wtorek, 3 maja 2016

Wietnam - Tajlandia - Laos - Tajlandia - III 2016 - KOSZT PODRÓŻY I CENY

Wietnam - Tajlandia - Laos - Tajlandia

III 2016 

małe posumowanie :)

https://www.youtube.com/watch?v=urv6XT4Izio&feature=youtu.be

 

KOSZT PODRÓŻY I CENY


Podróżowanie wcale nie jest tak drogie, jak mogłoby się wydawać, ale o tym najlepiej przekonać się na własnej skórze. Jeśli planujecie podróż do Azji, to poniżej przedstawię kilka wybranych cen, co być może ułatwi planowanie. Szczegółowe ceny podawałam opisując naszą podróż dzień po dniu.

- Przejazd Kraków - Warszawa - Kraków (wcześniejsza rezerwacja Pendolino) - 100 zł/os
- Loty główne z Quatar Airways (rezerwacja 3 miesiące wcześniej) : Warszawa - Doha - Sajgon oraz Bangkok - Doha - Warszawa - 2000 zł/os
- Loty wewnętrzne
Hanoi - Bangkok - Chiang Rai - 270 zł/os
Sajgon - Da Nang - 170 zł/os
Da Nang - Hanoi - 235 zł/os 
- LOTY ŁĄCZNIE - ok. 2700 zł/os

- wizy do Wietnamu i do Laosu - łącznie ok 210 zł/os

- koszty pozostałe (noclegi, autobusy, pociągi, taxi, jedzenie, wstępy, wycieczki fakultatywne, skuter, pranie itp) - 3 tys zł/os

Cała trzytygodniowa podróż kosztowała mniej niż 6 tys zł na osobę (w tym liczne pamiątki i prezenty).

Kilka cen szczegółowych:

WIETNAM


- kolacja dla dwóch osób przy ulicznej garkuchni - 10 zł
- masaż stóp 45 min - 20 zł
- pokój w hostelu z łazienką i śniadaniem (Sajgon) - 80 - 100 zł
- wstęp do Muzeum Wojny - 3 zł
- piwo  (sklep i restauracja ma te same ceny) - 2 - 4 zł
- lunch w restauracyjce w Sajgonie (sajgonki, zupa i shake) - 30 zł
- wycieczka do tuneli Cu Chi z biletem wstępu - 50 zł/os
- autobus Sajgon - Hoi An - 80 zł
- nocny pociąg z łóżkami Sajgon - Da Nang w zależności od miejsca - 160 - 250 zł
- samolot Sajgon - Da Nang + bagaż nadany - 170 zł/os
- transport hotelowy lub taxi z lotniska Da Dang do starego miasta w Hoi An - 60 - 80 zł
- bilet na shuttle bus lotnisko Da Nang - Hoi An ( lub na odwrót) - 24 zł/os
- nocleg w wysokiej klasie hostelu w Hoi An (łazienka, klima, śniadanie) - 80 - 100 zł
- tradycyjne danie Hoi An - różyczki z masą krewetkową - 12 zł
- makaron z warzywami - 12 zł
- bilet do zabytków starego miasta Hoi An - 25 zł/os
- obiad dla dwóch osób z napojami w hali z garkuchniami w starym mieście Hoi An - 22 zł
- wypożyczenie skutera na dobę w Hoi An - 20 zł
- 1 litr benzyny - 3 zł
- lokalne danie Hoi An (makaron, płatki schabu, kiełki, orzeszki, jajko) w garkuchni - 5 zł
- taksówka Hanoi lotnisko - centrum -  65 zł
- autobus miejski Hanoi lotnisko - centrum - 1,5 zł/os
- wycieczka jednodniowa do Ha Long - 150 zł/os
- wycieczka jednodniowa do Ninh Binh ("Ha Long na lądzie") - 150 zł/os
- hostel przy starym mieście Hanoi, pokój z łazienką i klimą -  70 zł
- wstęp do Świątyni Literatury - 6 zł/os
- pranie 1 kg suchego - 6 zł 
- kolacja dla dwóch osób z napojami w lokalnej restauracyjce w Hanoi - 30 zł
- gorąca bagietka z dodatkami -2,5 - 5 zł
- kebab - 5 zł

TAJLANDIA PÓŁNOCNA


- pokój z łazienką i klimatyzacją - 50 zł
- taxi z lotniska Chiang Rai do centrum - 15 zł
- wypożyczenie skutera na dobę - 20 - 40 zł
- pad thai przy nocnym bazarze - 5 zł
- shake  - 3 zł
- piwo w knajpce - 8 zł
- piwo w sklepie - 5 zł
- autobus Chiang Rai - granica z Laosem - 7 zł/os
- śniadanie przy ulicy - dwa wielkie omlety na ryżu plus woda - 6 zł
- dwudniowa podróż z Chiang Rai do Luang Prabang w Laosie (bus do granicy, tuk tuk do przystani, slow boat do Pakbeng i slow boat do Luang Prabang) - 200 zł/os

LAOS


- pokój z łazienką w Pakbeng - 40 zł na miejscu, 60 zł przez pośrednika 
- bilet na slow boat do Pakbeng - 55 zł/os (Pakbeng - Lauang Prabang też 55 zł/os)
- śniadanie w Pakbeng - 7 - 10 zł/os
- piwo w Pakbeng - 7 zł
- sucha bagietka w Pakbeng - 2,5 zł
- drożdżówka w Pakbeng - 10 zł
- kolacja z napojami w Pakbeng- 45 zł
- tuk tuk z łódki do centrum Luang Prabang - 10 zł/os
- pokój z łazienką i klimą o średnim standardzie w Luang Prabang + śniadanie - 100 zł
- wstęp na wzgórze widokowe w LP - 10 zł/os
- kolacja w LP - 7,5 - 15 zł/os
- butelka wody 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- skuter na dobę - 60 - 70 zł
- bagietka z "wnętrzem" - 7,5 - 10 zł
- ryż/makaron smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- piwo lokalne duże - 5,5 - 7,5 zł 
- banany 1 kg - 3,5 zł
- wstęp do świątyni i pałacu prezydenta - 15 zł/os
- wycieczka do wodospadów Kuang Si (z wstępem) - 30 zł/os
- sleeper bus z Luang Prabang do Vientiane - 100 zł/os
- tuk tuk z dworca Vientiane do centrum - 7,5 zł/os
- autobus miejski z dworca Vientiane do centrum - 2,5 zł/os
- bilet z Vientiane do Bangkoku (samochód na stację graniczną, pociąg graniczny, sleeper train do Bangkoku 2 klasa, dolne łóżko) - 120 zł/os
- obiad dla dwóch osób w klimatyzowanej restauracji w stolicy (dwa dania i shake) - niecałe 40 zł

TAJLANDIA ŚRODKOWA


- autobus na prom do Koh Chang z dworca Hualamphong - 80 zł/os
- autobus na prom do Koh Chang z dworca przy stacji Ekkemai - niecałe 30 zł
- prom na Koh Chang - 8 zł
- taxi tuk tuk do plaży Bailan na Koh Chang - 12 zł/os
- nocleg w bungalow na Koh Chang wysoki standard - 130 - 150 zł
- Pad Thai z krewetkami - 6 - 7 zł
- Green Curry - 9 - 13 zł
- wypożyczenie skutera - 15 zł
- bungalow w bardzo niskim standardzie -  60  zł
- bungalow w dobrym standardzie - 100 - 130 zł
- godzinny masaż tajski - 25 - 30 zł
- godzinny masaż z olejkami - 30 - 50 zł
- piwo w knajpce - 8 zł
- piwo w sklepie - 5 - 6 zł
- chrupiąca wieprzowina z liśćmi kana (cale/chiński brokuł) i ryżem - 6 zł
- bilet Koh Chang - lotnisko w Bangkoku bezpośrednim busem - 80 zł/os








21 III Koh Chang - Bangkok - Warszawa

21 III
Koh Chang - Bangkok - Warszawa (22 III)

No i nastał ten dzień, trzeba opuścić rajską Tajlandię, gorącą Azję i powrócić do naszego pięknego kraju, w którym jest jakieś 30 - 40 stopni mniej i nie ma słońca...

Podróż busem do Bangkoku upływa bez problemu. Kombinujemy jeszcze, czy nie pojechać szybko na Khao San, bo do odlotu jeszcze wiele godzin, ale przeliczamy czas i nie do końca się to spina, a nie chcemy spędzać tego dnia w biegu. Popołudnie spędzamy więc na lotnisku, a potem już podróż liniami Quatar Airways do Doha, a stamtąd do Warszawy.




W Warszawie temperatura około zera, wieje i szaro... W Krakowie jesteśmy około południa, a po drodze już planujemy kolejną wyprawę... Cel już wybrany :D

20 III Koh Chang

20 III
Koh Chang

Z samego rana kupujemy w naszym ośrodku bilet powrotny do Bangkoku. Na wyspie nie udało nam się znaleźć samodzielnej opcji podróży. Większość hoteli sprzedaje bilety, są też liczne biura turystyczne. Nasza podróż do stolicy Tajlandii ma kosztować  około 80 zł na osobę, przy czym jedziemy spod naszego ośrodka, aż na lotnisko i wszystko jest wliczone w cenę biletu. Przy podróży samodzielnej musielibyśmy trochę pokombinować: taxi do promu, prom, autobus do Bangkoku i metro/taxi na lotnisko. Wyjazd mamy jutro o 8:10 i wybieramy transport na lotnisko międzynarodowe, można jeszcze jechać w cztery różne lokalizacje, między innymi Khao San. Byliśmy pewni, że bus jedzie po drodze po tych wszystkich przystankach i że w razie czego możemy wysiąść wcześniej na Khao San, okazało się jednak, że jeśli kupujemy bilet na lotnisko, to cały bus kompletowany jest ludźmi jadącymi do jednego celu i nie ma możliwości zmiany.

Dzisiaj planujemy zobaczyć inną plażę, którą już wiele razy mijaliśmy na motorku, to chyba ta słynna Lonely Beach. Wcześniej jednak jedziemy na punkt widokowy, z którego roztaczają się naprawdę piękne widoki.



Cały dzień z przerwą na lunch spędzamy na cudownej Lonely Beach żałując, że nie trafiliśmy tutaj wcześniej. Wejście na tę plażę nie jest oczywiste, ponieważ jest zabudowane hotelem i trzeba przejść przez recepcję hotelu, ale nikt się nie czepiał, więc to chyba normalna praktyka.





Ostatnim wieczorem po raz trzeci jedziemy do naszej ulubionej knajpki odkrytej dzień wcześniej i zamawiamy standardowo green curry i chrupiącą wieprzowinę z kale :)

Przy zachodzie słońca jeszcze masaż tajski, a potem pakowanie się... Niestety :( Zastanawialiśmy się, czy uda nam się spakować te wszystkie pamiątki, ale poszło gładko, a walizki nawet się domknęły i nie pękły w szwach :). Nasza podróżnicza waga pokazała, że ledwo, bo ledwo, ale jednak mieścimy się w limicie kilogramów.


19 III Koh Chang

19 III 
Koh Chang

Dzisiaj śniadanie jemy na tarasie naszej chatki - ogórki, pomidory (czyli to, czego mi tutaj najbardziej brakuje), do tego jogurt i chleb tostowy. Jest wcześnie, jakoś po 7:00, czujemy się cudownie wyspani. Wypożyczamy skuter na kolejny dzień i ruszamy na plażę. Dzisiaj nie ma za wiele słońca, ale jest bardzo ciepło. 

Około 13:00 jedziemy na lunch do miasteczka 10 km na północ. Sławek zamawia green curry (dla odmiany ;) ) za około 10 zł, a ja krewetki słodko-kwaśne z warzywami ryżem za około 12 zł. Wreszcie jest pysznie i tak, jak trzeba. Wychodzimy bardzo zadowoleni. Robimy jeszcze małe zakupy, naturalne tajskie produkty, śliczne mydełka w kształcie kwiatów i owoców. Wracamy na plażę i odpoczywamy.

O 18:00 mam masaż. Odbywa się w kącie ogrodu, w altanie, na wygodnym materacu przy wentylatorze, cichej muzyce i odgłosach ogrodu. Nigdy nie byłam na masażu tajskim i nie poczytałam o nim wcześniej, więc momentami byłam zaskoczona lub zestresowana pewnymi technikami. Masaż tajski jest bardzo intensywny, zupełnie inny niż te, które miewałam do tej pory; wykonuje się go układając ciało w różnych pozycjach, naciągając kończyny itd... Dlatego ten typ masażu jest czasami nazywany jogą pasywną. Ostatecznie jestem pod wrażeniem, a moje mięśnie są świetnie rozluźnione, od razu zapisuję się na kolejny dzień.

Wieczorem jedziemy naszą torpedą do wioski około 3 km na północ w pobliżu Lonely Beach na kolację, pomijamy restauracje turystyczne, zjeżdżamy w boczną ścieżkę i prawie na jej końcu widzimy prostą, lokalną knajpkę z plastikowymi krzesełkami. Sławek zamawia green curry (ok 10 zł), a ja lokalną specjalność - liście kale (cana/chiński brokuł) z chrupiącą wieprzowiną i ryż (ok 6 zł) - wszystko jest doskonałe!




Robimy jeszcze zakupy, kupujemy preparaty na komary  deet 20 i deet 50 (w Polsce tego nie ma w sklepach), bo Sławka kochają komary oraz jedzenie na śniadanie: mango, ogórki, chili, pomidory i jogurt.

Wieczór spędzamy na sofach w ogrodzie przy muzyce i wentylatorze :)

poniedziałek, 2 maja 2016

18 III Koh Chang

18 III 
Koh Chang

Dzisiaj po raz drugi od początku naszej wyprawy nie ustawiliśmy budzika, ale i tak wstajemy dość wcześnie, fantastycznie wyspani. Na śniadanie idziemy do pobliskiej restauracji i okazuje się, że śniadania są droższe niż obiady i bardzo słabe, więc w kolejne dni sami sobie organizujemy śniadania. 

Wypożyczamy skuter (15 zł za dobę!), w depozycie zostawiamy nasz paszport (z lekkim sceptycyzmem, ale inaczej się nie da) i jedziemy znaleźć nowy domek :). Znajdujemy świetne miejsce, na zboczu, w lesie, przy samym morzu, wszędzie zieleń i cicho, ale cena podejrzanie niska - około 80 zł za dobę za bungalow. Okazuje się, że standard domków jest delikatnie mówiąc bardzo niski. Szkoda, bo miejsce przepiękne. W końcu jedziemy do ośrodka, który znaleźliśmy przez booking.com i miał dobre opinie oraz był bardzo blisko - Kwaimaipar Orchid Garden Resort Spa & Wellnes. Nazwa szumna, a to po prostu fajne drewniane domki w cichym ogrodzie z basenem. Standard domków niższy znacznie niż w Lucky Geko, ale akceptowalny. Negocjujemy cenę z 1100 THB na 900 THB (około 110 zł), płacimy depozyt około 120 zł oraz z góry za cały pobyt, na szczęście udaje się nam zapłacić w dolarach, więc nie tracimy na podwójnej wymianie. Walizki przewozimy na skuterze :), na dwa razy.







Jedziemy na obiad do miejscowości oddalonej około 5 km na południe. Sławek zamawia green curry, a ja brokuły z krewetkami. Sławek dostaje yellow curry, zamiast green, a moje danie pływa w ekstremalnie słonej wodzie, szybko wyławiam brokuły i krewetki i odkładam je na porcję ryżu, ale i tak nie powalają. No na razie nie mamy tutaj szczęścia do jedzenia.

Wracamy na plażę. Ja cały dzień jestem mocno wysmarowana balsamem o faktorze 30, leżę wyłącznie w cieniu, tylko na 20 minut wchodzę do wody, ale to i tak wystarcza na nabawienie się miejscami lekkich oparzeń :), tak, że na drugi dzień jestem w paski i ciapki. Czytamy, relaksujemy się pod palmą, na której wisi ostrzeżenie, aby uważać na spadające kokosy, ja piję wielkiego shake bananowego, Sławek piwko i dzień upływa na miłym lenistwie.

Wieczorem jedziemy około 10 km na północ do większego miasteczka aby wymienić pieniądze, kupić pamiątki i coś zjeść. Ostatecznie nic nie jemy, bo jesteśmy pełni od obiadu, kupujemy kilka drobiazgów i wracamy. W naszym ośrodku rezerwuję sobie na następny dzień tradycyjny tajski masaż za...niecałe 25 zł za godzinę! Dzień kończymy relaksem na tarasiku przed domkiem wsłuchując się w intensywne odgłosy natury.

niedziela, 1 maja 2016

17 III Bangkok - Koh Chang; Tajlandia

17 III 
Bangkok - Koh Chang

Do Bangkoku przyjeżdżamy po 6:00 na dworzec Hualamphong. Sławek już wcześniej sprawdzał w internecie, skąd odjeżdżają autobusy do promu na Koh Chang i jak do tego dworca dojechać. Mimo to, pytamy jeszcze w informacji turystycznej na dworcu o dojazd na wyspę; dostajemy informację, że autobus odjeżdża z dworca (tego, na którym jesteśmy) o 9:00 i kosztuje 650 THB/os (około 80 zł) i że to jest jedyny autobus dzisiaj w tamtym kierunku. Zaoponowałam, mówiąc, że wiem, że są inne, bo już to sprawdzaliśmy; chłopak zmieszał się trochę i potwierdził, że faktycznie są autobusy z innego dworca, nawet podał nazwę, ale kiedy zapytałam, jak tam najłatwiej dojechać, to powiedział, żebyśmy sobie sprawdzili na rozkładzie (jakim rozkładzie, gdzie?! :):)).

Ufając informacjom z internetu idziemy do metra (pod Hualamphong jest stacja), jedziemy do stacji Sukhumvit, bilet kosztuje około 3 zł/os (cena biletu zależy od odległości, bilet kupujemy do konkretnej stacji), tam przesiadamy się w Skytrain (szybka kolejka na lotnisko) i jedziemy do stacji Ekkemai - trzy przystanki (koszt to 2,5 zł/os). W drodze do skytrain zostajemy zatrzymani na przeszukanie bagaży, pani policjantka jest bardzo miła i wychodzi, że to jakaś rutynowa kontrola antyterrorystyczna, no ale tracimy na niej trochę czasu :) Wysiadamy na Ekkemai i szukamy przejścia na dworzec autobusowy, który jest tuż obok, ale mieliśmy kłopot, żeby do niego dojść :) W końcu dobiegamy zziajani i okazuje się, że za 15 min jest nasz autobus. Udało się :) Bilet na nowy, klimatyzowany i wygodny autobus do samej przystani przed Koh Chang kosztuje 255 THB/os, czyli niecałe 30 zł, w tym jeszcze jest mały poczęstunek - woda i ciastko; trzy razy taniej, niż chciał nam sprzedać pan w agencji na dworcu :) Rano odchodzą dwa autobusy z tego dworca do przystani przed Koh Chang.

Jest możliwość kupienia biletów powrotnych do Bangkoku, ale niestety w kasie sprzedawca kompletnie nie mówi po angielsku i nie udaje nam się dowiedzieć niczego odnośnie powrotów (czy trzeba mieć bilet na określony dzień, skąd jadą autobusy powrotne itp), więc kupujemy tylko w jedną stronę.

Nie mieliśmy czasu na zjedzenie śniadania, więc przed odjazdem kupuję w 7eleven przy dworcu chleb i wodę, mamy jeszcze chipsy, ciastka i orzeszki - przeżyjemy :). Podróż trwa niecałe 6 godzin i jest przyjemna. Autobus wysadza nas dosłownie przy kasie, w której kupujemy bilety na prom (8 zł/os). Prom odchodzi co pół godziny i można na nim skorzystać ze sklepu i baru oraz wziąć darmową mapę wyspy. Po drugiej stronie spodziewamy się jakiegoś miasteczka portowego z infrastrukturą turystyczną, gdzie wymienimy pieniądze i zrobimy niewielkie zakupy. Okazuje się, że po drugiej stronie nie ma NIC. Przy ulicy stoją tylko pikapy do przewozu ludzi, ruszają tylko, jak są pełne, a ładują ludzi totalnie na maxa, jak sardynki. Sławek poszedł szukać kantoru, więc zanim wrócił, dwie ciężarówki były zapchane ludźmi, a do trzeciej byliśmy tylko my, więc aby pojechać, musieliśmy czekać, aż przypłynie kolejny prom i zbiorą się ludzie tak, aby zapełnić samochód. Transport do naszego hotelu to było 12 zł za osobę, dość drogo, ale nie ma innej opcji przejazdu z przystani, a okazało się, że nasza miejscówka jest naprawdę daleko :) Wyspa jest górzysta, a drogi wąskie i kręte, jazda po nich dostarcza ciekawych wrażeń :)

Pierwszą noc zarezerwowaliśmy w Lucky Geko - te domki były niesamowite - gorąco polecamy! Mieliśmy dla siebie duży, nowoczesny, czysty domek z wielkim, wygodnym łóżkiem i europejską, bardzo ładną łazienką, w tym klimatyzacja i ciepła woda, dodatkowo taras ze stolikiem, krzesełkami i hamakiem, a to wszystko w cichym ogrodzie 3 minuty od plaży! Noc kosztowała 130 zł za domek i to jest bardzo dobra cena za taką jakość. Od razu decydujemy, że chcemy tutaj zostać do końca naszego pobytu, ale niestety nie ma już miejsc, a wręcz mają overbooking. Jutro musimy się wyprowadzić i poszukać czegoś innego w okolicy.



Mieszkaliśmy przy plaży Bailan, w południowej części wyspy. Była to cicha i spokojna okolica, jeden lokalny sklep, jeden sklep z warzywami i owocami, kilka małych restauracyjek, jeden salon masażu, pralnia i wypożyczalnia skuterów. Plaża mała, cicha, pustawa i piękna. Minusem była bardzo płytka woda, więc nie jest to najlepsze miejsce dla miłośników pływania - pływać normalnie można było tylko rano, po potem zaczynał się odpływ i woda była po kolana, nieważne, jak daleko się szło. Morze miało dosłownie temperaturę zupy, nie chłodziło ani odrobinę, szczególnie, że to była płytka zatoka. Ale było bardzo zielono, cicho i pięknie :)



Oddajemy nasze ubrania do prania w pralni obok, bo już w zasadzie nie mamy się w co ubrać, wszystko jest brudne. Jemy obiad w pobliskiej jadłodajni - ja zamawiam pad thai z krewetkami (ok 7 zł), a Sławek green curry (ok 10 zł), do tego gigantyczny shake mango. Jedzenie jest ok, ale bez szału, no ale najadamy się do pełna.
Wieczór spędzamy na plaży, oglądamy zachód słońca i w końcu trochę odpoczywamy. Po zmroku zasiadamy na tarasie, czasem na krzesełku, czasem w hamaku, z zimnym piwkiem i słuchamy, jak przyroda krzyczy, jak szalona. Jest cudownie.



16 III Vientiane

16 III 
Vientiane

Dzień przed przyjazdem do stolicy Laosu sprawdzaliśmy, gdzie jest dworzec autobusowy, z mapy wyszło nam, że jest prawie w centrum. No ale to Laos :)
Około 6:00 przyjechaliśmy do celu, na jakieś "pośrodku niczego", nie wyglądało w żadnej mierze na centrum. To brudne klepisko to stolica Laosu? Byliśmy zmieszani - wysiąść czy nie? Kierowca też nie zakomunikował, że jesteśmy na miejscu, po prostu bez słowa włączył światła, otworzył drzwi i czekał. Miałam przygotowane nasze numerki na bagaż, ale kiedy wyszliśmy z autobusu, jako ostatni, nasze walizki stały już samotnie obok autobusu, tak, że w zasadzie każdy mógł sobie je zabrać. Oczywiście obok przygotowane już były tuk tuki, które zbierały turystów. Cena tuk tuka to 15 tys kip na osobę (wydaje mi się, że cena wyjściowa to było 30 tys), ale lokalsi nie idą do tuk tuków... Kilka metrów dalej jest autobus miejski za 1/3 ceny tuk tuka - 5 tys kip/os (2,5 zł) i jedzie na dworzec w centrum miasta. My zostajemy więc z lokalsami w autobusie miejskim, jako jedyni biali, a reszta turystów daje się zgarnąć na tuk tuki. Za kurs w autobusie miejskim płaci się dopiero przy wysiadaniu.

Robi się jasno, jest po 6:00 i już zaczyna być gorąco, zapowiada się kolejny, upalny dzień. Autobus zatrzymuje się około 15 min drogi pieszo od takiego bardziej turystycznego centrum (czyli w sumie dwie ulice z hostelami, biurami podróży i kawiarniami) i tę drogę przemierzamy pieszo, pomimo licznych nawoływań tuk tukowców. Najważniejszą rzeczą dla nas jest zakup biletów do Bangkoku, ale jeszcze jest wcześnie, większość biur otwiera się dopiero około 8:30 . Prawie każde mijane przez nas miejsce oferuje sprzedaż biletów, więc postanawiamy, że kupimy je w hostelu, dzięki czemu będziemy mieli gdzie przechować nasze bagaże. Wybieramy jeden otwarty hostel i czekamy w nim na przyjście recepcjonistki. Kupujemy bilety za 1000 THB (około 120 zł/os), w tym mamy transfer na stację kolejową, bilet na pociąg graniczny i bilet na pociąg do Bangkoku na wagon sypialny drugiej klasy, na dolne łóżka (są większe i jest cieplej). Pani z hostelu była bardzo miła, mogliśmy zostawić bagaże, korzystać z łazienki i siedzieć sobie w "lobby" wygodnie przy dużym wentylatorze z dostępem do lodówki z zimną wodą i piwkiem w normalnej cenie.

Nie jedliśmy śniadania, ale jest tak ciepło, że nie mam apetytu. Wyruszamy, aby zobaczyć najważniejsze atrakcje miasta. Nie ma tego zbyt wiele - brama a'la łuk triumfalny, złota kopuła - świątynia oraz dwie świątynie buddyjskie. Wstępy są tanie - 5 tys kip (2,5 zł)/os, to nie to co w Luang Prabang :)

Na mapie wszystko wydawało się dość blisko, a my lubimy chodzić, więc udaliśmy się pieszo... W słońcu jest już chyba ok 60 stopni, wszędzie beton i samochody, w cieniu jest jakieś 40 stopni. Dla mnie jest to temperatura, przy której zaczęłam marzyć, aby położyć się w cieniu, obłożyć lodem i nie ruszać... A tym czasem mamy wiele kilometrów do zrobienia pod jaskrawym słońcem Laosu. Nawet dla Sławka robi się już za ciepło, a on uwielbia upały.







Około południa opadłam z sił, nie mogę już dalej iść, jest za gorąco, nie mogę też nic jeść bo jest za gorąco. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w trakcie naszych podróży decydujemy się na wejście do klimatyzowanej restauracji, szczególnie że w Vientiane nie znaleźliśmy typowego, ulicznego jedzenia. Siedząc w chłodnym pomieszczeniu dochodzę do siebie, zamawiam zimnego shake mango (ok 7,5 zł), a potem ryż w owocami morza (ok 13 zł)- był pyszny i na tyle dużo, że musiał Sławek za mnie dojadać, górę ryżu posypali kolendrą, więc całą wierzchnią warstwę też musiał zjeść Sławek - ja żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) :). Sławek zamawia pikantny makaron z warzywami i świeżym, zielonym pieprzem (ok 13 zł), polewa to jeszcze sosem z chili, który dostałam, a jakoś nie użyłam :). Wejście tutaj dobrze nam zrobiło, odpoczywamy, chłodzimy się i najadamy do syta.


Planowaliśmy, że kupimy w Vientiane jakieś pamiątki z Laosu, ale nic nie znaleźliśmy, tutaj nie ma takich typowych miejsc z pamiątkami. Kupujemy więc w sklepie spożywczym kilka paczek z robakami :)
Zwiedzamy jeszcze jedną świątynię i mamy dosyć, wracamy około 13:00 do hostelu, siadamy na kanapie, pijemy zimne piwko i odpoczywamy. Możemy też skorzystać z łazienki i wziąć "prysznic" polewając się wodą w wiadra :) I to było cudowne, po takim spacerze w upale, zimna woda była wielką przyjemnością. Znów więc byliśmy czyści i przebrani w suche ubrania. Prawdopodobnie nieco nadużyliśmy gościnności hostelu, ale gorąco podziękowaliśmy za wszystko. 

Transport na dworzec mieliśmy mieć o 15:00, ale przyjeżdża 15 min wcześniej - takie już nasze szczęście w trakcie tej podróży :) Około 15:40 jesteśmy na stacji, kierowca wydaje nam bilety na oba pociągi - sprawdźcie, czy macie odpowiednie miejsce, my dostaliśmy jedno górne i jedno dolne łóżko, ale sam się zorientował i poszedł do kasy wymienić. Na stacji okazuje się, że do pierwszego pociągu, którym opuścimy Laos jest jeszcze ponad 2 godziny! Po dwóch godzinach na gorącej stacji zdążyliśmy już zapomnieć, że byliśmy czyści i susi... A przed nami jeszcze ponad doba w podróży.




Na stacji granicznej, godzinę przed odjazdem pociągu otwiera się okienko do wymeldowania się z kraju. Urzędnik kasuje naszą wizę, zabiera papierek wyjazdowy i ...każe nam zapłacić 50 THB/os, które ładuje sobie do szuflady. Na nic zdają się pytania - co to za opłata? Nie ma dyskusji. Białego trzeba jeszcze skubnąć na wylocie. Złośliwie poprosiliśmy o rachunek za tę opłatę, to pan raz udawał, że nie słyszy, a potem, że nie rozumie po angielsku :) To nie jest duża opłata, ale chodzi o zasady. Zarówno start, jak i finisz w Laosie budzi niesmak, trochę za dużo tych niesmaków... Po tym powiedzieliśmy sobie, że już nie chcemy tutaj wracać (pierwszy raz nam się to zdarzyło) i cieszyliśmy się wracając do Tajlandii. 

Oczywiście to nasze subiektywne odczucia i nie chcemy nikogo zniechęcać do podróży do Laosu. Większość relacji, jakie czytaliśmy o tym kraju na blogach podróżniczych była pozytywna, więc może mieliśmy pecha. Chociaż wrażenia osób, które spotkaliśmy w podróży po Laosie - były prawie zawsze zbieżne z naszymi, spotkaliśmy tylko jedną osobę, która była Laosem zachwycona. Niby Laotańczycy są pokrewni Tajom - mają podobny język i wygląda, ale charakter - zupełnie nie ten. Może w rejonach nie-turystycznych jest inaczej, może nie traktują tam jeszcze białych jak chodzących bankomatów, może są bardziej przyjaźni. My jednak poznaliśmy Laos od tej nieco słabszej strony, jeśli chodzi o ludzi.

Na dworcu rozmawiamy z dwoma Kanadyjczykami, którzy przeżyli sporą "przygodę" w Laosie. Dzień wcześniej palili zioło i ktoś zwrócił uwagę na ich zbyt wesołe zachowanie, policja tylko czeka na takie sygnały; zostali zatrzymani i przeszukani, znaleziono u nich niewielkie ilości marihuany, która jest nielegalna. Policja zabrała ich do aresztu, zabrała im paszporty, zastraszała, łącznie z trzymaniem pistoletu przy głowie, byli wobec nich agresywni. W końcu okazało się, że chcą wymusić łapówkę - 3 tysiące $! Jeśli wybieracie się do Tajlandii czy Laosu, pamiętajcie, że posiadanie narkotyków jest tam bardzo surowo karane, trawa jest traktowana na równi z innymi narkotykami i nie ma taryfy ulgowej. Nie ryzykujcie. W Laosie dodatkowo "poluje się" na potencjalnych posiadaczy, bo z łapówki otrzymanej od wystraszonego białego wyżyje przez rok kilka rodzin lokalnych stróży prawa, dla nich to złoty interes.

W końcu nadjeżdża pociąg graniczny. Bilety są na określone miejsca i wagony, ale i tak każdy siada dowolnie, bo w środku miejsca nie są numerowane :) Jedziemy przez most prosto do Tajlandii. W pociągu ponowo dostajemy karteczki wjazdowo - wyjazdowe  do kraju, które trzeba od razu wypełnić. Po wyjściu na peron musimy przejść przez kontrolę paszportową, gdzie są bardzo mili i uśmiechnięci urzędnicy (nareszcie w Tajldaldii :) ). Po tym wchodzimy na maleńki dworzec, z którego za godzinę mamy pociąg do Bangkoku. Idziemy na zewnątrz  i po drugiej stronie ulicy jest kilka budek z jedzeniem (i nic poza tym - to jest miejsce pośrodku niczego), zamawiamy sobie pad thai (5 zł za porcję) i popijamy zimną colą :) Czyli kolację mamy już z głowy.

Pociąg jest wygodny, klimatyzowany i czysty, z wystarczającą ilością miejsc na bagaże. Po około godzinie jazdy, przechodzi pani i rozkłada i ścieli wszystkim łóżka - prześcieradło, poduszka w białej poszewce i biały, ciepły kocyk. Dodatkowo każde łóżko jest zasłonięte zasłonką tworząc prywatną przestrzeń, gdzie spokojnie można się przebrać i położyć bagaż podręczny z dokumentami. Sławek ustępuje swoje dolne łóżko jakiejś kobiecie w zaawansowanej ciąży, zachodzę w głowę, czemu kupiła górne łóżko, co prawda jest tańsze, ale przecież na nie nie wejdzie. Kobieta już od początku jazdy szukała kogoś, kto by się zamienił, w końcu znalazł się Sławek :) Sławek spędził więc noc opatulony ciepłą bluzą, podczas gdy ja, na dole spałam w samej koszulce i było momentami aż za ciepło. Taka jest, oprócz rozmiaru, różnica pomiędzy dolnym, a górnym łóżkiem.

Na końcu wagonu są dwie umywalki, więc można się trochę ogarnąć, umyć żeby. Nasza podróż do Bangkoku przebiega bardzo przyjemnie, to milion razy lepsze niż sleeper bus :)

sobota, 30 kwietnia 2016

15 III Luang Prabang

15 III
Luang Prabang

Jedną z największych atrakcji Luang Prabang jest procesja mnichów przed wschodem słońca. Aby ją zobaczyć, wstaliśmy o 5:00. Mnisi idą z dwóch świątyń wzdłuż ulic, gdzie czekają już ludzie aby dać im jedzenie. Przy składaniu darów nie wolno mnicha dotykać, wrzuca się jedzenie prosto to kubełka, który niesie. Zazwyczaj jest to gotowany ryż, czasem ciastka i napoje. Obie procesje przechodzą przez główne skrzyżowanie i tam czeka większość ludzi, szczególnie tych z aparatami. Mnisi idą małymi grupkami, nie wszyscy na raz.




Ja polecam obejrzeć to nie na głównym skrzyżowaniu, gdzie schodzą się turyści, a w jednej z bocznych uliczek. My zaczęliśmy od tego "turystycznego" miejsca i to, co tak chciałam zobaczyć, zamiast mnie zachwycić, wzbudziło we mnie głęboki niesmak i smutek. Turyści często nie szanują dostojeństwa tej procesji, zachodzą mnichom drogą, albo stają zbyt blisko, żeby zrobić sobie fotkę z kolegą w pomarańczowym. Mam wrażenie, że więcej było gapiów, niż wiernych z darami. Ludzie wręcz biegali za mnichami, żeby jeszcze lepsze ujęcie zrobić. Przedsiębiorcze Laotanki i tutaj znalazły miejsce na dobry biznes - wiele z nich nie daje darów dla braciszków, tylko sprzedaje je turystom i namawia do podarowania mnichom. Niektóre są już bardziej wyspecjalizowane i robią obsługę kompleksową - dywanik do klęczenia, szarfa do przepasania się i dużo produktów spożywczych pod ręką i tak oto turysta, który ma gdzieś ich wiarę, udaje gorliwie wierzącego buddystę, a Laotanka biega dookoła z ajfonem turysty i robi zdjęcia całej szopce. Po kilku minutach miałam ochotę stamtąd uciec... Wyglądało to jak jakiś cyrk albo zoo... Szkoda mi było mnichów w tym wszystkim; oni muszą iść, pomimo głupich zachowań turystów i zbierać dary po kolei...

W bocznej uliczce zauważyliśmy małą, brudną dziewczynkę z wielkim koszem ze sporą ilością ryżu w środku. Myśleliśmy, że również wspiera mnichów, ale okazało się, że to mnisi, przechodząc obok niej - wrzucali jej do kosza ryż, który dostali od ludzi. Tak co trzeci lub co czwarty wrzucał jej jedzenie; ubodzy mnisi dzielą się z jeszcze biedniejszymi mieszkańcami miasta.






Wracamy na śniadanie i planujemy zwiedzanie miasta. Mamy tylko jeden dzień, ale okazuje się, że chyba wystarczy. Na początku zwiedzamy pałac prezydencki oraz świątynię obok niego. Cena biletu w przewodniku to 2$, faktycznie to 15 zł/os (ceny rosną z każdym rokiem wyraźnie). Pałac jest średnio ciekawy. Nie wolno do niego nic wnosić (zostawiamy bagaże w szafkach) i nie wolno robić zdjęć. Za pałacem jest wystawa samochodów. Świątynia jest piękna, nie wolno do niej wejść, ale można zobaczyć z zewnątrz i stanąć przed otartymi bramami. Jest bogato zdobiona i znajduje się w niej najbardziej święta figurka Buddy w Laosie. Zwiedzamy jeszcze kilka świątyń, bilety kosztują ok 10 zł/os, ale nie ma tam za wiele do oglądania.









Kończą się nam kipy, więc idziemy do kantoru i...zostajemy bezczelnie oszukani. To był gwóźdź do trumny odnośnie naszej opinii o Laosie :) Pani z pełną premedytacją źle wydała nam pieniądze, ja przeliczyłam i mi się nie zgadzało, Sławek przeliczył i też coś mu nie grało, ale głupio nam było tak liczyć jeszcze raz przy niej, żeby jej nie urazić podejrzeniem o nieuczciwość. 10 minut później, kupując jedzenie zorientowaliśmy się, jak nas oszukała, wydała nam banknoty z mniejszą ilością zer, a przy tym poziomie zer, ciężko jest się czasami połapać. Sławek wrócił do niej i bez większej awantury oddała nam pieniądze, co oznacza, że dobrze wiedziała, co zrobiła. To był pierwszy raz w życiu, kiedy ktoś nas oszukał w kantorze. Poniżej zdjęcie felernego miejsca - unikajcie go.



Po południu zwiedzamy większość atrakcji polecanych w Lonley Planet oraz kupujemy przy ulicy obraz malowany na papierze ryżowym.  Jest niesamowicie gorąco, aż się ciężko chodzi; w cieniu jest ponad 30 stopni, dla mnie to nie jest najlepsza temperatura ;)

Zwiedziliśmy miasto szybciej, niż przypuszczaliśmy, więc kupujemy w naszym hostelu popołudniową wycieczkę do słynnych wodospadów Kuang Si, oddalonych o 32 km od miasta.  Musimy się już wymeldować z pokoju. Znowu się pakujemy i kupujemy w hostelu transport nocnym autobusem do Vientenne. Autobus kosztuje przez pośrednika 100 zł od osoby (prowizja to około 25 zł). Tuk tuk ma nas zabrać z hotelu o 19:00, a autobus ma ruszyć o 20:00.

Przed wycieczką idziemy na obiad - ryż z warzywami, chyba z dodatkiem mleka kokosowego (ok. 7,50 zł) - bardzo dobry i do tego fantastyczny shake mango z jogurtem (ok. 7,5 zł). O 13:30 ruszamy do wodospadów. Transport busem w dwie strony to 20 zł/os, wstęp do parku to 10 zł/os (w Tajlandii takie rzeczy są bezpłatne ;) ). Po wejściu do wodospadów jest coś jakby rezerwat niedźwiedzi, są tam uratowane (ale nie wiemy od czego) niedźwiedzie w dużych klatkach, jeden z nich nie ma łapki. Można wspomóc finansowo tę organizację.



Wodospad i kaskady z mlecznobłękitną wodą są zjawiskowe. W niektórych miejscach można pływać :) Najpierw postanawiamy wyjść na szczyt wodospadu, jest naprawdę wysoko i wyjście, a przede wszystkim zejście w sandałkach jest karkołomne. Mam rozterkę - wystawić się na możliwość skręcenia kostki czy zdjąć sandałki i umożliwić sobie kontakt z ewentualnymi pełzającymi, jadowitymi żyjątkami? Wytrwałam w obuwiu ale było bardzo ciężko, no ale skoro dało się wyjść na górę, to jakże moglibyśmy tego nie zrobić?







Po powrocie na dół przebieramy się w stroje kąpielowe w specjalnych, śmierdzących przebieralniach :) i wchodzimy do pięknej, rześkiej wody. Jest rewelacyjnie, sama możliwość popływania w tym dziele natury jest warta przyjechania w te zakątki. 


 
Mini tarasy ryżowe w drodze powrotnej z wodospadów

Około 16:00 jesteśmy już popływani, wysuszeni i spakowani i czekamy godzinę na odjazd busa. W hotelu powiedziano nam, że najpóźniej o 17:00 będziemy z powrotem. Okazało się, że nie do końca niestety, co stawiało nas w słabej sytuacji z czasem. W końcu dojechaliśmy dopiero o 17:40. Zjedliśmy bardzo szybką kolację, ja shake mango, a Sławek ryż z warzywami, a na drogę kupiliśmy sobie bagietki, wodę i banany. W naszym hostelu są tak mili, że udostępniają nam swoją mikro łazienkę, abyśmy się umyli przed wyjazdem, musiałam umyć włosy, bo teraz przed nami dwa dni bez prysznica :). W łazience było chyba ze sto komarów i w ogóle nie było za przyjemnie, ale cel osiągnięty i nawet bez pogryzień ;)

W czystych i suchych ubraniach czekamy na tuk tuka i o 18:30 jesteśmy już na dworcu. Okazuje się, że autobus jest dopiero za dwie godziny niestety, więc zanim zostaliśmy do niego wpuszczeni, to już byliśmy mokrzy od potu, było naprawdę gorąco. Siedząc dwie godziny na dworcu suszyliśmy nasze stroje na ławce :) ale i tak nie zdążyły wyschnąć. Przed wejściem do autobusu oddajemy bagaże i dostajemy na nie numerek do odbioru po przyjeździe (jak się okazało, nie był później potrzebny), przed autobusem ściągamy buty i do środka. My poprosiliśmy o zakupienie dla nas dwóch miejsc na górze (to piętrowy autobus) obok siebie. 



Okazało się, że dostaliśmy naprawdę kiepskie miejsca - na samym końcu autobusu, obok toalety i to na takich łóżkach "łączonych". Normalnie każde łóżko jest osobno, na tyle autobusu są miejsca dla trzech osób na każdym poziomie, ale połączone ze sobą. Ja dostałam miejsce na dole, a Sławek na górze, kompletnie o co innego prosiliśmy. Oboje weszliśmy na górne łóżko licząc, że ktoś się zamieni. Okazało się ostatecznie, że w całym autobusie było jedno wolne miejsce - właśnie tam z tyłu na górze :) Więc nie schodziłam, tylko zostałam obok Sławka. Po krótkiej podróży wysiadł chłopak leżący obok nas i mieliśmy całą górę dla siebie. To było super, ale tylko to - reszta jazdy to koszmar :) Tuż nade mną był wylot klimatyzacji i mimo, że w autobusie było ciepło, to nad moim łóżkiem roztaczał się biegun polarny. Ubrałam na siebie już wszystko, co tylko miałam przy sobie, przykryłam się dwoma kocami i trzęsłam się z zimna modląc się, żeby już było rano. Jak wysiadł nasz współpasażer, mogliśmy się przesunąć dalej od wywietrznika i przykryć dodatkowym kocem, wtedy udało się trochę pospać. Nie wiem jednak co było gorsze - lodowaty nawiew, efekt kołyski, czy rozmiar łóżek typowo azjatycki (do tego bardzo niewygodne)... Chyba to drugie. Drogi w Laosie są straszne, autobus główną drogą jechał tak, jakby jechał u nas polną drogą dla traktorów. Autobusem tak strasznie bujało - na boki, góra - dól, na boki, góra - dół, że dała o sobie znać zapomniana już choroba lokomocyjna. Generalnie noc spędziłam mając nadzieję, że do świtu już bardzo blisko i że zaraz się to skończy.
W autobusie czeka na nas kocyk, woda i posiłek (my mieliśmy jakiś nieświeży ryż, nawet nie tknęliśmy). I tak przy takim bujaniu nie da się jeść :) Weźcie sobie na drogę ciepłe i wygodne ubrania i coś pod głowę, aby służyło za poduszkę. W autobusie jest czysto - nawet w toalecie. W toalecie wolno tylko robić siku :)

W końcu nadchodzi 6:00, dojeżdżamy. To na pewno nie będzie nasz ulubiony środek transportu!