sobota, 30 kwietnia 2016

15 III Luang Prabang

15 III
Luang Prabang

Jedną z największych atrakcji Luang Prabang jest procesja mnichów przed wschodem słońca. Aby ją zobaczyć, wstaliśmy o 5:00. Mnisi idą z dwóch świątyń wzdłuż ulic, gdzie czekają już ludzie aby dać im jedzenie. Przy składaniu darów nie wolno mnicha dotykać, wrzuca się jedzenie prosto to kubełka, który niesie. Zazwyczaj jest to gotowany ryż, czasem ciastka i napoje. Obie procesje przechodzą przez główne skrzyżowanie i tam czeka większość ludzi, szczególnie tych z aparatami. Mnisi idą małymi grupkami, nie wszyscy na raz.




Ja polecam obejrzeć to nie na głównym skrzyżowaniu, gdzie schodzą się turyści, a w jednej z bocznych uliczek. My zaczęliśmy od tego "turystycznego" miejsca i to, co tak chciałam zobaczyć, zamiast mnie zachwycić, wzbudziło we mnie głęboki niesmak i smutek. Turyści często nie szanują dostojeństwa tej procesji, zachodzą mnichom drogą, albo stają zbyt blisko, żeby zrobić sobie fotkę z kolegą w pomarańczowym. Mam wrażenie, że więcej było gapiów, niż wiernych z darami. Ludzie wręcz biegali za mnichami, żeby jeszcze lepsze ujęcie zrobić. Przedsiębiorcze Laotanki i tutaj znalazły miejsce na dobry biznes - wiele z nich nie daje darów dla braciszków, tylko sprzedaje je turystom i namawia do podarowania mnichom. Niektóre są już bardziej wyspecjalizowane i robią obsługę kompleksową - dywanik do klęczenia, szarfa do przepasania się i dużo produktów spożywczych pod ręką i tak oto turysta, który ma gdzieś ich wiarę, udaje gorliwie wierzącego buddystę, a Laotanka biega dookoła z ajfonem turysty i robi zdjęcia całej szopce. Po kilku minutach miałam ochotę stamtąd uciec... Wyglądało to jak jakiś cyrk albo zoo... Szkoda mi było mnichów w tym wszystkim; oni muszą iść, pomimo głupich zachowań turystów i zbierać dary po kolei...

W bocznej uliczce zauważyliśmy małą, brudną dziewczynkę z wielkim koszem ze sporą ilością ryżu w środku. Myśleliśmy, że również wspiera mnichów, ale okazało się, że to mnisi, przechodząc obok niej - wrzucali jej do kosza ryż, który dostali od ludzi. Tak co trzeci lub co czwarty wrzucał jej jedzenie; ubodzy mnisi dzielą się z jeszcze biedniejszymi mieszkańcami miasta.






Wracamy na śniadanie i planujemy zwiedzanie miasta. Mamy tylko jeden dzień, ale okazuje się, że chyba wystarczy. Na początku zwiedzamy pałac prezydencki oraz świątynię obok niego. Cena biletu w przewodniku to 2$, faktycznie to 15 zł/os (ceny rosną z każdym rokiem wyraźnie). Pałac jest średnio ciekawy. Nie wolno do niego nic wnosić (zostawiamy bagaże w szafkach) i nie wolno robić zdjęć. Za pałacem jest wystawa samochodów. Świątynia jest piękna, nie wolno do niej wejść, ale można zobaczyć z zewnątrz i stanąć przed otartymi bramami. Jest bogato zdobiona i znajduje się w niej najbardziej święta figurka Buddy w Laosie. Zwiedzamy jeszcze kilka świątyń, bilety kosztują ok 10 zł/os, ale nie ma tam za wiele do oglądania.









Kończą się nam kipy, więc idziemy do kantoru i...zostajemy bezczelnie oszukani. To był gwóźdź do trumny odnośnie naszej opinii o Laosie :) Pani z pełną premedytacją źle wydała nam pieniądze, ja przeliczyłam i mi się nie zgadzało, Sławek przeliczył i też coś mu nie grało, ale głupio nam było tak liczyć jeszcze raz przy niej, żeby jej nie urazić podejrzeniem o nieuczciwość. 10 minut później, kupując jedzenie zorientowaliśmy się, jak nas oszukała, wydała nam banknoty z mniejszą ilością zer, a przy tym poziomie zer, ciężko jest się czasami połapać. Sławek wrócił do niej i bez większej awantury oddała nam pieniądze, co oznacza, że dobrze wiedziała, co zrobiła. To był pierwszy raz w życiu, kiedy ktoś nas oszukał w kantorze. Poniżej zdjęcie felernego miejsca - unikajcie go.



Po południu zwiedzamy większość atrakcji polecanych w Lonley Planet oraz kupujemy przy ulicy obraz malowany na papierze ryżowym.  Jest niesamowicie gorąco, aż się ciężko chodzi; w cieniu jest ponad 30 stopni, dla mnie to nie jest najlepsza temperatura ;)

Zwiedziliśmy miasto szybciej, niż przypuszczaliśmy, więc kupujemy w naszym hostelu popołudniową wycieczkę do słynnych wodospadów Kuang Si, oddalonych o 32 km od miasta.  Musimy się już wymeldować z pokoju. Znowu się pakujemy i kupujemy w hostelu transport nocnym autobusem do Vientenne. Autobus kosztuje przez pośrednika 100 zł od osoby (prowizja to około 25 zł). Tuk tuk ma nas zabrać z hotelu o 19:00, a autobus ma ruszyć o 20:00.

Przed wycieczką idziemy na obiad - ryż z warzywami, chyba z dodatkiem mleka kokosowego (ok. 7,50 zł) - bardzo dobry i do tego fantastyczny shake mango z jogurtem (ok. 7,5 zł). O 13:30 ruszamy do wodospadów. Transport busem w dwie strony to 20 zł/os, wstęp do parku to 10 zł/os (w Tajlandii takie rzeczy są bezpłatne ;) ). Po wejściu do wodospadów jest coś jakby rezerwat niedźwiedzi, są tam uratowane (ale nie wiemy od czego) niedźwiedzie w dużych klatkach, jeden z nich nie ma łapki. Można wspomóc finansowo tę organizację.



Wodospad i kaskady z mlecznobłękitną wodą są zjawiskowe. W niektórych miejscach można pływać :) Najpierw postanawiamy wyjść na szczyt wodospadu, jest naprawdę wysoko i wyjście, a przede wszystkim zejście w sandałkach jest karkołomne. Mam rozterkę - wystawić się na możliwość skręcenia kostki czy zdjąć sandałki i umożliwić sobie kontakt z ewentualnymi pełzającymi, jadowitymi żyjątkami? Wytrwałam w obuwiu ale było bardzo ciężko, no ale skoro dało się wyjść na górę, to jakże moglibyśmy tego nie zrobić?







Po powrocie na dół przebieramy się w stroje kąpielowe w specjalnych, śmierdzących przebieralniach :) i wchodzimy do pięknej, rześkiej wody. Jest rewelacyjnie, sama możliwość popływania w tym dziele natury jest warta przyjechania w te zakątki. 


 
Mini tarasy ryżowe w drodze powrotnej z wodospadów

Około 16:00 jesteśmy już popływani, wysuszeni i spakowani i czekamy godzinę na odjazd busa. W hotelu powiedziano nam, że najpóźniej o 17:00 będziemy z powrotem. Okazało się, że nie do końca niestety, co stawiało nas w słabej sytuacji z czasem. W końcu dojechaliśmy dopiero o 17:40. Zjedliśmy bardzo szybką kolację, ja shake mango, a Sławek ryż z warzywami, a na drogę kupiliśmy sobie bagietki, wodę i banany. W naszym hostelu są tak mili, że udostępniają nam swoją mikro łazienkę, abyśmy się umyli przed wyjazdem, musiałam umyć włosy, bo teraz przed nami dwa dni bez prysznica :). W łazience było chyba ze sto komarów i w ogóle nie było za przyjemnie, ale cel osiągnięty i nawet bez pogryzień ;)

W czystych i suchych ubraniach czekamy na tuk tuka i o 18:30 jesteśmy już na dworcu. Okazuje się, że autobus jest dopiero za dwie godziny niestety, więc zanim zostaliśmy do niego wpuszczeni, to już byliśmy mokrzy od potu, było naprawdę gorąco. Siedząc dwie godziny na dworcu suszyliśmy nasze stroje na ławce :) ale i tak nie zdążyły wyschnąć. Przed wejściem do autobusu oddajemy bagaże i dostajemy na nie numerek do odbioru po przyjeździe (jak się okazało, nie był później potrzebny), przed autobusem ściągamy buty i do środka. My poprosiliśmy o zakupienie dla nas dwóch miejsc na górze (to piętrowy autobus) obok siebie. 



Okazało się, że dostaliśmy naprawdę kiepskie miejsca - na samym końcu autobusu, obok toalety i to na takich łóżkach "łączonych". Normalnie każde łóżko jest osobno, na tyle autobusu są miejsca dla trzech osób na każdym poziomie, ale połączone ze sobą. Ja dostałam miejsce na dole, a Sławek na górze, kompletnie o co innego prosiliśmy. Oboje weszliśmy na górne łóżko licząc, że ktoś się zamieni. Okazało się ostatecznie, że w całym autobusie było jedno wolne miejsce - właśnie tam z tyłu na górze :) Więc nie schodziłam, tylko zostałam obok Sławka. Po krótkiej podróży wysiadł chłopak leżący obok nas i mieliśmy całą górę dla siebie. To było super, ale tylko to - reszta jazdy to koszmar :) Tuż nade mną był wylot klimatyzacji i mimo, że w autobusie było ciepło, to nad moim łóżkiem roztaczał się biegun polarny. Ubrałam na siebie już wszystko, co tylko miałam przy sobie, przykryłam się dwoma kocami i trzęsłam się z zimna modląc się, żeby już było rano. Jak wysiadł nasz współpasażer, mogliśmy się przesunąć dalej od wywietrznika i przykryć dodatkowym kocem, wtedy udało się trochę pospać. Nie wiem jednak co było gorsze - lodowaty nawiew, efekt kołyski, czy rozmiar łóżek typowo azjatycki (do tego bardzo niewygodne)... Chyba to drugie. Drogi w Laosie są straszne, autobus główną drogą jechał tak, jakby jechał u nas polną drogą dla traktorów. Autobusem tak strasznie bujało - na boki, góra - dól, na boki, góra - dół, że dała o sobie znać zapomniana już choroba lokomocyjna. Generalnie noc spędziłam mając nadzieję, że do świtu już bardzo blisko i że zaraz się to skończy.
W autobusie czeka na nas kocyk, woda i posiłek (my mieliśmy jakiś nieświeży ryż, nawet nie tknęliśmy). I tak przy takim bujaniu nie da się jeść :) Weźcie sobie na drogę ciepłe i wygodne ubrania i coś pod głowę, aby służyło za poduszkę. W autobusie jest czysto - nawet w toalecie. W toalecie wolno tylko robić siku :)

W końcu nadchodzi 6:00, dojeżdżamy. To na pewno nie będzie nasz ulubiony środek transportu!


niedziela, 24 kwietnia 2016

14 III Pakbeng - Luangprabang LAOS

14 III  
Pakbeng - Luangprabang
LAOS

Budzimy się około 6:00, jest jeszcze ciemno i bardzo ciepło, nadal nie ma prądu. Sławek znajduje w łazience (poszedł z latarką) wielkiego karalucha, którego zamiast skutecznie zabić - wypłasza z łazienki do pokoju i zostawia mnie z nim sam na sam. Kiedy wraca, karaluch jest na ścianie na przeciwko łóżka i mimo, że w końcu zostaje zamordowany, to ja już i tam mam pospane... Nie wiadomo przecież, czy nie czai się gdzieś jego rodzinka... Potem jeszcze dochodzi jaszczurka (jaszczurki są ok :) ) i komary... No cóż, jesteśmy w wiosce w dżungli nad brzegiem Mekongu, czego ja się spodziewam? :) Z latarką w ręce myję się i pakuję, a potem czuwam, aż zacznie świtać i wyciągam Sławka na spacer. Dzięki karaluchowi mamy masę czasu. Idziemy na spacer nad Mekong i przez wieś. Jest pięknie i rześko, znad gór unoszą się mgły, zaczyna wstawać dzień...





Gdzieś niedaleko słyszymy słonie, ale ich nie widzimy - zobaczymy je dopiero wypływając z Pakbeng. Część ludzi już idzie zajmować sobie miejsca w łódce, więc postanawiamy się troszkę pospieszyć. Na śniadanie jemy bagietkę i maleńki omlet z gotowanymi ziemniakami. Zabieramy rzeczy i idziemy pieszo na przystań - nie ma nikogo, kto by nas mógł zawieźć oczywiście ;)
Na przystani jest kilka łódek - mniejszych, niż ta wczorajsza, nie wiadomo, która jest właściwa, zostajemy skierowani do łódki po prawej stronie, składamy bagaże, zajmujemy miejsca i widzimy, że większość ludzi jest kierowana do łódki po lewej stronie. Nikt nie mówi po angielsku, więc nie ma jak dowiedzieć się, o co chodzi... Ostatecznie zabieramy swoje bagaże i idziemy do łódki po lewej, która ma stoliki przy siedzeniach i jest już bardziej zapełniona. Okazuje się, że obie łódki płyną do Luang Prabang, tylko jedna wypływa około pół godziny wcześniej - na szczęście - ta nasza. Wypływamy o 8:40. Tuż przed wypłynięciem chodzi pan i zbiera od nas bilety (ważne, żeby ich nie zgubić!).

Według prognozy pogody ma dzisiaj być bardzo upalnie, więc ubieramy się lekko. Niestety upał zacznie się dopiero po południu, więc odziana bardzo lekko, kończę owinięta ręcznikiem i zziębnięta :)
Na tej łódce ze stolikami trzeba przy wejściu ściągać buty i trzymać je w siatce, więc na łódce jest czysto. No i płyniemy... Dżungla, skały, wybrzeże z bardzo jasnym piaskiem, bawoły, wioski.... I tak cały czas.




Pan w agencji sprzedając nam transfer powiedział, że w drugim dniu mamy zatrzymywać się na zwiedzanie trzy razy :) Tak... ciekawi jesteśmy... a do tego szampan, kawior i truskawki? Mam nadzieję, że Dom Perignon już się chłodzi pod pokładem! :D

Oczywiście nie było żadnych stopów na zwiedzanie... Ale zachodzę w głowę - po co nas okłamał? Przecież i tak chodziło nam o transfer, a nie dodatkowe atrakcje... Około 16:00 łódka przybija do maleńkiej przystani, oczywiście NIE w Luang Prabang. Czytaliśmy już wcześniej o tym procederze. Od kilku lat "przedsiębiorczy" Laotańczycy stwierdzili, że po co zawozić ludzi do Luang Prabang (za co zapłacili), jak można wyciągnąć jeszcze dodatkowe parę dolarów z białych bankomatów. Zorganizowali więc sobie przystań 10 km przed miastem i tam zawijają łódki z białasami i nikt i nic nie zmusi kapitana, aby jednak dopłynął do LP. Na przystani jest już oczywiście świetnie zorganizowana mała mafia transportowa. Nie ma tam żadnych autobusów, busów, a jedynie tuk tuki z jedną ceną - 10 zł od osoby, wejść MUSI 8 osób, żeby ruszyć, czyli 80 zł za przejazd tuk tuka przez 10 kilometrów. Najdroższy tuk tuk w Azji chyba. Mimo, że wiedzieliśmy o tym wcześniej, to i tak byliśmy źli za takie "specjalne" traktowanie. To już nie pierwsza i niestety nie ostatnia próba nieuczciwego wyłudzenia pieniędzy od turystów w tym kraju z jaką się spotykamy. Tuk tuk wysadza nas gdzieś w centrum, wygląda to na główne skrzyżowanie, obok informacji turystycznej. W informacji turystycznej pracownik: nie mówi po angielsku, nie zna miasta i nie zna się na mapie! Brawo! :) Poprosiłam go, aby mi zaznaczył na mapie adres naszego hostelu, to zaznaczył punkt w ogóle w innej części miasta, dobrze, że się Sławek zorientował. 

Dzięki gps w telefonie odnajdujemy nasz hostel Siengkhaen Lao Gesthaus . Cena za dobę to 25$ za skromny, podstawowy pokój z azjatycką łazienką i maaaaaasą komarów. To wysoka cena za taki standard, ale w Laosie ze wszystkim się cenią. Plusem naszego hostelu jest bardzo miła obsługa i dobra lokalizacja (wszędzie blisko i cicho).

Pomimo zmęczenia podróżą chcemy jeszcze wykorzystać resztę dnia i idziemy na zachód słońca na wzgórze Phu Si - punkt widokowy w centrum miasta z małą świątynką na szczycie. Wstęp to 20 tys kipów (około 10 zł). Wspinamy się na górę w upale.
Po drodze panie sprzedają maleńkie ptaszki w małych klateczkach. Ptaszki kupuje się, aby je uwolnić na górze. Słyszymy komentarze turystów - o jakie biedne ptaszki, kupię i je wypuszczę. Ludzie chyba są tak ograniczeni, że nie zdają sobie sprawy z tego, iż kupując te ptaszki, napędzają tylko proceder łapania i więzienia tych maluchów. Kiedy Sławek wyciąga aparat, aby zrobić zdjęcie klatek, sprzedawczyni szybko je chowa, co świadczy chyba o tym, że ta działalność nie jest legalna.





Z góry rozciąga się ładny widok na miasto, góry i zachód słońca nad Mekongiem...

Idziemy jeść na taką wąską uliczkę wypełnioną straganami z jedzeniem. Każde stoisko jest w formie bufetu. Dostajesz miskę za 7,50 zł i możesz zjeść wszystko, co do niej zmieścisz na jeden raz. Jedzenie jest różne - makarony, warzywa świeże i gotowane, banany w cieście... Mam miskę pełną wszystkiego - zimnych niby frytek, zielonej fasoli, sajgonek, różnych zielonych rzeczy, ogórków i na to jeszcze jajko sadzone :) Okazuje się, że miska jest większa niż się spodziewaliśmy, a my naładowaliśmy jak Polacy pierwszy raz na wakacjach all inclusive. Wstyd :) Zjedliśmy około połowę zawartości miski. 



Totalnie przejedzeni idziemy na nocny bazar rękodzieła, bardzo znane miejsce, polecane przez turystów i przewodniki. Nastawiamy się na porządne zakupy pięknych pamiątek, a wychodzimy głęboko rozczarowani nie kupując niczego. Ten targ rękodzieła to długa uliczka pokryta gęsto namiotami z niskim stropem, więc trzeba chodzić pochylonym często, stoiska są rozłożone na ziemi, więc żeby się czemuś przyjrzeć trzeba przykucnąć. Zawartość stoisk jest obrzydliwie powtarzalna, wystarczy zobaczyć kilka pierwszych, bo na kolejnych jest dokładnie to samo już (niby niepowtarzalne rękodzieła). Wcale nie jest to misterna robota okolicznych wieśniaków, większość wygląda na masową produkcję. Być może kiedyś było inaczej...
Ceny "rękodzieła" są najwyższe, jakie dotychczas widzieliśmy w Azji. Jesteśmy zmęczeni, nie mamy ochoty, ani siły na targowanie, więc wracamy do pokoju z niczym.




Poniżej kilka przykładowych cen w Laosie:
- pokój 2-os z łazienką i klimą w średnim standardzie - 25$
- skuter na jeden dzień - 60 - 70 zł
- bagietka z zawartością - około 7 - 10 zł
- piwo lokalne w sklepie - 5,5 - 7,5 zł
- ryż smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- woda 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- banany około 1 kg - 3,5 zł

Czas odpocząć po ciekawym dniu :) ale najpierw musimy wybić wszystkie komary, a jest ich naprawdę sporo...

13 III - Chiang Rai - Pakbeng (Tajlandia Północna - Laos)

13 III 
Chiang Rai - Pakbeng

Dzisiaj pobudka o 5:15, ale zanim udaje nam się wstać jest 5:30 :) Autobus ma być 6:00 - 6:45. Mamy tylko dopakować plecaki i walizki i ubrać się. O 5:45 mamy telefon do pokoju, że autobus już czeka :) No przecież :) Pędem się zbieramy i ładujemy do autobusu. Jesteśmy pierwsi. Kierowca zabiera nam nasz rachunek za wycieczkę, choć pan z biura podróży powiedział, że rachunek mamy zatrzymać aż do końca. Busik jest mały, więc wszystkie bagaże lądują na dach. Kierowca za pomocą klimatyzacji robi w busie biegun polarny. Na nic zdają się prośby o wyłączenie lodowatego nawiewu. Marzniemy. Zbieranie kompletu ludzi trwa aż do 7:00, potem kierowca jedzie jeszcze na targ, aby zakupić świeży łańcuszek z kwiatków dla Buddy, do zawieszenia w samochodzie, modli się i dopiero wtedy ruszamy. Na granicy jesteśmy już o 8:30, kierowca zawiesza każdemu z nas na szyi kartonik z nazwą agencji i opisem dalszego kierunku podróży; rachunków nam nie oddaje - mamy tylko te zawieszki.

Ważne - pamiętajcie, aby pilnować swoich karteczek wyjazdowych z Tajlandii (dostajemy je przy wjeździe do kraju), bo są faktycznie sprawdzane. Jedna para, która jechała z nami nie miała ich i mieli poważne problemy z wyjściem z Tajlandii, urzędnik powiedział, że ich nie przepuści. Musieli interweniować na komisariacie policji, który był na granicy i dopiero wtedy ich przepuszczono.

Jak wygląda przejście:

1. Wyjście z Tajlandii; zabierają karteczki wyjazdowe, które muszą być WYPEŁNIONE
2. Autobus przez most graniczny
3. Trzeba po stronie laotańskiej wypełnić formularze - dwie kartki - jedna prostokątna i jedna to taki pasek, jak w Tajlandii. Do prostokątnego formularza trzeba doszyć/dokleić swoje zdjęcie paszportowe
4. Składamy te formularze oraz paszporty w okienku i stajemy w kolejce do drugiego okienka - tam dostajemy nasz paszport z wklejoną wizą i płacimy 30$ za osobę (cena wizy) plus 1$ opłaty dodatkowej jeśli przekraczamy granicę w weekend lub po 16:00, albo przed 8:00 - to oficjalna opłata za serwis po normalnych godzinach pracy
5. Wychodzimy na zewnątrz, tam już czekają środki dalszego transportu

Dla naszej grupy jest jeden bus, jeden tuk tuk i jeden samochód. Osoby przekraczające granicę bez biura mogą skorzystać tylko z jednego z dwóch tuk tuków, które są drogie, ale nie ma innego środka transportu. Przejście granicy zajęło nam godzinę.



Jedziemy do przystani, tak nam się w każdym razie zdawało, ale wylądowaliśmy w biurze agencji, która po stronie laotańskiej odpowiadała za nasz transport. Tam dowiadujemy się, że łódka odpływa o 11:30, a nie o 10:00 (echhhh), a na miejscu będzie nie o 17:00, a o 19:00. W agencji można wymienić pieniądze i kupić kipy, ale jest kiepski kurs, normalnie za 1 $ powinniśmy dostać 8 tys. kipów, a tutaj tylko 7 tys. Można też kupić prowiant jeśli ktoś tego nie zrobił wcześniej oraz zarezerwować nocleg w Pakbeng za około 60 zł. W Chiang Rai powiedzieli nam, że nocleg w Pakbeng powinien kosztować połowę taniej, więc ignorujemy gorące namowy właściciela agencji i to, że prawie wszyscy ulegli presji i zarezerwowali tam noclegi. Wymieniamy więc tylko trochę kasy (30 $) i czekamy na transfer do przystani. 

Na miejscu zabierają nam kartoniki z szyi i dają bilety. Na biletach są wypisane miejsca, ale nikt tego nie przestrzega i każdy siada gdzie chce. Nasza łódka dopchana jest do granic możliwości, nawet już wnoszą dodatkowe siedzenia, żeby dopchnąć jeszcze trochę. Jest tłok. Siedzenia stanowią stare fotele z autobusów i samochodów luźno położone na pokładzie. Są dość wygodne, więc nie ma co narzekać :) Bagaże są upychane w trzech miejscach - większość w ładowni pod deskami pokładu, część na tyłach łódki, a niektóre nawet na dachu.



Zanim wypłyniemy, przychodzi na łódź wystrojony w szpanerskie, białe ciuchy Laotańczyk i mówi, że w Pakbeng jest tłum ludzi, że już prawie nie ma wolnych pokoi i on ma do sprzedania 8 pokoi po 60 zł. Straszy, że jak ktoś u niego nie kupi, to już może nie mieć gdzie spać. Zestresował nas trochę, ale nie poddajemy się, bo czytaliśmy, że po przypłynięciu lokalni mieszkańcy czekają na przystani z wieloma ofertami pokoi w niższych cenach. Swoją drogą - dobry biznes kręcą :) Sprzedają pokoje 2 x drożej, połowa dla pośrednika i połowa dla gospodarza hostelu. Laotańczyk w bieli zasiał jednak taką panikę, że sprzedał w momencie wszystkie swoje pokoje. Łódka w końcu odpływa dopiero o 12:00. Wg informacji na kasie biletowej powinna to być 11:00, tak czy inaczej - zdążylibyśmy dojechać samodzielnie :)

W czasie rejsu, pomimo, iż łódka była zadaszona - było gorąco, polecamy przewiewne, lekkie ubrania. Na łodzi jest toaleta, a na tyłach można palić.

Mekong usiany jest skałami, jest wiele niebezpiecznych momentów i widać, że prowadzenie łodzi wymaga świetnej znajomości rzeki i dużego doświadczenia. Podróż pierwszego dnia trwa około 7 godzin. Nie ma za wiele do roboty więc dobrze jest mieć jakieś zajęcie - muzyka, książka, gazeta...
Po drodze wiele razy zatrzymujemy się przy brzegach małych wiosek, tak, jakby ta łódź służyła za coś w rodzaju autobusu; rzeka to tutaj główny szlak transportowy. Jak się okazało - wieźliśmy wielu lokalsów obładowanych licznymi pakunkami.
Ich wioski wyglądały dla nas dość egzotycznie - zagubione w lesie, na brzegu Mekongu, z domkami skleconymi z bambusa, drewna i elementów blachy, zazwyczaj zbudowanymi na palach. Wszędzie pasły się krowy i bawoły wodne, w tym sporo bawołów albinosów. Przy brzegu bawiły się roześmiane dzieciaki...









Rejs mija leniwie i przyjemnie. Około 17:30 zawijamy do Pakbeng (a nie o 19:00, jak próbował nam wmówić sprzedawca pokoi). Zgodnie z tym, co czytaliśmy - przy brzegu już czekają ludzie oferujący pokoje. Aby mieć pewność, że nie zostaniemy bez dachu nad głową, ja wychodzę od razu szukać pokoju, a Sławek czaka na walizki. Pokoje na zdjęciach wszystkie wyglądają dobrze, cena jest jedna - 10 $ za pokój z łazienką, wifi i wentylatorem - klimy brak. Dobijam targu z jedną panią, która gwarantuje piękny pokój oraz transport do domku i z powrotem rano do przystani. Te 10$ to cena bez targowania. Zostajemy załadowani na paki samochodów, jak zwierzęta :) I odwiezieni do swoich domków. Nasz pokój jest ok, dwa łóżka, wentylator, mała, trochę obleśna łazienka z prysznicem oddalonym o 20 cm od muszli klozetowej i firankami nie pranymi chyba nigdy. Jest bardzo...skromnie, ale jest ciepła woda i wifi i mamy niedaleko do przystani. Cała wioska jest zbudowana przy dwóch ulicach od przystani. My jesteśmy dość "daleko", a i tak do przystani mamy może 5 - 10 minut pieszo (więc informacje, że wioska jest ponad kilometr od przystani i trzeba wykupić pokój z transportem - to ściema). 





Nasza gospodyni od razu zbiera zamówienia na śniadanie (około 10 zł za śniadanie z napojem za osobę) - to już nie Tajdandia... Laos jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, ale ceny nie są niskie. Poprawka - ceny dla białych nie są niskie. Biały to dla nich chodzący bankomat z dolarami i trzeba z niego wyciągnąć ile się da. Ceny w sklepie w Pakbeng: kiepska bagietka (sama bułka) - 2,5 zł, piwo - 7,5 zł, duża drożdżówka - 10 zł! Wioska podnosi ceny na maksa, bo może, bo jeśli nie kupiłeś sobie prowiantu przed wyjazdem, to nie masz wyjścia - musisz kupić tutaj za dowolną cenę. Łódki z turystami podróżującymi do Luang Prabang zatrzymują się tylko tutaj.

Na kolację idziemy do restauracji prowadzonej przez Hindusa - oferuje kuchnię indyjską oraz tradycyjną kuchnię laotańską. Sławek je indyjskie jedzenie, a ja zamawiam najbardziej tradycyjne danie - leer - to potrawka z mielonego mięsa (ja wybrałam bawoła wodnego, ale można inne) z imbirem, marchewką, czosnkiem i jakimiś intensywnymi przyprawami - jest dość ciekawe, całkiem niezłe. Pierwszy raz jem mięso bawoła wodnego :) Byłam stęskniona za warzywami (w Azji niewiele je się świeżych warzyw), więc dopłaciłam extra za warzywa do tej potrawki. Do kolacji zamówiliśmy dwa piwka oraz shake bananowy. Porcje są małe, ale jedzenie dobre, rachunek wyszedł ok 45 zł - sporo, jak na Azję, ale wciąż ok. Wieczorem kilkakrotnie wyłącza się prąd - widać, że nie ma stałego źródła prądu, tylko generatory. Około  21:00 nasz generator pada na dobre - nie ma światła, wifi, wentylator nie działa i tak już zostaje, aż się wyprowadzamy o poranku. :) Ale to nie wszystkie atrakcje tej nocy ;)




12 III - Chiang Rai

12 III
Chiang Rai 

Wysypiamy się aż do 7:30 :), pakujemy plecaki (woda, przewodnik, mapa, ręcznik, stroje kąpielowe, batonik, plastry, balsam z faktorem, szal) i robimy plan podróży. Chcemy zobaczyć Białą Świątynię - Wat Rong Khun, wodospady Khun Kon, uprawy herbaty, tarasy ryżowe i wioski mniejszości etnicznych. Wczoraj w biurze turystycznym widzieliśmy mapkę dla takiej właśnie wyprawy i coś podobnego chcieliśmy odtworzyć (ale się nie udało tak do końca).

Skuter przyjeżdża o czasie. W zastaw niestety trzeba dać paszport albo kwotę około 350 zł - niechętnie zostawiamy paszport pełni obaw (nigdy tego nie robimy). Podpisujemy umowę, robimy zdjęcia skutera, żeby nas później nie posądzono o jakieś rysy. Dostajemy dwa kaski (jest obowiązek jeżdżenia w kasku). Dostaliśmy też kłódkę, o którą prosiliśmy. Zapewniano nas, że to kompletnie nie jest potrzebne, że jest bardzo bezpiecznie, ale strzeżonego.... ;) Może i jesteśmy w Tajlandii, ale mentalność mamy polską i polskie obawy :)

Najpierw ruszamy poszukać śniadania, znajdujemy coś na targu, ale nie można zjeść na miejscu - nie ma gdzie usiąść. Jadąc dalej wypatrzyliśmy przy drodze jakieś stanowisko z patelnią - tak po prostu przed domem na podjeździe. Cała restauracja to stolik z trzema krzesłami, patelnia, jajka i miły Taj. Pytamy, czy zrobi nam jajecznicę, ale pan nie mówi ani słowa po angielsku, poddajemy się więc, bo widzimy, że ma tylko jajka, więc co by nie zrobił, będzie ok. Pokazujemy palcem dodatki (pomidory, cebula itd) i pytamy, czy do tego dostaniemy jakieś pieczywo, ale nie ma możliwości dogadania się. Nigdzie jednak nie widzimy śladu pieczywa, więc kupujemy w sklepie na przeciwko niby chleb (pieczywo tostowe), żeby mieć czym przegryźć jajecznicę.




W między czasie żona miłego Taja biegnie do sklepu, aby kupić nam wodę do śniadania - chyba byli w szoku, że się rozsiedliśmy na krzesełkach i jemy "na miejscu". Podziękowaliśmy za wodę, mówiąc, że nie trzeba, ale i tak nam nalali, to było bardzo miłe :)
Pan jeszcze uzgadnia z nami cenę - pokazuje na jedno jajko i cenę 20 THB, a potem dwa jajka i cenę 25 THB - oczywiście  pokazujemy, że dwa :)
Po niedługiej chwili wjeżdżają nam na stolik dwa wielkie, pyszne omlety na wielkiej górze...ryżu :D A my dopytywaliśmy się o chleb :) Uśmialiśmy się z siebie :) Przecież tutaj wszystko jest z ryżem!
To wielkie, pyszne śniadanie kosztowało nas około 6 zł za wszystko. 

Jedziemy skuterkiem do Białej Świątyni około 15 km. Po drodze są jakieś remonty i zamknięta droga, którą powinniśmy jechać, ale jakimiś objazdami w końcu docieramy na miejsce. Świątynia nie jest zabytkiem - jest współczesną budową, zaczęto ją budować w 1997 roku i jest nadal rozbudowywana. Autorem tego dzieła jest Chalermchai Kositpipat.



Świątynia już od pierwszego wejrzenia robi ogromne wrażenie, jest po prostu zjawiskowa! Oglądaliśmy ją na zdjęciach, ale na żywo jest jeszcze piękniejsza. Jest cała biała, wyklejona pasmami maleńkich lusterek, które odbijają światło i sprawiają wrażenie, że budowla się świeci, błyszczy. Do świątyni przechodzi się przez mostek zbudowany jakby nad rzeką wyciągniętych dłoni, aż ciarki przechodzą. Zdaje się, że symbolizuje to dusze pokutujące w piekle. Niesamowita jest dbałość o detale - watro przyjrzeć się różnym rzeźbom, misternym elementom konstrukcji, dekoracjom... Wnętrze świątyni na pierwszy rzut oka wydaje się typowe - niezbyt bogaty środek i figura Buddy, ale jak poświęcimy chwilę na analizę malunków naściennych, zobaczymy, że są one co najmniej niezwykłe. Na ścianach zobaczymy odniesienia do współczesnej historii i popkultury, jest tam m.in: Michael Jackson, Bin Laden, Spiderman, Batman, rakiety, broń laserowa, World Trade Center w momencie zamachu, Neo z Matrixa... Co najmniej zaskakujące :)




Do świątyni należy wejść z zakrytymi ramionami i kolanami, są osoby, która tego pilnują, a wstęp jest bezpłatny! Zaskoczyło nas to, bo większość ludzi zapłaciłaby naprawdę sporo, aby wejść do środka. Tajlandia jest wspaniała.

Aż szkoda nam odjeżdżać... Moglibyśmy na nią patrzeć godzinami :)

Jedziemy do wodospadów Khun Kon. Od parkingu trzeba przejść do celu 1400 metrów. Trasa jest przepiękna - prowadzi przez dżunglę, jest zielono, duszno i parno, a przyroda krzyczy wszystkimi swoimi głosami - fantastycznie :). Moglibyśmy tak iść znacznie dłużej.





Dochodzimy do wodospadu - jest super. Dżungla, cisza, garstka ludzi i ten piękny wodospad. Na początku brodzimy w chłodnej wodzie po kolana, a potem decyzja - przebieramy się w stroje i wskakujemy do wody z zamiarem przejścia przez ścianę wodospadu. Dla mnie było to bardzo trudne, za każdym razem jak zbliżałam się do ściany wody, to nie mogłam oddychać, woda odpryskująca od wodospadu zatykała mi usta i nos, cała się trzęsłam (myślałam że z zimna, ale to były emocje). Podchodziłam do wodospadu 4 razy i cofałam się nie mogąc oddychać i bojąc się, że przechodząc przez ścianę wody, wodospad wgniecie mnie w wodę ;)
Sama pewnie bym nie weszła, ale Sławek po mnie wrócił i w końcu udało mu się dosłownie wepchnąć mnie w ścianę wody :) Udało się, przeszłam! Wspięliśmy się na skały po drugiej stronie i oglądaliśmy wodospad "od środka", zalewani przez jego wodę spływającą po skałach. Potem ześlizgnięcie ze skały, krótkie nurkowanie i już byliśmy po "właściwej" stronie wody. Adrenalina jak dla mnie - niesamowita, wielkie emocje. Jeden z najfajniejszych momentów mojego życia :)! Tyyyyle pozytywnych emocji!! 



Potem usiedliśmy na skale na brzegu, wysuszyliśmy się w słońcu popijając Changa i patrząc na wodospad i dżunglę dookoła. Było...najlepiej. Nie chcieliśmy stamtąd odchodzić :) Przebraliśmy się w końcu w suche ubrania i cudownie schłodzeni ruszyliśmy w drogę powrotną.




Szukamy upraw herbaty, nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje :) Nigdy jeszcze nie widzieliśmy pól herbacianych i naprawdę chcieliśmy to zobaczyć. Okazuje się, że już jest 15:30! Chyba faktycznie wodospad pochłonął nas na długo...




Żołądki krzyczą - jeść. Wracamy do Chiang Rai, jemy pad thai i pijemy shake truskawkowy. Nie udało nam się niestety zobaczyć wiosek z mniejszościami etnicznymi, ani tarasów ryżowych, ale to jest powód, aby jeszcze powrócić na północ Tajlandii. Myśleliśmy, żeby jeszcze pojechać i poszukać tych wiosek, ale po całym dniu i wielu kilometrach na motorku bolą nas już mocno...pewne miejsca :)

Jedziemy jeszcze tylko na dworzec sprawdzić odjazdy autobusów do granicy, okazuje się, że w weekend pierwszy autobus jedzie 30 min później i jeśli jedzie 2,5 - 3 godziny, jak mówi przewodnik, to jest duża szansa, że na 10:00 nie zdążymy na łódź. Kupujemy transfer w biurze podróży. Wychodzi około 30 - 40 zł drożej na osobę, niż samodzielna przeprawa, ale nie chcemy ryzykować. Koszt podróży do Luang Prabang  to około 200 zł za osobę, w tym ma być: autobus z hotelu do granicy, asysta na granicy, autobus przez most graniczny, transport z granicy do przystani, rejs do Pakbeng i w kolejnym dniu rejs do samego Luang Prabang, po drodze łódź ma rzekomo trzy razy zatrzymać się przy jakiejś świątyni, przy wodospadzie i lokalnej wiosce i można zejść i to pooglądać. To, jak faktycznie będzie wyglądać podróż opiszę w kolejnych dwóch częściach, bo troszkę inaczej, niż opowiadała agencja :)

Ogarniamy się trochę i idziemy na nocny bazar kupić trochę pamiątek. Ceny są niskie, trzeba się targować i sprawdzić cenę jednej rzeczy na różnych stoiskach, bo rozbieżności mogą być duże - ta sama rzecz na stoisku 5 metrów dalej może być 3 x tańsza :) Jeśli chcecie kupić olej kokosowy, to cena w aptece nieopodal jest niższa, niż na bazarze. Generalnie jest dość tanio i jest masa pięknych rzeczy, do tego na scenie nieopodal odbywają się koncerty i występy. Jeden z występów to pokaz tańca pięknie, strojnie i wyzywająco ubranych kobiet, spośród których przynajmniej kilka okazuje się nie być kobietami :) 

Tym razem nic nie jemy, bo nadal jesteśmy pełni po popołudniowym pad thai. Wracamy do domu i znów się pakujemy. Przygotowuję nasz prowiant na kolejne dwa dni. Kupiliśmy dzisiaj w tym celu chleb tostowy, pomidory, ogórki, kilka mango, banany, orzechy nerkowca i wodę, do tego: nóż, ściereczki i płyn do dezynfekcji. Na łódce nie ma sklepiku i trzeba o wyżywienie zadbać wcześniej.

Teraz kilka godzin snu i nazajutrz początek długiej podróży :)