.




Udaliśmy się znów na stację kolejową, aby spróbować kupić bilety do Xi’an, tym razem już znaliśmy drogę, więc się nie zgubiliśmy. Nasze polsko – chińskie fiszki zadziałały, pani nas zrozumiała, ale na migi poinformowała nas, że są tylko miejsca siedzące, a pociąg jedzie 10 godzin, czyli bez zmian.
W hostelu zapytaliśmy czy mogą nam załatwić bilety za jakąś dopłatą, ale udostępniali tylko bilety autobusowe, chyba hostele mają dobrą prowizję od sprzedaży biletów na autobusy. Bilet na autobus jest dużo droższy, no i jedzie się niestety tylko w dzień, czyli duża część dnia stracona jest na podróż i dodatkowo trzeba wykupić jeszcze kolejny nocleg, bo noc spędzamy w hotelu, a nie w pociągu. Długo zastanawialiśmy się co robić, w końcu kupiliśmy bilety na autobus na następny dzień. Postanowiliśmy skrócić planowany pobyt w Pingyao oraz zwiększyć koszty (dużo droższa podróż oraz dodatkowy nocleg w Xi’an). Okazało się później, że na pociąg do Xi’an już w ogóle nie ma biletów, nawet siedzących, żadnych, więc mamy jasność co do autobusu. W Pingyao nie ma stacji autobusów przelotowych, zatrzymują się one przy pobliskiej autostradzie. Z hostelu jest bezpłatny transport na przystanek, na który przyjeżdża autobus, kierowca z hostelu czeka, aż wsiądziemy do autobusu i potem odjeżdża. 
Dziś postanawiamy zwiedzić mury miejskie, ale mimo wysiłków nie udaje nam się kupić biletów, próbujemy się dowiedzieć, gdzie możemy je kupić, no i jesteśmy oczywiście odsyłani po całym mieście, totalnie nikt nie rozumie inaczej jak po chińsku, nawet
jednego słowa. W końcu wracamy do hostelu i tam dowiadujemy się, że nie ma biletów na poszczególne zabytki, można jedynie (i to obok naszego hostelu) kupić bilet łącznie na wszystko i kosztuje to 150 Y/os. Odpuściliśmy więc zwiedzanie i postanowiliśmy nacieszyć się miastem po prostu.
Poszliśmy na spacer i weszliśmy niekomercyjnym wejściem na mury miasta, nie dało się wejść na sam szczyt muru i pospacerować, ale można było zobaczyć panoramę miasta z góry i piękny ciąg murów miejskich.
Pod schodami, na których robiliśmy sobie zdjęcia była grupa
Chińczyków robiących sobie fotki. Kiedy zeszliśmy koniecznie chcieli robić sobie zdjęcia z nami, jeden z nich próbował mnie objąć, na co dzielny Sławek zareagował dość szybko, ściągając mu rękę z mojego ramienia   Chińczyk zupełnie niezrażony objął nas oboje i ustawił się do zdjęć. Po kilku zdjęciach uwolniliśmy się i ubawieni całą sytuacją ruszyliśmy wzdłuż murów, po chwili dogonił nas meleks ze spotkanymi wcześniej Chińczykami i zostaliśmy, można powiedzieć, zaproszeni, ale raczej pasowałoby – wciągnięci do meleksa na szaleńczą przejażdżkę wąskimi uliczkami starego miasta. Każde z
nas miało masę śmiechu, oni z tego, że porwali białych do meleksa i pędzą przez Pingyao, a my z samej jazdy i zaskakującej sytuacji. Uliczki w Pingyao zazwyczaj są wąskie i chodzą po nich piesi i jeżdżą rowerzyści, a meleks pędził zupełnie na to nie zważając. Po jakimś czasie udało nam się im wytłumaczyć, że już naprawdę chcemy wysiąść, więc zatrzymali się, jeszcze parę zdjęć na pożegnanie i odjechali. Emocjonujące popołudnie, dzika i pełna śmiechu przejażdżka, pełna trąbienia i na bieżąco filmowana przez jednego z Chińczyków, może jesteśmy na jakimś chińskim Youtube ;)?




Po powrocie do hostelu kupiliśmy bilety na autobus, zrelaksowaliśmy się zimnym Tsingtao i zjedliśmy polskie-chińskie zupki przywiezione jeszcze z domu, jakby nam się przypadkiem zachciało czegoś, co znamy.


Musieliśmy też zmienić naszą rezerwację w Xi’an, ponieważ przez problemy z transportem mieliśmy tam przyjechać dzień wcześniej. Hostel, który mieliśmy zarezerwowany był już niestety pełny we wcześniejszym terminie, więc z żalem musieliśmy go odwołać (miał bardzo dobre opinie), postanowiliśmy zaryzykować i zarezerwować pokój w jakiś nowym hostelu, który nie miał jeszcze zbyt wielu opinii, ale te co miał, miał bardzo dobre (i jak się okazało był to strzał w dziesiątkę).
Oddaliśmy nasze rzeczy do prania – 2 kg kosztowały tylko 10 zł, na rano mają być gotowe. W między czasie niby naprawiali nam światło w łazience, ale nadal nie działa, a zlew się zatyka, ale i tak uważamy, że nasz pokój jest super.
O ile w Pekinie na każdym kroku są knajpki z jedzeniem i naprawdę jest w czym wybierać, o tyle w Pingyao, zamiast obfitości knajpek, co kawałek znajdujemy mini salony masażu; masaż stóp – 30 Y, masaż całego ciała 60Y, więc całkiem tanio.

15 IX
W naszym pięknym, chińskim pokoju w Pingyao wyspaliśmy się doskonale. Rano trzeba było się spakować już, bo wyjeżdżamy przed południem.
Na śniadanko chcieliśmy iść w jakieś w miarę nieturystyczne miejsce, takie, gdzie chodzą lokalsi… no i poszliśmy   w niezbyt
szerokim przejściu między budynkami ustawione kilka podniszczonych stolików i krzesełek, w razie deszczu osłonięte od góry jakąś szmatą i plastikiem, na stolikach zniszczone, plastikowe pojemniki na sos i pałeczki (czyste) wystrugane z kawałka drewna, miejsce zdecydowanie nie turystyczne, ale kluseczki pyszne. Za zestaw kluseczek dla dwóch osób i cole płacimy 13Y (śniadanie w hostelu dla jednej osoby, bez napoju kosztowało 20Y).




Odebraliśmy nasze wyprane i wyschnięte na słonku (i meeeega pomięte) ubrania i usiedliśmy w recepcji aby poczekać na kierowcę, który miał nas zabrać na przystanek autobusu, trochę się stresowaliśmy, bo o teoretycznej godzinie odjazdu autobusu ruszyliśmy dopiero z hostelu, ale okazało się, że oni mają to jednak dobrze policzone i dotarliśmy około 10 min przed przyjazdem autobusu (się spóźnił). 
Po wejściu do autobusu nie mogliśmy znaleźć miejsc siedzących obok siebie, choć dużo miejsc było wolnych lub zajętych przez siatki (a jakże), ale Chińczycy, nie wiadomo czemu, nawet jadąc w parach i tak siadają osobno, no i kiedy weszliśmy i szukaliśmy miejsc, każdy siedzący sam odwracał się do okna i baaaaardzo intensywnie coś tam wypatrywał na zewnątrz. Ostatecznie usiedliśmy na miejscach, gdzie leżały jakieś rzeczy, co mogło nam podpowiedzieć, że są jednak zajęte, ale podobnie jak Chińczycy udawaliśmy niekumanych, przesunęliśmy zupkę i butelkę z wodą i usiedliśmy wygodnie czekając na rozwój wydarzeń. W końcu z toalety wróciła Chinka, stanęła nad nami i coś do nas intensywnie mówiła, a my bardzo wytrwale udawaliśmy, że kompletnie nie mamy pojęcia o co jej chodzi, przecież nic nie rozumiemy po chińsku, a ona nic po angielsku; po dłuższym czasie dała za wygraną i usiadła obok koleżanki, z którą razem podróżowała.
Autobus okazał się dobrym wyborem, był bardzo komfortowy, z dobrze działającą klimatyzacją i puszczanymi całą drogę chińskimi filmami (głównie musicale). Poza tym można było obserwować, jak w drodze na południe zmienia się przyroda, pooglądać góry, nowobudowane drogi, wielkie, puste osiedla, no i imponującą Żółtą
Rzekę, nad którą przejeżdżaliśmy (faktycznie jest całkiem żółta). W autobusie podróżowaliśmy razem z przemiłym Francuzem, który również nocował w Yamen Hostelu, tak jak my i miał coś, czego my nie mieliśmy – mapę Xi’an, która na miejscu bardzo się przydała.

Xi’an

Do Xi’an dojechaliśmy po południu. Świeciło słońce, było gorąco (wieczorem temperatura spadła do około 35 stopni), ale przyjemnie. Miasto, mimo, że spore, wydawało się dość uporządkowane (jak na Chiny) i przyjazne. Mając na starcie francuskiego kolegę z mapą postanowiliśmy dojść do hostelu pieszo. Mieliśmy nauczkę z Pingyao, ale tutaj wydawało się znacznie łatwiej i tak faktycznie było. Na skrzyżowaniu dróg pożegnaliśmy się z Francuzem, którego potem jeszcze spotkaliśmy przypadkiem w muzeum Terakotowych Wojowników.
Po drodze zapytaliśmy pewnego Chińczyka, czy dobrze idziemy pod podany po chińsku adres. Po chwili zgromadził się już wokół nas mały tłumek ciekawskich, zaskoczyło nas bardzo mile to, że starszy Chińczyk który z nami rozmawiał znał angielski, potem dołączył się młody chłopak, również mówiący po angielsku, otwarł w telefonie mapę i dokładnie wytłumaczył nam drogę do hostelu i faktycznie trafiliśmy bezbłędnie. Czyli pierwszy kontakt z lokalsami w Xi’an uznaliśmy za bardzo pozytywny i w zasadzie dalej było podobnie.
Obawialiśmy się naszego wyboru hostelu, jako że był nowy i nie miał za wiele opinii na Booking.com, a tymi ocenami sugerowaliśmy się przy poszukiwaniach noclegu. Okazał się być fantastyczny – był najlepszym jakościowo hostelem, w jakim byliśmy w Chinach. Był nowy, tani, bardzo czysty, duże pokoje (!), ładne łazienki z oddzielnym miejscem na prysznic, wygodne łóżka i jeszcze do tego śniadanie w cenie. Jego minusem był wysoki depozyt – 200 Y, mimo iż w opisie na Booking.com podana była informacja, że depozyt nie jest w ogóle pobierany. Wielkim plusem był fakt, że obsługa hotelu (głównie pracownicy recepcji) mówiła dobrze po angielsku. Młodzi ludzie na recepcji byli bardzo mili, odpowiadali na wszystkie pytania, chętnie pomagali we wszystkim – szczerze polecamy to miejsce.
W trakcie meldowania się poznaliśmy Witka – jedynego spotkanego przez nas w podróży Polaka, który wraz z rodziną podróżował na własną rękę, tak jak my. Spędziliśmy z nim wieczór słuchając jego opowieści o Wietnamie, którymi tak nas nakręcił, że w planie na najbliższą podróż mamy Wietnam. 
Wieczorem poszliśmy na kolację. W Xi’an nie ma niestety takich knajpek jak w Pekinie, trudno nam było znaleźć jakieś miłe miejsce.
Ostatecznie skończyliśmy w czymś wyglądającym jak taki trochę fast food, ale z chińską kuchnią. Zupełnie nikt nie mówił tam po angielsku więc komunikacja odbywała się na migi. Zamówiliśmy makaron z kurczakiem i warzywami na ostro –  niezły, ale bez szału i do tego sałatkę, zamiast której podano nam coś dziwnego – beżowe nitki o dziwnej fakturze i dziwnym smaku… Dziś sądzimy, że był to makaron z tofu, ale pewności nie ma. W trakcie jak jedliśmy zaczęli gasić światło, co oznaczało, że mamy sobie już pójść… Po długich migowych kombinacjach udało nam się kupić pojemniczek (1Y), do którego przełożyliśmy resztę kolacji, aby dojeść w hotelu. Po wyjściu udaliśmy się do sklepiku, aby kupić coś na ugaszenie mojego podniebienia po pikantnym jedzeniu. Piwo było meeega tanie – 2,5 Y (około 1,30 zł) za butelkę 0,6 już z kaucją. Wieczorem dokończyliśmy makaron, wypiliśmy piwko i do spania.

16 IX
Rano zeszliśmy na śniadanie – tosty, jajko sadzone, bekon, masło, dżem i kawa, ogólnie niezłe, ale potem zaczęłam się źle czuć i chorowałam przez kolejne 4 dni prawie. Być może nie był to efekt tego śniadania, bo Sławek czuł się dobrze, ale ja byłam skazana na kilkudniową dietę i spadek formy. Chyba w Chinach nie należy jeść europejskiego jedzenia, lepiej wchodzi chińskie ;)
Po śniadaniu wyszliśmy wymienić resztę pieniędzy do banku. Nadal wierni Bank Of China znaleźliśmy niedaleko ich oddział. Tym razem było nieco dłużej – pan kasjer przeglądał każdy banknot dokładnie po kilka razy, trwało to wieczność, a ja myślałam, że w między czasie zemdleję przy tym okienku z gorąca i mdłości. Już chyba musiałam się zrobić zielonkawa na twarzy, bo w końcu pan się sprężył i sfinalizował wymianę. Ledwo żywa, ale z nowymi Yuanami odkryłam dzięki Sławkowi, że chłodna Coca Cola ma działanie lecznicze i sprawia, że na jakiś czas mijają mdłości i można normalnie funkcjonować. Tak więc już do końca pobytu w Chinach, zawsze mieliśmy ze sobą małą butelkę Coli (można to kupić wszędzie za śmieszne pieniądze) i wypiliśmy jej naprawdę dużo, mimo iż w Polsce trzymamy się od takich napojów z daleka. Przez te kilka dni wypiłam więcej Coli niż przez całe życie i nie żałuję, dzięki niej (i innym tabletkowym cudom) mogłam dalej podróżować i zwiedzać. 
Niemal z przed naszego hostelu pojechaliśmy autobusem nr 103 (1Y/os) do stacji kolejowej, pod którą są przystanki autobusów podmiejskich. Stanęliśmy w dłuuuugiej kolejce do autobusu nr 306 do muzeum Terakotowych Wojowników. Przed nami było kilkadziesiąt osób, ale po załadowaniu jednego autobusu, niedługo
podjeżdżał kolejny, więc ostatecznie czekaliśmy chyba około 45 minut tylko (w pełnym słońcu i upale, z butelką chłodnej Coli w ręce). Cena autobusu do Terakotowej Armii to 7Y/os, to bardzo tanio biorąc pod uwagę, że jest to ponad godzina jazdy!
Jak tylko ruszyliśmy, nasza pani biletowa przejęła rolę przewodnika i jakiś czas dość głośno rozprawiała o czymś, nie zrozumieliśmy nic, a po chińskim wykładzie niestety nie nastąpiła inglisz werszyn.
Po jakimś czasie zajechaliśmy pod jakieś turystyczne miejsce gdzie wszyscy wysiedli, zmieszani nieco, że to jakoś szybko i nie będąc pewni czy to już tutaj wysiedliśmy, bo autobus opustoszał. Podeszliśmy do kasy tegoż przybytku z mapką na której była miniaturka Terakotowej Armii i pani na migi dała nam do zrozumienia, że to zuuuupełnie nie tutaj. Autobus naturalnie już odjechał. Po chwili podjechał jakiś inny autobus – niebieski, pokazaliśmy miniaturkę miejsca, gdzie chcemy się dostać, pani pokiwała głową, że tak, no i wsiedliśmy – musieliśmy zapłacić jeszcze po 3 Y za osobę. Tuż po dokonaniu zapłaty autobus stanął na drodze i zrobiło się zamieszanie, wszyscy zaczęli wychodzić. Nie chcieliśmy znów stracić autobusu, więc się ociągaliśmy z tym wychodzeniem, ale kazano nam opuścić autobus ze wszystkimi. Ostatecznie okazało się, że się zepsuł i wepchnięto nas do kolejnego autobusu, którym już szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce. Dobra rada więc – zawsze zanim wysiądziemy trzeba pokazać kierowcy nazwę (po chińsku) lub zdjęcie miejsca, w którym faktycznie chcemy wysiąść.
Na miejscu udaliśmy się w poszukiwaniu kas biletowych, idąc wytrwale za tabliczkami z napisem Tickets oraz strzałką, w jakim kierunku należy podążać, po dłuższym czasie, niemal już przy wejściu stwierdziliśmy, że coś tu nie gra, ale szczęśliwie spotkaliśmy naszego znajomego Francuza, który zaprowadził nas do kas, które – jak się kazało – były prawie zaraz za wejściem (tylko po prawej stronie z boku, nie widać ich od razu), więc szukanie owych kas zabrało nam jeszcze ze spacerem tam i z powrotem ponad pół godziny (w upale oczywiście ;) ). Wejście tam było jednym z droższych na naszej drodze, więc zależało nam na biletach ulgowych. Zestresowana i bardzo się spiesząc podeszłam
do kasy, żeby kupić bilety. Przybrałam wyraz twarzy niewinnej, spieszącej się i nieco nierozgarniętej turystki i poprosiłam o bilety studenckie. Pani zażądała okazania legitymacji studenckich, więc zagłębiłam się w otchłań plecaka i nerwowo szukałam tych dokumentów, trochę to szperanie trwało i pani już odpuściła i sprzedała na bilety zniżkowe, zamiast 150 Y/os, to 75Y/os, więc pełen sukces. Chcieliśmy koniecznie dogonić polską wycieczkę, którą zauważyliśmy szukając kas, aby podpiąć się pod ich przewodnika i dowiedzieć się może czegoś, czego nie mieliśmy w swoich notatkach i książce. Mimo upału pobiegliśmy więc spod kas do muzeum, dobiegliśmy zziajani do bramek, a tam niespodzianka – kontrola dokumentów do biletów ulgowych. Robiąc dobrą minę do złej gry wyciągnęłam swoją nieważną już pięć lat Euro, a Sławek swoją starą jak świat studencką książeczkę zdrowia i puścili nas! Hurrra  
Puściliśmy się dalej biegiem za polską wycieczką, złapaliśmy ich w pierwszej hali, potem okazało się, że niepotrzebnie, bo przewodnik nie mówił nic ciekawego, w ogóle niewiele mówił. Zwiedziliśmy
najpierw muzeum, a potem pierwszą i drugą halę. Naszym zdaniem – zdecydowanie trzeba to zobaczyć. Na nas hala wypełniona niesamowitymi figurami wojowników zrobiła duże wrażenie. Każda figura jest inna, ma inne rysy twarzy, włosy, strój… Nie bez powodu jest to tak ważny i znany zabytek.
Od rana trwają problemy z żołądkiem leczone na bieżąco Coca Colą i tabletkami z Polski, przeznaczonymi na „lekkie problemy żołądkowe” (bo przygotowani pod tym kątem jesteśmy aż po sole fizjologiczne na końcowy etap odwodnienia ;) ).
Jeszcze parę zdjęć w parku przed muzeum – piękne miejsce, okazała fontanna, drzewka, ławeczki, a w tle góry. Żyć nie umierać.
Do Xi’an wracamy niebieskim autobusem opisanym wyraźnie Xi’an – Teracota Warriors Museum – koszt 8Y/os, podróż bardzo komfortowa, jest klimatyzacja (co nas wielce cieszy, bo upał i mdłości to średnie połączenie). Wracamy ponad godzinę; niebieski autobus jedzie inną, sporo dłuższą drogą, około 15 – 20 min dłużej.
Robimy małe zakupy w sklepiku w Xi’an: piwo (dla Sławka), cola (dla mnie), herbatniki (dla mnie żeby jednak coś przełknąć) i wielka zupka chińska (dla Sławka – on ma pancerny żołądek). Zupka chińska w Chinach jest zupełnie inna niż nasza wersja europejska.
Makaron w takiej zupce zazwyczaj jest sojowy (przezroczyste, glistowate nitki), przyprawy zupełnie inne; spożywana przez Sławka wersja jest bardzo, bardzo pikantna. Różni się też rozmiar, standardowa ichniejsza zupka jest taka, jak nasze chińskie – polskie dwie lub trzy. Cena to 4,5 Y i była to jedna z droższych dostępnych w sklepiku.
Po powrocie do naszego super hostelu bierzemy prysznic w pięknej „europejskiej” łazience (jak można docenić takie małe udogodnienia, na które na co dzień nie zwracamy uwagi ;) ), potem podwieczorek – Sławek zupka i piwo, a ja herbatniki i leki na żołądek. Krótka drzemka i relaks, po czym ok 19:00 wyruszamy na
spacer po mieście. Myśleliśmy, że wieczór to nienajlepsza pora, żeby coś zobaczyć, zwiedzić, ale okazuje się, że jeśli chodzi o Xi’an to jest absolutnie najlepsza pora. Noc tętni życiem i kolorami i wtedy warto to wszystko zobaczyć. 
Najpierw znajdujemy Wieżę Dzwonów, w nocy jest fantastycznie oświetlona i robi niesamowite wrażenie, aż trudno
oczy oderwać – perła chińskiej architektury, oświetlona wieloma kolorowymi lampami, stojąca w środku nowoczesnego miasta. To trzeba zobaczyć i polecamy dopiero po zmroku. Kawałek dalej jest Wieża Bębnów – równie piękna, też podświetlona i wyglądająca jak z bajki; kawałek chińskiej magii wklejony w środek tętniącego życiem i samochodami centrum. Obie wieże można zwiedzać, my nie weszliśmy, bo bilety były dość drogie, ale nie sądzę, aby coś przebiło efekt wizualny „z zewnątrz”.




Chcieliśmy też zobaczyć słynną Dzielnicę Muzułmańską, o której czytaliśmy w przewodniku… I okazało się… że ostatecznie było to chyba najciekawsze miejsce jakie zobaczyliśmy w czasie naszej podróży. Do dzisiaj często tę dzielnicę wspominamy.
Idąc tam po zmroku trafiamy w kompletnie inny świat – eksplozja kolorów, zapachów i dźwięków, można całym sobą wchłaniać to pulsujące życie. Najbardziej klimatyczne miejsce na naszej chińskiej trasie. Masy ludzi, ogromne ilości jedzenia ulicznego – od prażonych orzechów włoskich, poprzez owoce wszelakie, warzywa, bakalie, mięsa (przechowywane w tragicznych warunkach), owoce morza, jajka, chałwa robiona na miejscu, różne tradycyjne potrawy, podpłomyki i wiele, wiele innych, do tego kramy ze świecidełkami różnej maści. Bardzo wtedy żałowałam, że akurat będąc w Xi’an się pochorowałam. Chciałoby się tam tylu rzeczy spróbować!
Przechadzając się uliczkami Dzielnicy Muzułmańskiej natrafiliśmy nawet między stoiskami z jedzeniem – na trumnę, a wokół niej wielu ubranych w biel mężczyzn czuwających przy zmarłym – ciekawe doświadczenie.
Kupiliśmy coś wypiekanego w piecach, było jeszcze gorące i tak pięknie pachniało i okazało się, że było to bardzo podobne do chlebka – taki gorący, pachnący podpłomyk lekko posypany sezamem i pachnący czosnkiem (5Y). Było to przepyszne i mój żołądek przyjął ten pokarm bogów bez problemu. Tak się wytęskniliśmy za pieczywem przez ostatni tydzień! W Chinach nie ma bowiem pieczywa, serów i wędlin, do których jesteśmy przyzwyczajeni (można by zapytać – to co oni jedzą?! ;) ). Zdecydowanie był to wieczór pełen wrażeń, poczuliśmy się wprost przepełnieni energią i magią tego miejsca, chyba najlepszy wieczór z całego wyjazdu.








Po powrocie do domu zaczęliśmy szukać noclegów w Pekinie, jako że jeszcze tam wracamy. Zbliża się ich największe święto narodowe i ceny w stolicy zaczynają wyraźnie rosnąć. W końcu decydujemy się na Hyde Hostel, w którym już byliśmy. Został już tylko pokój DeLux, droższy (bo niby duży i z jakimś patio – tylko gdzie tam może być patio, bo jakoś nie kojarzymy?!), ale nie ma nic bardziej ekonomicznego, więc rezerwujemy co jest. Potem, już na miejscu, okazało się, że pokój de lux oczywiście nie ma żadnego patio (podobno to jakiś błąd na Booking.com), a jedyna różnica w stosunku do pokoju ekonomicznego (dosłownie – JEDYNA) jest taka, że pokój de lux jest o około pół metra (no może metr) szerszy… Reszta jest identyczna.

17 IX
Rano czuję się lepiej, postanawiam nawet zjeść trochę „europejskiego” śniadania i wypić kawę i od razu czuję się gorzej, więc może ma to związek z tymi śniadaniami albo kawą… No ale Sławek nadal bez szwanku. Postanawiamy zobaczyć Pagodę Dzikiej Gęsi. Na recepcji obsługa dokładnie tłumaczy co i jak i którym autobusem jechać. Jeśli komuś przyjdzie do głowy się tam przespacerować, bo na mapie to przecież nie tak daleko, to przypominam – w Chinach wszędzie jest daleko! Autobusem jedziemy tam około 30 minut.
Przed pagodą jest park fontann – zajmują naprawdę sporą powierzchnię. Miejsce jest bardzo ładne, ale okazuje się, że tam również trzeba przyjść po zmroku, kiedy są pokazy fontann i świateł (podobno robi wielkie wrażenie), my zobaczyliśmy tylko czyścicieli fontann i trochę stojącej wody. Na Pagodę Dzikiej Gęsi również nie wchodzimy odstraszeni nieco dość drogimi biletami.
Wracamy raz jeszcze do dzielnicy muzułmańskiej. Kupujemy chlebek (4Y), ale już odpiekany, a nie świeży. W dzielnicy
muzułmańskiej nadal sporo ludzi i co kawałek jedzenie, ale dużo mniej niż w nocy i już nie robi takiego wrażenia. Sporo jest stoisk z mięsem różnej maści – wątroby, nogi, całe wiszące na hakach kręgosłupy jeszcze oblepione trochę mięsem, trochę mięs leżących na ziemi, w brudzie i ogólnie warunki higieniczne takie, że Sławek rezygnuje w końcu ze zjedzenia czegoś tam i idzie do KFC, gdzie przy happy hours kupuje
zestaw (Zinger – ostrzejszy niż w Polsce, frytki i cola) za 15Y! Happy Hours są w KFC i niektórych Mc Donaldsach od 11:00 do 14:00 i można wtedy najeść się za grosze, jeśli mamy ochotę na coś niechińskiego.  
Powrót do hotelu i zbieranie się do wyjazdu. Obsługa naprawdę na medal, aż nie do wiary. Najpierw wytłumaczyli nam i rozrysowali, jak mamy dojechać na dworzec północny (bezpośrednio spod hostelu jest metro – linia 2, koszt 3Y/os), znaleźli i wydrukowali mapę Luoyang wraz z informacją, jak z dworca szybkich pociągów w Luoyang (ten dworzec jest na obrzeżach miasta) dojechać do naszego hotelu wraz z numerami autobusów i trasą, jaką jadą przez miasto, mało tego, jeszcze zadzwonili do naszego hotelu w Luoyang, żeby się upewnić, jak mamy tam dojść. No byliśmy zachwyceni taką bezinteresowną pomocą. Zostawiliśmy im w prezencie pocztówkę z Krakowa z pozdrowieniami po polsku.
Metro w Xi’an było najładniejszym i najnowocześniejszym metrem, jakie dotychczas widziałam. Czyste, przyjazne, nowoczesne – szklane ściany po obu stronach peronu, a w nich rozsuwane szklane drzwi – cicho i bezpiecznie.
Dworzec Północny (też na obrzeżach miasta) okazał się również piękny i nowoczesny. Jest to bardzo duża, przestronna i jasna hala,
przypomina lotnisko, wszystko lśni, w środku panuje idealna temperatura, z głośników leci relaksująca muzyka, kilka czystych sklepików z normalnymi cenami, jak by ktoś zgłodniał jest też KFC i Mc Donalds lub pomieszczenie z wrzątkiem do zalania chińskiej zupki. W damskiej toalecie było chyba z 50 umywalek i masa czystych toalet. No po prostu wypas. Zrobiło na nas wrażenie.
Przechodzimy bez pośpiechu przez dobrze zorganizowane bramki i wsiadamy do pociągu. Chcieliśmy przynajmniej raz skorzystać z możliwości przejechania się szybkim pociągiem G2012. Pociąg
jedzie ok 300 km/h, jest czyściutki, dobrze działa klimatyzacja (aż za dobrze, można zabrać coś ciepłego ze sobą). Pociąg pędzi po torach zbudowanych na długich palach, więc nie jedzie po ziemi, tylko spory kawałek nad nią i to w zasadzie przez zdecydowaną większość trasy. Polecamy ten środek transportu – bardzo szybki i komfortowy.

Luoyang
Z dworca szybkich pociągów w Luoyang wsiadamy w autobus 33 (1Y/os) i jedziemy przez caaaaaaaaaałe miasto (ponad pół godziny) do dworca głównego. Nasz hotel ma być około 5 min od dworca właśnie. Wysiadamy z miejskiego i od razu zaczynamy pytanie Chińczyków, gdzie jest nasz hotel (mieliśmy karteczkę ze ślaczkami oczywiście), ale nikt nie wie. Chińczycy, jak już się przekonaliśmy w Pingyao, nawet nie wiedząc, i tak pokażą co drogę, więc efekt był taki, że do hotelu, który był 300 m od dworca szliśmy ponad pół godziny w upale (w nocy było 36 stopni). W końcu uratował nas jakiś młody chłopak, włączył nawigację w telefonie i nas zaprowadził na miejsce. Okazało się, że hotel w rzeczywistości ma zupełnie inną nazwę, niż na Booking.com i to powodowało, że nie mogliśmy go znaleźć, bo hotelu o nazwie, jaką mieliśmy w rezerwacji po prostu nie ma.
Obsługa w hotelu mówi tylko i wyłączni po chińsku, po angielsku nie rozumieją nawet „ok”, nic. Strasznie ciężko było się porozumieć z nimi. Mapka w hotelu i wszystkie ważne informacje - tylko po Chińsku, hotel zdecydowanie nastawiony jest na chińskich gości. Ale nie ma co narzekać, było bardzo tanio – 135 Y za pokój, to był nasz najtańszy hotel, a warunki całkiem przyzwoite, no i świetna lokalizacja. Pokój był całkiem niezły – duże łóżko, biurko, niezła łazienka (z kabiną prysznicową!!!) z przyborami toaletowymi, czyste ręczniki, czajniczek i kubeczki, klimatyzacja i WIFI – czegóż chcieć więcej?!
Pierwsze co robimy – prysznic, coś cudownego po tym upale. Sławek idzie na zakupy – 3 piwa, zupka chińska oraz duża woda – 15 Y.

18 IX
Pobudka w Luoyang, najbardziej wysuniętym na południe punktem naszej podróży, im dalej na południe tym cieplej i tym słabsza znajomość języków innych niż chiński – w Luoyang prawie zerowa. 
Na dzień dobry Sławek pomaszerował do hotelowej restauracji na śniadanie (przy tak niskiej cenie noclegu jeszcze było do tego dość wystawne śniadanie), a ja męczyłam się z okropnie wyglądającą owsianką instant przywiezioną z Polski, ażeby cokolwiek jednak wrzucić do żołądka.
Zdecydowaliśmy, że hotel jest ok i chcemy wykupić w nim jeszcze jeden nocleg… No i zaczęły się schody. Jak to wytłumaczyć osobie, która nie ma bladego pojęcia co się do niej mówi i nie rozumie nawet „ok”? Nie da się, w żaden sposób. Na szczęście mieliśmy tablet, na którym Sławek uruchomił naszą poprzednią rezerwację na Booking.com i użył opcji: pokaż w języku kraju, wówczas cała rezerwacja przetłumaczyła się na ślaczki, pokazaliśmy to pani na recepcji i zakumała w końcu i przedłużyła nam (mieliśmy w każdym razie taką nadzieję) pobyt w naszym pokoju. Tak naprawdę przekonamy się, jak wrócimy wieczorem, czy mamy jeszcze rzeczy w swoim pokoju.
Potem zaczęliśmy poszukiwania autobusu do Shaolin, powinno to być gdzieś bardzo blisko naszego hotelu, mieliśmy na szczęście na karteczce po chińsku zapisaną nazwę, ale i tak było ciężko. Pytaliśmy kolejnych osób podtykając im pod oczy naszą fiszkę z nazwą i nic, już zaczynaliśmy wątpić, ale w końcu jakaś pani nam wskazała kierunek (co jeszcze oczywiście nic nie znaczyło). Trafiliśmy na jakiś mały, zapyziały dworzec autobusowy, oddalony od kolejowego o około 2 – 3 minuty (ponoć są dwa i tylko jeden z nich jest właściwy do celów turystycznych – jak się okazało później – nie ten). Nadal posługując się naszą karteczką zostaliśmy wciągnięci przez Chinkę do pomieszczenia w którym były kasy biletowe. Jesteśmy zjawiskiem oczywiście, budzimy powszechne zainteresowanie, jesteśmy tam tak strasznie biali… Moja kolejka przy kasie. Wtykam pani za szybkę moją karteczkę z celem podróży, ona rozsądnie wpisuje mi na niej cenę biletów – 40Y/2 os, kiwam głową, płacę i dostajemy bilety. Potem wśród przekrzykiwań Chinek zostaliśmy przekazani dosłownie jednej z nich, która wyprowadziła nas z pomieszczenia kas, potem zawołała drugą, która przejęła nas i zaprowadziła do autobusu (mamy nadzieję, że właściwego, nie ma szans tego sprawdzić); traktowano nas jak dzieci we mgle (albo vipów ;) ). Nasz autobus okazał się być starym busem bez klimatyzacji, dodam, że było naprawdę baaaaaardzo ciepło, a mój żołądek słabo to znosił, więc chcieliśmy ruszyć jak najszybciej. Autobus powinien ruszyć za 10 minut, ale po tych 10 minutach nic się nie działo, czekamy kolejne 10 i kolejne 10, powoli bus się załadowuje Chińczykami… Nie będę już opisywać przyjemności gotowania się w metalowej puszcze, ale ostatecznie ruszyliśmy w 1,5 godziny po wejściu do busa!!!  Kierowca czekał, aż samochód zapełni się na ful i dopiero potem ruszył. Bardzo się ucieszyliśmy, że w końcu jedziemy. Ale ujechaliśmy może 1 km, a kierowca już zatrzymał się wyluzowany na długie, spokojne tankowanie samochodu. Ruszyliśmy znowu, brawo. Przyzwyczajeni do tego, że Chińczycy jeżdżą jak wariaci i piraci drogowi byliśmy w szoku; nasz kierowca jechał cały czas 60km/h! Wszyscy nas wyprzedzali, jechaliśmy tak wolno nawet na drodze szybkiego ruchu; to na pewno była nasza najwolniejsza jazda w Chinach. W busie byli oczywiście sami lokalsi, więc trochę się wyróżnialiśmy. Po około pół godziny jazdy kierowca znów się zatrzymał, żeby wpuścić do busa jakiegoś znajomego sprzedawcę kukurydzy, oczywiście jedna osoba kupiła sobie intensywnie pachnącą w tym upale kukurydzę i naturalnie była to kobieta siedząca tuż obok nas, no jakżeby inaczej…  
Nie ujechaliśmy potem zbyt daleko, a bus znów zatrzymał się na jakimś zadupiu, ponieważ jednej z pasażerek zachciało się winogron, a w tej wsi były akurat uprawy i rolnicy sprzedawali swoje owoce przy ulicy. Kierowca też zdecydował, że chce trochę winogron. Bus stał więc na ulicy, a kierowca z pasażerką chodzili sobie od rolnika do rolnika i próbowali różnych winogron nie mogąc się zdecydować, które kupić. Moja cierpliwość była już wtedy mooooocno nadwyrężona. Ostatecznie dojechaliśmy na miejsce po 2,5 godzinach, czyli po 4 godzinach od momentu wejścia do busa. Pod koniec drogi trasa prowadziła przez piękne tereny, wyjeżdżaliśmy na bardzo wysoką górę serpentynami, w dół ostre zbocze, wąska droga, a kierowca, który dotychczas tak się wlókł, nagle nabrał wigoru i zaczął szaleć na tych wąskich serpentynach, na dobre obudziliśmy się z letargu jak zaczął wyprzedzać na ostrych zakrętach, gdzie zupełnie nie było wiadomo, czy coś nie wyjedzie z naprzeciwka, a jedyną drogą ucieczki przed ewentualnym zderzeniem, byłoby wpadnięcie w przepaść, ale widoki były fantastyczne i emocje niezapomniane. W pewnym momencie w busie zrobiło się małe zamieszanie i zrozumieliśmy, że Chińczycy każą nam wysiadać (normalnie przy drodze w jakimś dziwnym miejscu), nikt inny tam nie wysiadał, tylko my. Okazało się że już jesteśmy na miejscu, a ten autobus jedzie do jakiejś wsi i tylko mija Shaolin, więc całe szczęście, że kierowca był przytomny i pamiętał, żeby nas wyrzucić w odpowiednim momencie. 
Shaolin położone jest w przepięknej okolicy – góry, lekko snująca się mgła, zieleń lasów i cisza – coś zupełnie nowego dla nas w Chinach – cisza i spokój… 
Naturalnie spróbowaliśmy znów kupić bilety studenckie (50Y/os, bo normalne kosztowały 100Y/os). Pani w kasie bardzo długo sprawdzała nasze „legitymacje”, w końcu zawołała koleżanki i zebrało się gremium debatujące nad naszymi dokumentami, więc już zrobiło nam się nieco ciepło… Kiedy lekko zestresowana podeszłam znów do kasy po zakończeniu intensywnej debaty nad polskimi studentami, dostałam bez problemu dwa studenckie bilety.  
Pogoda fantastyczna, błękitne niebo, ciepłe słońce, na razie bez upału. Spacer do świątyni jest bardzo przyjemny, cudownie jest
wreszcie zaznać w Chinach względnej ciszy i poprzebywać w zielonej okolicy. Świątynia jest piękna, niezwykle klimatyczne miejsce, szczególnie mając na uwadze jego historię i legendy narosłe wokół Shaolin. Po zwiedzeniu świątyni, która zdecydowanie wygląda całkowicie inaczej niż w moich wyobrażeniach zbudowanych na filmach i bajkach o kung fu. Nie ma tam dłuuuuugich schodów pnących się po skałach w górę, ani medytujących mnichów. Świątynia jest w górzystym
terenie, ale bez przesady, wchodzi się z drogi po prostu, a część świątyni przeznaczona na ćwiczenia i medytację dla mnichów jest oddzielona i nie można do niej wchodzić. Mnisi, których spotykamy w części do zwiedzania to wyszkoleni do kontaktu z turystami pracownicy oraz osoby pilnujące porządku i poszanowania miejsca. W ostatniej sali możemy zobaczyć słynną powgniataną podłogę, na której odbywały się systematyczne, długie ćwiczenia, zazwyczaj dość statyczne, przez co w podłodze co kawałek jest wyżłobienie w miejscu, w którym stały poszczególne osoby.
Za świątynią jest Las Pagód, robiący naprawdę duże wrażenie. Jest to spory teren z masą różnych pagód, mniejszych, większych, bardziej lub mniej zdobionych, które wyglądają zachwycająco na tle gór.
Na wysokości świątyni pojawia się wielu naciągaczy, odciągają turystów od świątyni, mówiąc, że to nie tutaj, że Shaolin jest dalej, że oni zaprowadzą. Są to naganiacze do kolejki linowej, na siłę ściągają ludzi do kolejki, którą można wyjechać na górę. Też się przez chwilę nabraliśmy, popychani na siłę przez jednego z naciągaczy, ale w końcu się zorientowaliśmy że coś jest nie tak i wróciliśmy do świątyni, po zwiedzaniu podeszliśmy pod tę kolejkę mając plan wyjazdu na górę, ale naganiacze byli tak nachalni i drażniący, że nie dało się niczego dogadać normalnie, a panie w kasach nie mówiły ani jednym słowem po angielsku, więc nie mogąc poznać ceny i opędzić się od naprzykrzających się Chińczyków po prostu stamtąd odeszliśmy.






Na początku terenu świątynnego jest miejsce, w którym odbywają się pokazy walki. Bilet do świątyni jest jednocześnie biletem jednorazowego wstępu na pokaz. Pokazy odbywają się cyklicznie, co jakiś czas, jest wywieszony harmonogram, więc można sprawdzić godziny. My postanowiliśmy najpierw iść pozwiedzać i w drodze powrotnej pójść na konkretną godzinę na pokaz. 
Sam pokaz jest ciekawy, wart zobaczenia. Niesmak pozostawia jego otoczka – wszystko na sprzedaż. Przy wejściu są nam robione zdjęcia i później możemy kupić swoje zdjęcie wprasowane w kiepski sposób w grupę adeptów kung fu, albo na tle walczących kung fu fighterów itp. – kicz do potęgi; później w czasie pokazu są sprzedawane płyty DVD, po pokazie musimy przejść przez alejkę wypełnioną kramami z różnym badziewiem i na końcu przed budynkiem jest mała wieża bębna i wieża dzwonu, przy której wiele osób chce sobie zrobić zdjęcie – i naturalnie jest to dodatkowo płatna przyjemność. Mimo tej obrzydliwej komercyjnej otoczki – zdecydowanie warto.
W drodze powrotnej trafiliśmy jeszcze na treningi chłopców w
różnym wieku ze szkoły kung fu przy Shaolin. Na dwóch wielkich betonowych boiskach ćwiczyły setki tak samo ubranych uczniów, na różnych poziomach zaawansowania. Też zdecydowanie warto to zobaczyć.
Przy wyjściu nagabuje nas jakiś Chińczyk próbując sprzedać bilety na autobus powrotny do Luoyang. Odmawiamy, bo już podchodzimy nieufnie do takich rzeczy, idziemy po prostu na plac z autobusami i tam na miejscu już pod autobusem kupujemy od niego bilety, kosztują nas 50 Y za dwie osoby, nieco drożej niż w tę stronę, ale okazuje się, że jest to autobus, a nie busik i jedzie się dość komfortowo i co najważniejsze – jesteśmy na miejscu po 1,5 h! Szkoda, że nie znaleźliśmy tych autobusów na drogę do, bylibyśmy na miejscu ze 2 – 3 godziny wcześniej  
Przed autobusem poznajemy parę Polaków backpakersów, co nie jest częste, więc całą drogę powrotną rozmawiamy z nimi. Po przyjeździe pomagamy jeszcze parze zdesperowanych Słowaków znaleźć dworzec kolejowy, bo za chwilę mają pociąg i nie wiedzą gdzie iść, zaprowadzamy ich więc szybko na miejsce i chyba zdążyli.
Wracamy do hotelu nie mając pojęcia czy mamy jednak przedłużoną rezerwację, ale karta działa, a pokój jest wysprzątany, więc wygląda na to, że wszystko jest jak trzeba. Bierzemy
orzeźwiający prysznic i idziemy na kolację, tym razem do KFC, bo ja jeszcze nie reaguję dobrze na Chińskie smaki, a bułka z kurczakiem mam nadzieję, że się przyjmie. Zinger oczywiście nie jest z fileta, tylko z tego, co się wrzuci akurat, tym razem było to jakieś brązowawe mięso, ale dobre i się przyjęło.
Ważna rada – w Luoyang nie obowiązują w praktyce przepisy ruchu drogowego, szczególnie w relacji pieszy – zmotoryzowany. Musimy pamiętać, że jeśli stoimy na przejściu dla pieszych i mamy zielone, to wcale nie znaczy, że nie będą po tym przejściu jeździć samochody lub skuterki tuż przed naszymi nosami, bo na pewno będą. Trzeba bardzo uważać. Pieszy nie ma żadnych praw. Najlepszy sposób przemieszczania się jest taki, żeby to robić jak Chińczycy – na luzie i na bezczelnego, szybko, odważnie i kontaktowo, przeciskając się i nie patrząc na światła drogowe czy inne rzeczy, bo to nie ma większego sensu.

19 IX 
Pakujemy swoje graty przy akompaniamencie setek wściekłych klaksonów od świtu zza okna. Mamy okno od strony ulicy i dzięki nieszczelnym oknom sporo wrażeń dźwiękowych z zewnątrz. W końcu budzę się zdrowa, więc po spakowaniu się idziemy na chińskie śniadanko do malutkiej knajpki naprzeciwko dworca, jemy kluseczki z mięsem – 8Y za 9 szt.
Wymeldowanie się przebiegło zadziwiająco gładko, bo trafiliśmy na młodego Chińczyka, który mówił po angielsku (szkoda, że nie było go w poprzednich sytuacjach). Zostawiamy swoje bagaże na recepcji i jedziemy zwiedzać.
Pod hotelem wsiadamy w autobus K81 (można też autobus 81, bez K), który po przejechaniu przez całe miasto zawozi nas prosto pod groty Longmen, chyba są one ostatnim przystankiem tego autobusu, autobus kosztuje 1,5 Y za osobę.
W kasie próbujemy kupić bilety studenckie, bo wejście jest bardzo drogie, ale tym razem nie mamy już tyle szczęścia, bo bilety zniżkowe są tylko dla studentów z Chin, więc płacimy pełną kwotę, czyli 120 Y od osoby, to bardzo drogo, jak na Chiny, ale zdecydowanie warto. 
Groty Longmen to ogromny obszar po dwóch stronach rzeki (jaskinie wschodnie i zachodnie), wygląda to fantastycznie i jest chyba najpiękniejszym miejscem, jakie widzieliśmy w czasie naszej podróży. Jeśli chcemy podziwiać groty w całej okazałości, to trzeba wziąć dobre buty, bo jest sporo wspinania się po drabinkach, nawet przy dobrej kondycji można się tam porządnie zmęczyć.
Był upał, w cieniu około 35 stopni, duszno, a dookoła masa
Chińczyków, którzy też chcą pozwiedzać. Wspinamy się na wszystkie drabinki, im wyżej, tym mniej ludzi. Większość Chińczyków zostaje na dole, bo z dołu też przecież widać, mało komu chce się wychodzić do góry, dzięki czemu możemy pocieszyć się trochę luźniejszym otoczeniem mając niektóre miejsca tylko dla siebie, a widoki z góry są świetne.
Największe wrażenie zrobił na nas ogromny 17-metrowy budda wykuty w skalnej grocie i podobnie wysokie postacie po jego prawej i lewej stronie. Po zwiedzeniu pierwszej strony (ona jest zdecydowanie ciekawsza) wchodzi się na most, z którego można zrobić zdjęcia całej ściany grot i przechodzi się na drugą stronę gdzie są kolejne groty, ale już mniej atrakcyjne i mała świątynka oraz dom jakiegoś byłego dygnitarza. 
W Longmen już całkiem czujemy się jak celebryci, Chińczycy patrzą na nas jak na jakieś zjawiska, ukradkiem robią nam zdjęcia. Jedna para podeszła do nas i usilnie przypominając sobie kilka angielskich słów ze szkoły zapytała czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcia, byli przeszczęśliwi, kiedy się zgodziliśmy i po sesji powiedzieli nam pięknie – łelkom in czajna   - poczuliśmy się jak gwiazdy na czerwonym dywanie.
Całe zwiedzanie trwało około 3 – 4 godziny, wchodząc wszędzie plus czas na zdjęcia, do tego 30 min na kupienie pamiątek i dojazd w każdą stronę około 30 minut. 













Po powrocie zostaje nam jeszcze dużo czasu, idziemy więc na spacer po mieście, a Sławek zwiedza sklepy i stragany z telefonami. Postanowiliśmy znaleźć jakieś lokalne miejsce na lunch. Weszliśmy przypadkiem w jakąś dziwną uliczkę i miejsce, gdzie był tłumek
Chińczyków, podeszliśmy i okazało się, że podają tam przepysznie wyglądające, podsmażane pierogi. Bardzo chcieliśmy ich spróbować, no i staliśmy się atrakcją dnia usiłując kupić sobie pierogi. Z części zewnętrznej, gdzie się je wydawało (przy uliczce pod dachem) wysłali nas na migi do środka, gdzie znaleźliśmy kasę, pokazaliśmy ręką co chcemy zamówić i ile, zapłaciliśmy 10Y, dostaliśmy bloczek, który
wymieniliśmy na zewnątrz na miskę pierogów. Wyglądało to trochę jak nasz bar mleczny, pierogarnia, taka lokalna, tania jadłodajnia. Z naszą michą pierogów wróciliśmy do środka i była to scena niemal jak w filmie. W środku tchnącej taniością jadłodajni masa rozwrzeszczanych, skupionych na sobie i znajomych lub swoich dzieciach swoich Chińczyków, nagle wchodzimy my i WSZYTSKIE oczy wlepiają się w nas, śledzili KAŻDY nasz ruch. Ja siedziałam przy stoliku, a Sławek odważnie wstał przynieść miseczki z przyprawami i chiński tłum ze skupieniem obserwował każdy jego najmniejszy ruch. Nie mieliśmy na stole sosu sojowego, więc nieporadnie szukaliśmy go gdzieś wzrokiem, każdy to widział naturalnie i jeden z widzów tego przedstawienia, miły, starszy Chińczyk wstał dzielnie i podał nam sos. Alllleż wydarzenie. Za te 10Y pierogów było strasznie dużo i były przepyszne, z mięsem, warzywami i grzybami (chyba, bo pewności nigdy nie ma), skórka była podsmażona, chrupiąca – coś fantastycznego! Oboje najedliśmy się do pełna i to jeszcze – ku ogromnej radości i przy ciągłej obserwacji Chińczyków – jedząc pałeczkami. Pod kątem gastronomicznym było to chyba najfajniejsze miejsce w jakim jedliśmy, bardzo lokalne, zdecydowanie poczuliśmy tam ducha normalnych, codziennych, współczesnych Chin.
Po lunchu kupiliśmy w kiosku zimną Colę 0,5l za 3 Y, bardzo nam się podobały te ceny… Pod hotelem jeszcze kupiliśmy od pani z obwoźnego handlu owocami (z motorka) wielki kawałek słodkiego, aromatycznego melona na patyku. Nie były to wąskie paseczki, jak w Pekinie, ale naprawdę ogromne, wydrążone z pestek, soczyste kawałki nabite na dwa patyki, bo jeden by nie wystarczył i kosztowało to 2 Y! Kupiliśmy w końcu aż 3 kawałki, ostatniego nie mogąc już naturalnie dojeść. Dawno nie dostarczyliśmy sobie już tylu witamin, niesamowicie nam smakowała taka odmiana.
W hotelu wypiliśmy parę łyków polskiej wódki, której jeszcze trochę zostało, aby się odkazić w środku po tych pierogach i melonach i zminimalizować ryzyko ewentualnego kolejnego zatrucia.
Czekając na pociąg odpoczywaliśmy w hotelowym, klimatyzowanym lobby, potem korzystając w obleśnej łazieneczki umyliśmy się i przebraliśmy koszulki i na 18:00 poszliśmy już z bagażami na stację.
Na drogę powrotną do Pekinu udało nam się kupić bilety na soft sleeper. Po wejściu do stacji pokazaliśmy nasze bilety i od razu zostaliśmy pokierowani do jakiegoś innego miejsca niż wszyscy i przekonaliśmy się, czym się różni poczekalnia ogólna od tej dla soft sleepra… No jest nieco inaczej. Jest to średniej wielkości pomieszczenie, klimatyzowane, z miękkimi, ładnymi kanapami z wrzosową tapicerką i stoliczkami, lekko przytłumionym światłem, ciszą oraz obsługą, która dba, aby w odpowiedniej chwili wyjść na właściwy pociąg. Vip room po prostu, bardzo miło się spędzało czas w tej poczekalni.
O 19:30 mamy pociąg do Pekinu, mamy poczucie, jakbyśmy wracali do domu  . Wagon soft sleeper ma przedziały zamykane. W każdym przedziale są cztery łóżka – dwa na dole i dwa na górze oraz własny, jeden na przedział dystrybutor wrzątku. Z głośniczków
leci muzyka, jest miło i przytulnie. W wagonie jest też przyzwoita łazienka, w której można np. umyć zęby. Soft sleeper jest super. Jedziemy z parą starszych Chińczyków, którzy bardzo opornie, na migi poprosili nas, żebyśmy im odstąpili miejsce na dole. Miejsca na dole są droższe, ale dla nas nie miało większego znaczenia, a nie wyobrażam sobie starszej pani wspinającej się na wyższe łóżko, bo nie było to takie łatwe, a my sobie z tym mogliśmy poradzić bez problemu. W przedziale jest dużo miejsca na bagaże, nie trzeba się stresować. Po zajęciu miejsc zrobiliśmy sobie na kolację polskie – chińskie dania instant i położyliśmy się spać słuchając relaksującej muzyczki z przedziałowych głośniczków…

20 IX Pekin

Podróż soft sleeperem minęła przyjemnie, pewnie nawet byśmy się dobrze wyspali, ale nasi mili chińscy współpasażerowie nie mogli spać i cały czas gdzieś chodzili, a wracając nie umieli otworzyć drzwi i szarpali nimi dłuższy czas aż nie pozostały w nas nawet resztki snu. 
Wracając do Pekinu czuliśmy się, jakbyśmy wracali do domu, polubiliśmy to miasto. Z dworca zachodniego, na który przyjechał nasz pociąg dostaliśmy się do centrum z dwoma przesiadkami (na jednym bilecie oczywiście) szybko i sprawnie. Z bagażami udaliśmy się do Hyde hostelu, w którym mieszkaliśmy poprzednio i zarezerwowaliśmy ponownie. Zostawiliśmy na recepcji bagaże, umyliśmy się i postanowiliśmy skorzystać z faktu, że jest wcześnie rano i pojechać do Tiantan – Świątyni Nieba.
Autobusem 729 przejechaliśmy trzy przystanki (1Y/os), pogoda była piękna, okazało się, że w Pekinie jednak słońce może przedrzeć się przez smog.
Bilety zniżkowe do parku były tylko dla studentów z Chin, więc kupujemy normalne za 35Y/os. W parku jest bardzo wielu ludzi, wszyscy uprawiają jakąś formę aktywności fizycznej; od spacerów ze staruszkami lub niepełnosprawnymi, po tai chi, taniec, układy taneczne z białą bronią, odbijanie piłeczkami, gimnastykę, po kaligrafowanie na chodniku pędzlem maczanym w wodzie.







Po obejściu parku idziemy zobaczyć jeszcze piękny Qinian Dian – Pawilon Modlitwy o Dobroczynny Urodzaj, który znajduje się na wielu widokówkach z Pekinu. Jest to trzypiętrowa, okrągła
budowla, przy tworzeniu której nie użyto ani jednego gwoździa. Po przedpołudniu w pekińskim parku pojechaliśmy na śniadanie - kluseczki ze szpinakiem (10Y) oraz piwko (10Y). Potem wróciliśmy do Hyde, aby się zakwaterować. Po ożywczym prysznicu znów wyruszamy, tym razem piechotą przez Tiannanmen do Jing Shan – Wzgórza Widokowego mieszczącego się za zakazanym miastem. Po drodze jemy jeszcze lokalny przysmak – szaszłyk z małych jabuszek oblany lukrem. Wstęp na wzgórze kosztuje zaledwie 2Y/os. Widok z góry jest fantastyczny, świetnie widać całe Zakazane Miasto z jego złotymi
dachami oraz dużą część Pekinu. Jest upalnie, więc postanawiamy zaryzykować i spróbować lodów, które wszyscy tutaj dookoła nas jedzą. Lody mają biało-przezroczysty kolor i smakują jak woda zmieszana z mlekiem zamarznięta wokół patyka… No bez szału.  
W drogę powrotną też udajemy się piechotą, pomimo intensywnych namów ze strony sympatycznego rikszarza, który, jak się okazało, był osobą najlepiej mówiącą po angielsku ze wszystkich, jakie spotkaliśmy w Chinach. Nadal też chyba nienauczeni świętej prawdy – w Chinach nigdzie nie jest blisko. Do pokoju wróciłam tak zmęczona, że zasnęłam po trzech łykach piwa. Po drzemce, zrelaksowani poszliśmy wieczorem na fantastyczną kolację do naszej stałej knajpki. Był szpinak z orzechami i czosnkiem (moje
ulubione danie), makaron z warzywami i tofu gong bao (z chili, orzechami i ogórkiem w sosie), do tego dwa piwka i za wszystko zapłaciliśmy 55 Y (około 27 zł) – tak to można. W knajpce oprócz nas byli sami Chińczycy, więc było tak brudno na podłodze, że nie do wiary. Chińczycy wszystkie śmieci i resztki jedzenia wyrzucają/wypluwają na ziemię. 
Po kolacji kupiliśmy baijiu, ażeby zrobić z niego drinka z colą… Nie był to dobry pomysł. Aromatyczne, bimbrowate baijiu w połączeniu z czymś jeszcze smakuje fatalnie, jeśli już pic, to czyste. 
W między czasie jeszcze zweryfikowaliśmy jakość pokoju De Lux w naszym hostelu. Jako że nie było już możliwości zarezerwowania pokoju standard, to byliśmy zmuszeni do zakupu pokoju De Lux, oczywiście droższego, na Booking.com była informacja, że taki pokój jest z patio (ale nie kojarzyliśmy z poprzedniego pobytu, aby tu były jakieś możliwości na patio). Zapytaliśmy więc na recepcji o co chodzi z tym De Lux. Zapłaciliśmy więcej, a pokój wygląda identycznie, jak ten ekonomiczny, który mieliśmy przy poprzednim pobycie, być może skierowali nas do niewłaściwego pokoju? Ostatecznie dostaliśmy odpowiedź, że pokój De Lux różni się od zwykłego tym, że jest szerszy… o pół metra. Po tej cennej informacji poszliśmy do naszego deluxa nacieszyć się luksusem podwyższonego standardu. 

21.IX
Dziś wstajemy wcześniej niż zwykle. Czas na zobaczenie tego, co było naszą pierwszą myślą, kiedy w ogóle powstał pomysł podróży do Chin… Dość sztampowo oczywiście, chodzi o Mur Chiński, który od dawna bardzo chcieliśmy zobaczyć na żywo.
Parę wskazówek, jak dostać się na Mur, bo okazało się, że to nie takie proste: Najpierw metrem ze stacji Qianmen (linia 2, pętla wokół centrum) pojechaliśmy 8 stacji do Jishuitan. Ze stacji Jishuitan trzeba wyjść wyjściem A i jak się wyjdzie, to nie iść na wprost, tylko w przeciwną stronę (!), potem około 0,5 km piechotą (po drodze mija się masę różnych przystanków autobusowych, ale one nie są właściwe, trzeba iść dalej i dalej), w końcu dochodzi się do małego dworca (nazwa De Sheng Men – to chyba nazwa dzielnicy czy coś) na którym jest sporo ludzi i wielkie zamieszanie. Na tym dworcu wsiadamy w autobus nr 887 do Badaling, cena biletu to 12Y/os, a podróż w jedną stronę trwa około 1 godziny, w zależności od natężenia ruchu w Pekinie. Od miejsca postoju autobusów do wejścia na Mur jest jeszcze około 0,5 km piechotą. Kasy biletowy są tuż przy wejściu na Mur, a nie przy parkingu (tam są tylko budki z jedzeniem i pamiątkami). 
Po drodze do kas kupujemy sobie „kanapkę” – ciepły, świeżo robiony naleśnik z jajkiem, cebulą, sałatą i jakimś dużym czipsem, kosztuje 10Y i jest raczej średnio smaczne.
Bilety na Mur kosztują 45Y/os, ale udaje nam się kupić studenckie po 25Y/os, pani przy kasie nawet nie poprosiła o dokumenty. Badaling jest najbliżej Pekinu oraz najłatwiej tutaj dojechać, co wiąże się niestety z faktem, że jest tam tłum ludzi, dziki tłum. Wchodząc na mur możemy obrać jeden z dwóch możliwych kierunków – mur południowy lub mur północny. Obserwujemy, że większość osób idzie w prawo na mur północny, więc podążamy w przeciwnym kierunku – na mus południowy. Już po chwili zrozumieliśmy, dlaczego osoby piszące porady dla osób wybierających się do Chin zawsze piszą, aby iść na mur w wygodnym obuwiu… Tak miejscami naprawdę jest bardzo stromo i spacer po murze to nie relaks, tylko wspinaczka, bardzo przyjemna, ale też męcząca (szczególnie w upale). W planie mieliśmy, aby iść
jak najdalej w jedną stronę, liczyliśmy, że po godzinnym lub dwugodzinny marszu powinniśmy dość do etapu, gdzie będzie pusto lub prawie pusto i będziemy mogli podziwiać mur w spokoju. Po około 40 minutach marszu okazało się jednak, że mur jest zamknięty (wcześniej nie ma na ten temat żadnych informacji, chyba, że po chińsku cos było  ), a zwiedzanie ograniczone do krótkiego obszaru, na tyle krótkiego, że w całości jest oblężony przez zwiedzających i żeby porobić zdjęcia, na których wyglądałoby że jesteśmy tylko my i mur, to trzeba się było dobrze nagimnastykować. Więc wybierając się na mus w Badaling nie liczmy na dłuższy spacer po murach oraz na jakąś formę samotności i spokojnego podziwiania tego fantastycznego jednak zabytku. Po rozczarowaniu zamkniętym przejściem w części południowej, wróciliśmy i poszliśmy na część północną. Tak okazało się, że na części południowej to w sumie było jeszcze całkiem pusto, bo na części północnej było gorzej niż na jarmarku – maaaaaaasa Chińczyków. Do części północnej bowiem dochodzą dwie kolejki, a wygodni Chińczycy lubią z takich rzeczy korzystać, bo jeśli można dojechać, to po co iść?! No to część idzie, cześć dojeżdża pierwszą kolejką, a kawałek dalej do tych dwóch grup dołącza jeszcze jedna z drugiej kolejki i nastaje ludzki armagedon.
Na początku jakoś się przeciskamy i dzielnie brniemy do przodu, potem krótka przerwa na zimne piwko przytargane w plecaku (o jak dobrze   ), potem spoglądamy raz jeszcze na tłum i dajemy za wygraną, nie mamy już siły i cierpliwości, a tłum gęstnieje i gęstnieje, więc uciekamy. Jeśli możemy coś zasugerować przyszłym podróżnikom, to faktycznie do Badaling jest najłatwiej dojechać, ale może warto podjechać trochę dalej i mieć kawałek muru tylko dla siebie i nie obserwować z niego autostrady biegnącej tuż obok, bo zaburza to nieco piękno krajobrazu. 
Po południu wracamy do Pekinu, nadal jest piękna, upalna pogoda. Do Pekinu wracamy autobusem 877, koszt 12Y/os. Do autobusu jest jedna kolejka, jak my staliśmy, to była długa, ale szła szybko, bo co chwilę podjeżdżał kolejny autobus. Po zakupie biletu trzeba go mieć przy sobie całą drogę, bo zdarzają się kontrole, u nas autobus zatrzymano na poboczu i jakaś pani inspektor weszła i po kolei wszystkim sprawdzała bilety.
W drodze z metra do hostelu postanawiamy kupić trochę owoców, bo zauważyliśmy, że niezbyt zdrowo się odżywiamy tutaj, praktycznie żadnych witamin, w Polsce codziennie jemy warzywa i nabiał, a tutaj cały czas węglowodany i tłuszcze – taka kuchnia  . Za kistkę winogron oraz jednego banana płacimy 13Y, czyli prawdopodobnie około 3 – 4 razy drożej niż Chińczycy, jest tutaj specjalna stawka dla białych, a my znów zapomnieliśmy ustalić cenę przed zakupem – kolejna nauczka – jeśli nie ma z góry zapisanych cen, zawsze trzeba zapytać.
Po południu relaks, owoce i polskie chińskie zupki. Wieczorem udajemy się w poszukiwaniu bankomatu, bo zaplanowaliśmy jeszcze kilka wydatków większych związanych z pamiątkami dla siebie i rodziny, a pieniądze się już kończą. W Bank Of China obok nas bankomat nie chciał współpracować, więc lekko się zestresowaliśmy, ale kawałek dalej, przy tej samej ulicy (Qianmen Dajie) znaleźliśmy kilka bankomatów obok siebie i jeden z nich był uprzejmy dać nam trochę pieniędzy. 
Z lepszym samopoczuciem i gotówką w portfelu wędrujemy po sklepach i znajduję przepięęęęęęęęeeekną sukienkę, przymierzam rozmiar M (mój normalny rozmiar to S/M), okazuje się, że nawet się nie zapnę, rezygnuję przygnębiona, potem w kolejnym sklepie jest ta sama sukienka, przymierzam tym razem XL (to przecież Chiny) i jest jedynie trochę za szeroka, no ale nie leży jednak idealnie. Odpuszczam temat… Po krótkim czasie stwierdzam jednak, że jak jej nie kupię, to  będzie mi się śniła po nocach, bo jest wyjątkowo piękna…  W końcu w trzecim z kolei sklepie po przymiarce za trzymaną przez panią ekspedientkę szmatą, decydują się na zakup, wierząc z magiczne ręce mojej teściowej, która z maszyną do szycia potrafi zdziałać cuda (i zdziałała, jak się okazało po powrocie). Kontynuując naszą zakupową wycieczkę zainteresowaliśmy się wszędobylskimi efekciarskimi, bardzo mocnymi laserami sprzedawanymi na Qianmen. Spodobały nam się bardzo (trochę miej ich cena, ale świadomość że w Polsce kosztuje to znacznie więcej łagodziła ten ból), ale w końcu po długich negocjacjach dokonujemy zakupu i jesteśmy zadowoleni.
Po długich i owocnych zakupach idziemy na zasłużoną nagrodę – pyszną kolację w naszej ulubionej knajpce. Dzisiaj kurczak z ogórkiem w sosie sojowym (18Y), fasolka szparagowa (18Y) w drobno zmieloną wieprzowiną (była tak słona, że nie dało się przełknąć) oraz ogromnymi ilościami chili – było to dla mnie niejadalne, ale przynajmniej się ubawiliśmy tym, że wydawało nam się, że już się umiemy tutaj dogadać. Za moje pytanie czy danie z obrazka (ta fasolka) jest na ciepło czy na zimno (najprostszymi słowami – hot or cold?)  pan kelner w końcu powiedział że hot (czyli tak jak chciałam, żeby to było ciepłe danie), upewniłam się
raz jeszcze, czy to na pewno jest hot (gorące), pan żarliwie potwierdził, że tak, tak – hot! Więc chcąc mi zrobić dobrze dał mi zimną fasolkę nienormalnie ostrą (jego rozumienie „hot”, gdzie więcej było chili niż fasolki  . Do tego dwa piwka. Jutro w planie słynna kaczka po pekińsku.

22 IX
Dzisiaj za oknem jest pochmurnie, pogoda się trochę zepsuła, więc nie spieszymy się rano. Dziś zamierzamy zwiedzić Pałac Letni. Z Qianmen (linia 2) jedziemy do Xizhimen, tam przesiadamy się na linię nr 4 i wysiadamy na stacji Beigongmen. Po wyjściu ze stacji trzeba iść w lewo, a dokładnie obrócić się o 180 stopni i iść.
Wejście do Pałacu kosztuje 30Y/os, lub 60Y/os jeśli chcemy bilet ze wstępami do wszystkich obiektów w środku (pojedyncze bilety można dokupić już po wejściu jeśli chcemy). Kupujemy bilet za 30Y. Kompleks jest ogromny, okazuje się, że spokojnie można poświęcić calutki dzień na pobyt tam. Jest to naprawdę bardzo duży teren z licznymi świątyńkami, altanami, wielkim jeziorem, ogrodami… Jest co oglądać. My nie spędziliśmy tam bardzo wiele czasu (2,5h), bo pogoda była średnia. Po wyjściu bardzo głodni idziemy do pobliskiego KFC na happy hours i cały zestaw kosztuje nas 15Y/os.






Po obiedzie jedziemy do wioski olimpijskiej – z Beigongmen do Haidian Huang, w Haidian Huang przesiadka w linię nr 10 do Beitucheng, potem przesiadka w linię nr. 8 i jeden przystanek do Olimpic Sports Center.
Podziwiamy piękny stadion – ptasie gniazdo i tablice z wyrytymi nazwiskami zdobywców medali olimpijskich w 2008 roku, robi to wrażenie i cieszy, bo są tam wyryte też polskie nazwiska.
Wracając wsiadamy w linię nr. 8, która już bezpośrednio łączy się z naszą linią nr 2, którą docieramy do domu. Chwila wytchnienia w pokoju i wyruszamy na zakup kolejnych prezentów.


Ważna wskazówka, trzeba się targować, koniecznie. Chińczycy w większości uwielbiają się targować i bądźmy pewni, że sprzedając nam coś „za darmo już całkiem”, nadal dobrze na tym zarabiają. Tak gdzie możliwe jest targowanie się bardzo łatwo schodzimy z ceny co najmniej o połowę, a może się okazać, że półgodzinnym targowaniu się i zrobieniu zakupów za mniej niż połowę ceny wyjściowej, pójdziemy kawałek dalej do sklepu gdzie te samy rzeczy będą jeszcze taniej niż je kupiliśmy „za darmo”. Tak więc szczególnie przy zakupach pamiątek warto poświęcić trochę czasu i zrobić mały zwiad w różnych uliczkach, im mniejszy ruch turystyczny, tym ceny powinny być niższe.
Kupiliśmy masę ładnych rzeczy, dla siebie do domu piękny zestaw pałeczek oraz butelkę chińskiego wina. Nie wiemy czego możemy się po tym winie spodziewać, bo nie jest to popularny trunek w tej części Chin. Chińczycy piją przede wszystkim piwo oraz swoje baijiu, wino stoi na półkach raczej jako ekstrawagancja dla turystów.
Wieczorem nadeszła pora na wyczekaną kolację z pekińską specjalnością. W naszej ulubionej knajpce zamówiliśmy kaczkę po pekińsku. Jest to najdroższe danie w większości restauracji, ale podobno nie można wyjechać z Pekinu bez spróbowania go. Stwierdziliśmy, że całej kaczki nie zjemy i poprosiliśmy o połowę tylko. Cena za połowę to 50Y (cała to 88Y), do tego jeszcze dwie przystawki i dwa piwka. Nasza super kolacja nie do końca wyglądała tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Najpierw
dostaliśmy na talerzu skórę z odrobiną mięsa przy skórze i tłuszczu, do tego naleśniki, cebulka i ogórek. Potem przyszły kości do obgryzienia. Skubnęliśmy trochę mięsa spod skóry, obgryźliśmy kości no i czekaliśmy niecierpliwie na to mięso z połowy kaczki… Czekaliśmy, czekaliśmy… Ale


nic już nie przyszło. Okazało się, że ta odrobina skóry i kości to była w ich mniemaniu właśnie połowa kaczki. Byliśmy bardzo, bardzo zawiedzeni. Doszliśmy do wniosku, że cena 88Y za kaczkę, to nie jest cena za kaczkę, ale pewnie za jakąś porcyjkę, a my tej porcji wzięliśmy pół. Wiemy, że tradycyjnie podaje się mięso ze skórą, ale niestety u nas była prawie sama skóra, więc ledwo poczuliśmy w ogóle smak mięsa. Generalnie ta kolacja, która miała być najlepszym kulinarnym doświadczeniem w Chinach, była naszą największą porażką. Była
to nasza najdroższa i jednocześnie najgorsza kolacja. Wracamy najedzeni przystawkami i piwem mając poczucie, że nie spróbowaliśmy ich najsłynniejszego dania.

23 IX
No i przyszedł w końcu dzień wyjazdu. Pakujemy swoje rzeczy i wszystkie prezenty, nawet się pomieściło. Na śniadanie idziemy do naszej śniadaniowej knajpki, zamawiamy więcej niż zwykle – dla Sławka kluski ze szpinakiem, a z racji, że ja już trochę nie mogę patrzeć na te kluski, zamawiam pierogi z mięsem. Do tego dwa rodzaje sałatki – razem kosztowało to 20Y tylko  
Wracamy do hostelu po polary, bo leje, wieje i jest bardzo zimno, a my się przeziębiliśmy w między czasie. Poszliśmy kupić jeszcze pocztówki i jakieś ostatnie drobiazgi do domu. Po powrocie do Hyde rozgrzewamy się herbatą (w Chinach w każdym pokoju jest czajnik i kubeczki) i prysznicem. Chwila na relaks, dopakowanie się
do końca i o 12:00 się wykwaterowujemy. Mamy bardzo dużo czasu wolnego teraz, więc w planie było jechać coś zwiedzać jeszcze, ale pogoda jest okropna, a my przeziębieni coraz mocniej więc odpuściliśmy już, zamiast tego wzięliśmy aspirynę i poszliśmy coś zjeść. Poszliśmy do McDonalda na happy hour – 3 zestawy (kanapka, frytki i cola) – 45Y (tylko 15Y za zestaw). Potem wizyta na poczcie i zakup znaczków (4,5Y/znaczek). W naszym pieczołowicie obliczonym budżecie nie policzyliśmy sobie kartek i znaczków, więc musieliśmy raz jeszcze wybrać się do Bank of China i wymienić resztkę dolarów trzymaną na „jak by co”.
Pogoda się poprawiła, przestało podać i wiało mniej, więc wybraliśmy się na długi spacer gdzieś przed siebie. Zupełnie przypadkowo dotarliśmy do miejsca, które bardzo chcieliśmy zobaczyć, ale nie wiedzieliśmy, gdzie się ono znajduje. Była to alejka obrzydliwości, czyli słynne miejsce, gdzie można zjeść przedziwne rzeczy (i obleśne dla większości Europejczyków).
Alejka zaczynała się straganem z żywymi (sic!!!) skorpionkami nabitymi na patyczki w celu ugrillowania na świeżo, dalej były maleńkie kurczątka w całości (ze wszystkim w środku) nabite na patyk i upieczone na grillu, jadło się je z patyka jak watę cukrową. Jak zobaczyłam, jak starsza Chinka wcina takie kurczątko odsłaniając mu wnętrzności jednym większym gryzem to
zrobiło mi się niedobrze. Poza tym były tam najróżniejsze flaki, jakieś dziwne wnętrzności, grillowane, duże, paskudne pająki, rozgwiazdy itp. Generalnie tłum ludzi i dużo osobliwości kulinarnych. Warto zobaczyć i może coś spróbować, choć żadne z nas się nie odważyło tknąć czegokolwiek.








Wracamy w stronę Tiananmen, żeby raz jeszcze przejść się po placu. Jest już bogato przystrojony (święto narodowe tuż tuż), wszędzie jest masa kwiatów, nowo powstałe klomby, powiewające dumnie czerwone flagi, wielki sztuczny bukiet kwiatów pośrodku oraz bardzo wielu mundurowych. Przy wejściu na plac bardzo dokładne kontrole – obmacywanie, sprawdzenie torebek, a nawet odkręcanie termosów, aby skontrolować ich zawartość, ale to tylko w przypadku Chińczyków, my przechodzimy jak byśmy byli przezroczyści. 
Potem jeszcze spacer po uliczkach targowych i kolejne targowanie się i zejście do 1/3 ceny. Chińczyk nie chciał odpuścić, więc powiedzieliśmy że nie chcemy już, odwróciliśmy się i odeszliśmy, wtedy zaczął za nami krzyczeć, że ok, że może być taka cena, ale że to już za darmo oczywiście oddaje.
Powrót do hotelu i odpoczynek przy piwku. Lot mieliśmy w nocy (23:55), więc wieczorem zebraliśmy graty, pożegnaliśmy się i ogarniając już lepiej kwestie transportowe pojechaliśmy metrem na lotnisko. Ze stacji Qianmen linią nr 2 do przystanku Dongzhimen, tam przesiadka na szybką kolej już bezpośrednio na lotnisko. Przed Dongzhimen z głośniczków idzie informacja po angielsku, że tutaj mają wysiąść osoby, które chcą dojechać do lotniska, potem na stacji kupuje się bilety na szybki pociąg i jedzie tanio i prosto na lotnisko (bez stania w korkach), zdecydowanie polecamy tę formę podróży na i z lotniska.
Na lotnisku dość długa kolejna do odprawy… A potem długa podróż, w Dubaju parę godzin na sen. Po przylocie do Dubaju ucieszyłam się, że już koniec ze słuchaniem charkających Chińczyków i w tym momencie usłyszeliśmy potężne, obleśne charknięcie i glut poleciał do kosza na śmieci. Fuj. Po kilkugodzinnej przerwie w Dubaju rano lot do Warszawy. W Warszawie wsiadamy w opóźniony chyba z godzinę pociąg (żeby poczuć, że jesteśmy w Polsce;) ) do Krakowa. Chorzy, potwornie zmęczeni, ale bardzo zadowoleniu, wracamy do domu mając poczucie, że byliśmy tam chyba z miesiąc. 











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz