sobota, 28 marca 2015

12 II - Koh Lanta

12 II 

Koh Lanta

Obudziliśmy się o 7:00, wyspani, wypoczęci. Wokół zupełna cisza, absolutny spokój. Postanawiamy przywitać poranek spacerem po plaży. Idziemy tym razem w kierunku północnym, tam jeszcze nie byliśmy, poprzednio kierowaliśmy się na południe. Na plaży jest zupełnie pusto, większość ludzi jeszcze śpi; słońce powoli wschodzi.


Dochodzimy do pięknej zatoczki, widoki jak z pocztówek, trudno uwierzyć, że możemy takie rzeczy widzieć na własne oczy, odczuwać to miejsce - piasek pod stopami, wiatr na skórze, nieco oślepiające słońce, soczysta zieleń lasu w oddali, zapach Morza Andamańskiego...




Zatoczka kończyła się skałami i lasem, wydawało się, że to koniec naszej drogi, ale Sławek znalazł ścieżkę przez las i zamiast wracać do pokoju, poszliśmy dalej. Ścieżka szła na początku dość ostro w górę po skałach, potem dochodziła do gęstego, pięknego lasu. Szliśmy dalej nie do końca wiedząc dokąd.



W pewnym momencie ścieżka zaczęła schodzić zdecydowanie w dół, no i zakończyła się na miejscu, które zaparło nam dech w piersiach. Była to maleńka plaża, bez knajpek, sklepików, bez turystów. Na ten moment w ogóle nie było tam nikogo. Cudowna plaża ze złotym piaskiem, kilka palm, małe, stare łódeczki lokalnych rybaków i tyle. Zakochaliśmy się w tym miejscu od razu.




Zachwyt zachwytem, ale zaczęło burczeć w brzuchach w końcu. Z oczywistym zamiarem powrotu na naszą cudowną plażę, poszliśmy wąską ścieżką do drogi, a potem do hotelu i na śniadanie. Ależ smakowało :)

Dróżka do toalety w restauracyjce :) Piękna, prawda?


Po śniadaniu idziemy na małe zakupy, żeby coś zjeść na drugie śniadanko - smoczy owoc oraz ananas.

Lokalny sklepik




Wypożyczamy motorek i czym prędzej wracamy do naszego raju. Na plaży nadal jest totalnie cicho, prawie pusto, woda jest czysta i ciepła. Oddajemy się relaksowi. Ja spaceruję i zbieram skarby - przepiękne muszelki i kamyki, nie mogę się oprzeć po prostu :) Za skałami na końcu naszej plaży mamy - jak się okazuje - malutką plażę nudystów.

Około 13:00 znów odzywa się potrzeba zjedzenia jakiegoś pysznego obiadu. Wracamy więc naszym motorkiem do pokoju, przebieramy się i ruszamy na lunch. Ja zamawiam owoce morza (ośmiornice, kalmary i krewetki) z warzywami w sosie sojowo-rybnym i do tego ryż (razem 100 batów - ok 10 zł), Sławek dzisiaj Thai Curry - bardzo podobne do Green Curry oraz ryż (razem ok 10 zł).




Oba dania są po prostu pyszne, idealne. Świeże, aromatyczne i bardzo smaczne. Po obiedzie ładujemy się na nasz motorek z zamiarem odbycia trekingu na słoniach. W biurze podróży taka wycieczka (transfer, napoje, godzinna przejażdżka) kosztowało 800 batów (ok 80 zł) za osobę. Byliśmy przekonani, że jeśli dojedziemy sami i kupimy to na miejscu, to będzie taniej, wiadomo, logiczne :)

Po dojechaniu na miejsce okazało się, że cena to 1100 batów (około 110 zł). Po lekkich negocjacjach cena nadal była sporo wyższa niż w biurze, więc odpuściliśmy temat (teraz trochę żałuję, następnym razem już odbędziemy tę przejażdżkę).

Wracamy szybko do hotelu, hop w stroje kąpielowe i na plażę. Na naszej rajskiej plaży małe zamieszanie. Lokalny chłopak wspiął się na naprawdę wysoką palmę i strąca kokosy. Dostaliśmy takiego świeżutkiego kokosa prosto z drzewa, chłopak nam odciął górę, abyśmy mogli jakoś wypić zawartość. Pierwszy raz w życiu mieliśmy do czynienia ze świeżym kokosem. "Mleczko" kokosowe jest bardziej wodą kokosową, bardzo delikatną w smaku i orzeźwiającą (nie jest to tłuste w żadnej mierze). Wody w kokosie jest bardzo dużo, we dwójkę nie mogliśmy wypić wszystkiego :)



Kiedy skończyliśmy pić, chłopak podszedł i rozłupał nam kokosa i wydłubał z niego miąższ. No i kolejne zaskoczenie - kokos świeży jest jak galaretka :) Zupełnie co innego znamy - kokos, z którym mieliśmy do czynienia w Polsce jest bardzo słodki, bardzo tłusty i miąższ jest bardzo twardy. Świeży kokos jest delikatny w smaku, mało słodki i galaretowaty :)

Słońce już powoli schodzi coraz niżej. Siedzimy na plaży, jemy kokosa, patrzymy w morze i oglądamy małe kraby, które biegają po plaży i kiedy wyczują coś obcego (nas na przykład), to bardzo szybko chowają się do swoich norek w piasku. Trzech lokalnych rybaków przyjechało na plażę, przygotowują się do wieczornego połowu. Jest pięknie.







Moglibyśmy tu zostać na wieczność :) Ale nieubłaganie nadchodzi zmrok. Pozostajemy jeszcze do zachodu słońca, podziwiamy widoki. Na plaży i w wodzie jest masa czegoś, co widzimy pierwszy raz w życiu. Coś jakby małe kosteczki połączone ze sobą w długie paski, w każdej kosteczce była mała czarna kropka, struktura galaretowata, ale dość zwarta i to coś tak jakby oddychało. Nie mam pojęcia co to mogło być.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć z obłędnego zachodu słońca:


Bardziej złoto :)

Bardziej wrzosowo :)

Całkiem bardziej wrzosowo :)

Po plażowaniu czas na prysznic i przebranie się w normalne ciuchy. Postanowiliśmy jutro udać się na jakąś wycieczkę. Padło na "4 wyspy". Idziemy więc do pobliskiego biura podróży, tuż obok naszego hoteliku (jest ich sporo w okolicy, ale w tym akurat pani bardzo dobrze mówiła po angielsku). Kupujemy opcję z podróżą Long Tail Boat - kosztuje to 700 batów (ok 70 zł) za osobę. Wyjazd jutro nad ranem.
Czas już też na zakup..brrrr...biletów powrotnych z Lanty, aż nie chce się o tym myśleć, ale nie możemy zostawić tego na ostatnią chwilę, bo może już braknąć miejsc. Zdecydowaliśmy się na podróż z Lanty do Trangu busem i z Trangu do Bangkoku pociągiem sypialnym. Okazało się jednak, że wieczorem nie możemy kupić tych biletów, bo można to zrobić w tym biurze podróży tylko w okolicach 14:00 - 15:00. Zostawiliśmy więc zaliczkę i poprosiliśmy o zakup tych biletów, ponieważ w tym czasie będziemy na wycieczce. No i pozostało nam trzymać kciuki, żeby jednak były jeszcze jakieś miejsca :). Całość tego transportu zakupionego u pośrednika to 2700 batów (około 270 zł) za dwie osoby. Obejmuje busa z pod hotelu do Trangu, taxi z dworca autobusowego do kolejowego oraz pociąg sypialny do Bangkoku. W tym już oczywiście doliczona odpowiednia prowizja dla biura. Myślę, że to najprostsza opcja, bo lepiej zapłacić pośrednikowi, niż liczyć na szczęście, czy uda nam się na miejscu kupić bilet w ostatniej chwili.
Wstępnie myśleliśmy aby jechać z Lanty do Krabi i z Krabi autobus lub samolot, ale sam przejazd od nas do Krabi to byłby koszt 1100 batów (około 110 zł), a gdzie jeszcze bilety do Bangkoku. Więc opcja z Trangu wychodzi najkorzystniej :)

Jest już zaawansowany wieczór, ruszamy więc na kolację do Mom Kitchen - to ta restauracyjka z naszym Sympatycznym piratem z Karaibów ;)
Sławek zamawia tutejszą specjalność - zupę Tom Yum, jest to przedziwna zupa, której smaku nie umiemy porównać do niczego innego :) Ja zamawiam rybkę w trzech smakach - specjalność Lanty. Jest to cała ryba upieczona w ziołach w sosie ostro - kwaśnym. Jedzenia tam nie ma jakoś bardzo dużo, ale jest pyszne :)

Pyszna rybka, cena ok. 10 zł

Tom Youm - dziwna zupa :) - cena około 8 zł

Nie najadłam się do końca tą moją pyszną rybką, więc jeszcze pomknęliśmy na motorku do jedynej w okolicy budki z naleśnikami. Zamawiam naleśnika z mango na wynos - jest oczywiście przepyszny - jak to naleśniki, a szczególnie te tajskie :)

Tym pysznym naleśnikiem zamykam ten cudowny dzień.

sobota, 21 marca 2015

11 II Koh Lanta

11 II

Koh Lanta

Wystarczyła jedna noc i magiczna wyspa już naładowała moje wyciśnięte do cna akumulatory. Obudziłam się o 7:00 wyspana i pełna dobrej energii. Nie było szans, aby wrócić do spania, ale też i po co? Postanowiłam pójść popływać. Poranek był rześki, słońce jeszcze nie wstało, było jasno, więc pomyślałam, że wschód słońca obejrzę z morza :)

Okazało się że był odpływ spory, ale i tak znalazłam kawałek dobrego wejścia do wody pomiędzy kamieniami i zanurzyłam się w ciepłe Morze Andamańskie. Odpłynęłam kawałek od plaży, kiedy zaczęło wschodzić słońce... Raziło w oczy, tak pięknie oślepiało :) Już nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się aż tak dobrze. Wszystko wokół wydawało się być...dobre i właściwe, nie mówiąc już o absolutnym pięknie krajobrazu.

Po porannych aktywnościach czas na śniadanie. Apetyt wyostrzony maksymalnie. Zamówiliśmy tradycyjnie jajka - ja na miękko, Sławek w formie omletu, do tego tosty. Wszystko oczywiście było pyszne.

Postanowiliśmy dzisiaj wypożyczyć skuter i pojeździć po wyspie z zamiarem znalezienia tych naszych zaplanowanych bungalowów oraz obejrzenia wyspy w ogóle. Wypożyczenie skuterów jest bardzo tanie - 200 batów (20 zł) za dobę, do tego trzeba zakupić jedną lub dwie butelki (sic!) paliwa i wyspa jest nasza! :)

Nasza maszyna :)

Większość stacji benzynowych jest taka :) Pytaliśmy - o co chodzi z różnymi kolorami, ponoć, że o nic, niby w każdej butelce jest to samo :D

Zatankowani ruszamy na podbój wyspy. Ja się denerwowałam nieco tą jazdą, jako że mamy raczej wąskie doświadczenie w tej dziedzinie... Ale już po kilku minutach okazało się, że jest to świetna zabawa...i to na pewno nie jest nasze ostatnie wypożyczenie skuterka tutaj :)

Jedziemy na południe, dojeżdżamy do rozjazdu dziwnego, który wiedzie nas wgłąb wyspy. Jeździmy bez mapy, bo przecież niewiele tutaj dróg. No ale nie na tyle niewiele, żeby źle pojechać :) Ostatecznie znaleźliśmy się na północy niechcący :)

Jak zobaczyłam ten napis - wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu :)

Kąpiel słoni

Niedaleko naszego hoteliku

Po objechaniu wyspy okazało się, że im dalej na południe, tym ciszej i mniej turystycznie. My jesteśmy na środku, więc jest dość cicho i spokojnie, ale mamy też gdzie iść coś zjeść i na zakupy :)

Przejażdżka była bardzo przyjemna, krajobraz Lanty jest obłędny, dookoła soczysta zieleń, kolorowe kwiaty, małpki biegające przy drodze, ciepłe słońce ogrzewające tę rajską wyspę.
W Tajlandii jest nakaz noszenia kasków podczas jazdy skuterem, ale na wyspie mało kto go przestrzega. Na mnie i tak wszystkie kaski były za duże, więc jeździłam bez - wiatr we włosach i wio :)

Podczas naszej pierwszej przejażdżki oglądaliśmy różne plaże i kilka bungalowów. Znaleźliśmy nawet miejsce takie, jak chcieliśmy - bungalowy tuż przy plaży, cicho, spokojnie, pięknie i w dobrej cenie, bo 1200 B (120 zł) za domek za dobę. Już prawie, prawie się zdecydowaliśmy, ale stwierdziliśmy w końcu, że tak nam dobrze w tej naszej mieścince i w naszym pokoiku w Just Come, że zostajemy tam i nie szukamy już niczego innego. Może i plaża nie jest idealna ze względu na sporą ilość głazów, które przy odpływie utrudniają pływanie, ale przecież do innej plaży pojechać możemy skuterem.

Nasza podróż pobudziła w nas apetyt, więc wróciliśmy do naszej miejscowości na lunch w rodzinnej knajpce Three Sisters, która w końcu stała się naszą ulubioną. Ja zamawiam smażony ryż z owocami morza (60B - 6 zł), a Sławek green curry z warzywami i tofu (90 B - 9 zł). Jesteśmy w jedzeniowym raju. Zachwyt absolutny. To jest najlepsze co jedliśmy od początku naszej wyprawy i jedne z najlepszych potraw, jakie jedliśmy w życiu. Każde z nas znalazło dzisiaj swoje ukochane danie. 

Smażony ryż  z owocami morza i jajkiem

Green Curry - tradycyjna potrawa Tajlandii

Podczas lunchu obserwujemy interesujące zdarzenie. Na ciężarówce przed naszą knajpkę zajeżdża ciężarówka z koparką na pace i ta koparka...schodzi sama z ciężarówki. Padliśmy ze śmiechu :)





To jest naprawdę cudowne popołudnie. Po spokojnym lunchu wracamy naszym skuterkiem na plażę na południe wyspy. Jest bardzo mało ludzi, a okolica jest dość dzika i piękna. Piękny, złoty piasek, szmaragdowa woda, za placami las, z którego dobiegają do nas ciekawe odgłosy różnych ptaków. Raj :) Na podwieczorek jemy, kupione wcześniej w małym sklepiku, arbuza i moją ukochaną słodką papaję. Szczęście absolutne :D

Słońce powoli zachodzi, więc i my równie powoli zbieramy się z plaży. Nie sądziliśmy, że przed nami jeszcze jakieś większe emocje dzisiaj, a tu nagle... Wyjeżdżamy sobie z plaży polną drogą w kierunku normalnej, asfaltowej drogi, a tu...słoń. Tak jak u nas czasem przy drodze na wsi stoją sobie krowy (których się zawsze boję :) ), tak tutaj, tuż koło drogi stał... słoń i jadł sobie podwieczorek.



Zatrzymaliśmy się, bo nie wiadomo było co dalej robić :) Na szczęście obok słonika w krzakach odpoczywał jego właściciel, który w końcu wstał i zachęcił nas do podejścia do swojego słonia. Po chwili wahania podeszłam w końcu do tego pięknego, dużego zwierzęcia. Zwariowałam ze szczęścia po prostu :) Słonie są tak piękne, a teraz miałam w zasięgu ręki takiego zadowolonego, nie uwiązanego słonia. Podeszłam go pogłaskać, miał taką szorstką skórę! ... jak to słonie ;)



Właściciel Pipo - bo tak miał na imię słonik proponował nam, aby wejść na kark słonia, ale chyba nie byłam jeszcze na to gotowa i podziękowaliśmy... No i teraz oczywiście żałuję :)
Robimy sobie zdjęcia z Pipo i próbujemy się komunikować z jego panem, który nie bardzo mówił po angielsku, ale wspólnymi siłami jakoś domyślamy się, że Pipo jest jego słoniem i on wypożycza go pobliskiej firmie do trekkingów na słoniach. Na szczęście w tym momencie słoń jest bez żelastwa na plecach, nie zestresowany, tylko wesoły i ufny :) 

Pan pokazuje nam śmieszną sztuczkę. Każe mi stanąć przed słoniem, rzuca na ziemię swój kapelusz, coś mówi do Pipo, a on chwyta kapelusz trąbą i zakłada mi na głowę. Śmiechu co nie miara!

Po tych wielkich - jak dla mnie - emocjach, zasiadamy na naszą maszynę i oglądając po drodze zachód słońca, jedziemy do hotelu.

Hasło dnia dzisiejszego (i nie tylko) z tabliczki na jednej z plaż: No past, no future, just enjoy a present moment. 

Obok tej tabliczki była jeszcze jedna - Magic Mushroom, ale my czujemy się magic i happy bez mushroom :) Tutaj naprawdę trudno byłoby czuć się źle, ludzie są mili i spokojni... I ten spokój i radość tak na ciebie przełazi...nawet nie wiesz kiedy i zaczynasz się łapać na tym, że uśmiechasz się do ludzi... Obcych! Szok :) W Polsce było by to mocno podejrzane ;)



Czas jeszcze na kolację. Żeby spróbować czegoś innego, zamawiam jakiś makaron z owocami morza i okazuje się, że to jest ten makaron-smarki, którego nie jestem w stanie przełknąć :) Wyjadam więc warzywa i owoce morza, a makaron zostaje. 

Lanta jest wyspą muzułmańską, więc o stałych porach lecą z głośników modły. Kobiety są zasłonięte, odkryte mają tylko oczy, lub całe twarze, a czasami nawet twarze i kawałek ręki! Ale nie siedzą zamknięte w domach, tylko są bardzo aktywne, pracują robią zakupy, jeżdżą na skuterach lub tuk tukach, można z nimi porozmawiać w agencjach turystycznych, stoiskach z owocami, sklepach itd... Mimo, że lokalni mieszkańcy zwracają uwagę na zachowanie tradycji związanych z nakazami religii, to nie mają problemu z wyglądem turystów, ani raz nikt nie dał nam odczuć, że jesteśmy niewłaściwie ubrani. Tolerują turystów w pełni i są bardzo, bardzo przyjaźni. Z ciekawostek - na Lancie wszędzie używa się zwykłych sztućców - łyżka, nóż, widelec, pałeczki są raczej opcjonalne. W restauracjach nie ma również w menu wieprzowiny :)

Czas zakończyć ten cudowny dzień na rajskiej wyspie i dać trochę sobie odpocząć po tylu emocjach (samych dobrych!).

niedziela, 15 marca 2015

10 II - Kuala Lumpur - Krabi - Koh Lanta

10 II 

Kuala Lumpur - Krabi - Koh Lanta

Znów bardzo wczesna pobudka (dla tych co spali ;) ) - 3:15, szybkie pakowanie i ruszamy na autobus na 4:00. Tuż po wyjściu z hotelu doznaliśmy szoku :) Była 3:30, a w restauracyjkach i kawiarniach, które były OTWARTE, siedzieli sobie ludzie, jak by to był środek dnia. Nie były to imprezy, ludzie nie wykazywali oznak spożycia alkoholu... Po prostu, jakby nigdy nic, pili sobie kawę i coś jedli... Bardzo ciekawe :)

Wychodząc z dworca po przyjeździe przechodziliśmy przez galerię handlową, która o tej godzinie jest jeszcze zamknięta. Trzeba obejść dookoła, iść wzdłuż galerii i w końcu będzie wejście do uliczki niejako pod galerią z autobusami Sky Bus.

Na lotnisku byliśmy już o 4:50 i kolejne zaskoczenie - sporo sklepów i restauracyjek było otwarte. Poszliśmy więc na kawę, zjeść śniadanie oraz zrobić małe zakupy na drogę.

Lot przebiega spokojnie, cieszymy się, że wracamy do Tajlandii. Kolejny raz wypełniamy druczki do wizy. Po przylocie kupujemy na lotnisku bilet na autobus do portu w Krabi za 90 THB za osobę. Lotnisko też jest w Krabi, ale do portu, skąd odpływają promy na Lantę to jeszcze kawałek.

Bus stoi kilka metrów za wyjściem z lotniska. Jest niewielki, a wszystkie bagaże są ułożone na wielkim stosie obok kierowcy i co jakiś czas któryś spada. Safety first. Po niedługim czasie dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, które zupełnie nie wyglądało jak port, raczej jak uliczka w mieście i zaczęli wyładowywać nasze bagaże mówiąc, że jak ktoś na Lantę, to tutaj trzeba wysiąść. Widzieliśmy, że coś nie gra, nie ma wody w okolicy, a zapłaciliśmy za bilet do promu. Próbowaliśmy się dopytać, o co chodzi, że płaciliśmy za bilet do promu, ale nagle wszyscy zaniemówili po angielsku, udawali, że nic nie rozumieją, powtarzali tylko cały czas, że Lanta - tutaj wysiadać. Oprócz kilku Tajów, którzy najwyraźniej już wiedzieli o co chodzi, reszta wysiadła, więc my też.

Okazało się, że zostaliśmy zawiezieni do biura w środku miasta, które sprzedawało bilety na prom z odpowiednią prowizją (a kierowca pewnie za podrzucanie turystów miał jeszcze prowizję dla siebie). Prowizja może nie była wysoka, bo 50 THB za osobę, ale byliśmy tak totalnie źli za to oszustwo, że postanowiliśmy sami dojść do portu. Było gorąco, my byliśmy ciepło ubrani (jak do samolotu), z bagażami i nie znaliśmy drogi. Do promu było 5 kilometrów. Złość dodawała nam siły :) To jest bezczelne oszukiwanie turystów, bardzo, bardzo nas to zdenerwowało.


Jakieś dwa kilometry przed promem, kiedy szliśmy sobie sami ulicą z walizkami, zatrzymała się jakaś starsza Tajka i łamaną angielszczyzną i gestami dała nam do zrozumienia, żebyśmy wsiadali do samochodu. Wrzuciliśmy na pakę walizki, sami weszliśmy do samochodu i miła pani podwiozła nas do promu. Byliśmy jej niezmiernie wdzięczni, bo już rozpływaliśmy się w tej temperaturze :) Było to bardzo miłe i bezinteresowne - takie, jak prawdziwa Tajlandia. Odzyskaliśmy więc wiarę i dobry humor. 

Jest tylko JEDEN prom na Lantę w ciągu dnia i odpływa o 11:30, więc mieliśmy prawie dwie godziny czekania przed sobą. Po wejściu do hali od razu atakują nas przedstawiciele agencji sprzedający bilety na prom. U każdego z nich cena jest taka sama. Bilet dla jednej osoby kosztuje 400 THB. My kupiliśmy bilet w takim właśnie punkcie, dostaliśmy świstek jakiś (nie bilet) i okazało się później, że po wyjściu z pierwszej hali jest dziedziniec i po lewej stronie znajduje się okienko, gdzie są sprzedawane prawdziwe bilety, a jeśli ktoś ma taki świstek jak my, to jest on tam wymieniany na bilet. Lepiej więc od razu zignorować pośredników i iść prosto do miejsca z prawdziwymi biletami. Trzeba przejść przez halę, tak jakby się szło do toalet w lewo i prosto i nie zwracać uwagi na intensywne nawoływania pośredników. Wychodzimy na dziedziniec z ogrodem. Po lewej stronie jest okienko z biletami i pomieszczenie, do którego będziemy wpuszczeni idąc już na prom. Po prawej jest sklep spożywczy z bardzo wysokimi cenami, woda np kosztuje 40 THB, a na straganach przed wejściem do pierwszej hali kosztuje 20 THB.

Oczekiwanie na prom umilamy sobie czytaniem i świeżymi owocami zakupionymi na stoisku przed wejściem. 



Na prom wchodzimy z 15 minutowym opóźnieniem. Bardzo się cieszyliśmy na tę podróż promem, wyobrażaliśmy sobie, że będą to dwie godziny z morską bryzą na twarzy i ciepłym słońcem na skórze. No nie do końca, jak się okazało.

Wpakowano nas do niezbyt dużej łodzi, gdzie było mniej miejsc niż chętnych i niektórzy siedzieli na ziemi. Kazano nam zejść na dolny pokład, w którym śmierdziało spalinami i okna były tak brudne, że ciężko było zobaczyć coś na zewnątrz. Pan na górnym pokładzie upominał za każdym razem jak ktoś chciał pobyć jednak na świeżym powietrzu, więc w sumie prawie cały rejs spędziliśmy na tym właśnie dolnym pokładzie i wcale nie było przyjemnie. Od smrodu spalin rozbolała mnie głowa i czułam się nieszczególnie. 



Po drodze prom dwa razy zatrzymywał się przy wyspie Kho Jum i podpływały wówczas mniejsze łódki i zabierały lub wysadzały turystów. Podróż trwała dłużej niż 2 godziny i jak się skończyła to odetchnęłam z ulgą - w końcu świeże powietrze i słońce! :) Tyle pięknych widoków po drodze się zmarnowało...

Przy wyjściu z przystani trzeba zapłacić 10 THB od osoby jako podatek na sprzątanie wyspy. Nasze pierwsze kroki na wyspie kierujemy do kantoru, bo mamy w portfelu tylko dolary i euro :) Wymieniamy wszystkie pieniądze na baty. Po przeliczeniu wychodzi, że nasz budżet jest jeszcze w całkiem dobrym stanie.

Bierzemy tuk tuka - jest ich sporo w okolicach przystani (jeśli jest was więcej, warto pomyśleć nad taksówką). Zawozi nas za 100 THB do naszego hoteliku Lanta Just Come w połowie wyspy. Miejsce, które wybraliśmy, okazało się bardzo czyste, miłe, żadnych robaczków (oprócz maleńkich mrówek), bardzo blisko plaży, spokojna okolica, generalnie - pierwsze wrażenie bardzo pozytywne.

Zostawiliśmy nasze bagaże, przebraliśmy się w stroje bardziej odpowiednie na plażę i po małych zakupach w warzywniaku i 7 eleven (arbuz, papaja i Chang) udaliśmy się na pobliską plażę.




Było tak cudownie, że zostaliśmy aż do odpływu morza i zachodu słońca... Oczarowani zupełnie.



Wybraliśmy miejscowość przy plaży Klong Khong. Zanim przyjechaliśmy na południe Tajdandii, usłyszeliśmy parę rzeczy na temat cen, noclegów itd. Spotkani w Bangkoku Polacy opowiadali nam, jak to strasznie drogo jest na wyspach, że Bangkok to blednie przy tym, że nawet w 7 eleven jest drożej. Być może jest tak w miejscach ciasno oblepianych przez turystów. Nasze doświadczenia są inne. Ceny zarówno noclegów, jak i w sklepach są podobne jak w Bangkoku, a w restauracyjkach jest taniej i do tego jedzenie jest lepsze.

Przykładowe ceny: ryż smażony z owocami morza w restauracyjce - 60 B, duży Chang w 7 eleven - 55 B, duży Chang w restauracji - 80 B, green curry - 90 B, śniadanie 50 B, naleśnik 30 B.

Tutaj nie ma jedzenia ulicznego, tak jak w Bangkoku, jedynie jedna budka z naleśnikami. Cała gastronomia jest w małych, rodzinnych restauracyjkach, gdzie jedzenie jest świeże, pyszne i tanie.

Po zachodzie słońca idziemy na kolację do pobliskiej rodzinnej restauracyjki, gdzie kelner wygląda jak miks Boba Marleya i Jacka Sparrowa :)


Nazwaliśmy go panem "Sympatycznym", rozsiewał wokół siebie masę pozytywnej energii
Na kolację zamówiliśmy pad thai z krewetkami, ale zupełnie inaczej przyrządzony niż w Bangkoku - tak bardziej słodko-kwaśno (50B) oraz zupę ryżową z warzywami (60B). Jesteśmy przyjemnie najedzeni i zrelaksowani.

Mój pad thai

Zupa ryżowa z warzywami


Wieczorem powrót do pokoju i prysznic - i coś cudownego - mamy w łazience oddzielony prysznic od toalety! Luksus :):) Do tego jeszcze duże, wygodne łóżko i taras ze stolikiem i krzesełkami, dodatkowo lodówkę, TV, szafki i klimatyzację - co więcej potrzeba do szczęścia?



sobota, 14 marca 2015

9 II Malezja - Kuala Lumpur


Znów wczesna pobudka, dzisiaj o 5:45. Totalnie niewyspani zbieramy rzeczy i ruszamy w dalszą drogę. Wymeldowujemy się z naszego hoteliku, dostajemy na wynos śniadanko - ciepłe, obrane jajka na twardo z bagietką... Tak... Te jajka potem musimy pokazać na kontroli bezpieczeństwa na lotnisku - mina pani sprawdzającej nasz bagaż była bezcenna :D.

Zamówiony dzień wcześniej tuk tuk zabrał nas na lotnisko. Był świt i naprawdę nie było upału :) Zmarzliśmy podczas tej 20-minutowej jazdy na lotnisko. Lotnisko jest maleńkie, wszystko bywa się tam baaaaaardzo powoli. Na szczęście była zaledwie garstka osób, więc jakoś poszło. Na kontroli bezpieczeństwa zatrzymują nam jedną butelkę wody (druga została w plecaku i jakoś jej nie zauważyli), oraz sprawdzają z zaciekawieniem zawartość naszych pudełeczek ze śniadaniem.

W strefie bezcłowej w sklepach i kawiarni jest bardzo drogo, ceny europejskie. Lepiej nie planować tam zakupów. Siadamy sobie w zacisznej części poczekalni i jemy nasze pyszne śniadanie :). Na lotnisku jest wifi i bez problemu można się połączyć z internetem.

Ważna rzecz - trzeba mieć dobrze wypełniony  kwitek wyjazdowy, który mamy w paszporcie - należy tam mieć wpisane miejsce wyjazdu (Siem Reap), numer lotu oraz destynacja (w naszym przypadku: Kuala Lumpur). Każdego, kto nie miał tego uzupełnione, cofano z odprawy. W razie wątpliwości: chodzi o ten świstek, który dostaliśmy do wypełnienia przed odprawą paszportową wchodząc do Kambodży i mamy go prawdopodobnie wklejonego do paszportu.

Hotel w Kuala Lumpur rezerwowaliśmy przez Booking.com dzień wcześniej. Ceny noclegów w stolicy Malezji są dość wysokie. Zależało nam bardzo, aby mieć hotel blisko dworca centralnego, ponieważ tam dojeżdżają autobusy z lotniska i stamtąd też mamy wcześnie rano wracać na lotnisko w kolejnym dniu. Za prosty pokój BEZ OKNA, w hotelu, który miał dobre opinie, bardzo blisko dworca zapłaciliśmy 110.00 zł

Lot z Siem Reap do Kambodży oczywiście odbył się - 
osławionymi ostatnio - malezyjskimi liniami Air Azja :). Troszkę się stresowaliśmy, szczególnie, że lot nie przebiegał zupełnie gładko. Ale ostatecznie wszystko było ok, wylądowaliśmy bezpiecznie na KLIA2 - to jest drugi, nowy port lotniczy Kula Lumpur, przeznaczony głównie dla linii ekonomicznych, przede wszystkim dla linii Air Asia. Jest to duże i nowe lotnisko, które od razu zrobiło na nas dobre wrażenie. Są w nim sklepy, kawiarnie i restauracje z normalnymi cenami, spokojnie można sobie coś zjeść czy zrobić zakupy. W niektórych miejscach podłoga jest wyłożona miękką wykładziną, jakby ktoś chciał się przespać :)

Odprawa paszportowa była bardzo szybka. Do Malezji nie potrzebujemy wiz, nie wypełniamy żadnych papierków, nic. Po odebraniu bagaży idziemy na poziom 1, tam kupujemy bilety na Sky Bus - wygodną i ekonomiczną formę dotarcia do centrum. Bilet w jedną stronę kosztował 10 MIR (Ringgit), a w dwie 16 MIR. Zaraz obok jest kantor, w którym można wymienić pieniądze. My wymieniliśmy tylko tyle, aby starczyło na bilety, resztę zamieniliśmy już w centrum.

Autobus był pełen, wyjechał 15 minut po czasie, chyba chciał uzbierać maksymalną ilość pasażerów. Dopiero po zapełnieniu autobusu zaczęło się sprawdzanie biletów. My mieliśmy bilety w obie strony, a pan skasował obie części już teraz. Trochę się zestresowaliśmy tym, ale okazało się, że taka jest procedura i tę skasowaną drugą część trzeba po prostu zachować i będzie ona jeszcze raz sprawdzona w drodze powrotnej. W końcu ruszyliśmy. Oczywiście klima działała na maksa przez całą drogę - oni to po prostu kochają. 

Ruch w Malezji, tak jak w Tajlandii jest lewostronny. Oglądając miasto z okien autobusu, a później spacerując po nim od razu odnosi się wrażenie, że miasto jest bardzo czyste i nowoczesne. Nasz hotel nazywa się Metro Hotel i jest około 5 minut piechotą od dworca.

Pokój ekonomiczny w  Metro Hotel


Hotel jest bardzo ładny, czysty i przyjemny. W recepcji klimatyzacja jest tak mocna, że można zamarznąć :). Pokój ma jedną wielką wadę, o której się przekonaliśmy później. Miał być bez okna. Okazało się że ma malutkie okno wychodzące na korytarz. Okno było zamknięte i zasłonięte, ale niestety niezbyt szczelne i było bardzo dobrze słychać wszystko co dzieje się przez całą noc na korytarzu.

Hotel znajdował się w dzielnicy zdominowanej przez Hindusów, co kawałek była jakaś hinduska restauracyjka. Weszliśmy do takiej jednej lokalnej knajpki i próbowaliśmy się dowiedzieć, jakie są ceny poszczególnych dań, ale nie było szans, żeby się dogadać w żaden sposób. Pomyśleliśmy, że skoro tylu lokalsów tutaj je, to nie może być drogo. Postanowiliśmy zaryzykować. Tutaj nie było menu, były ustawione w podgrzewanych naczyniach różne dania i samemu się je nabierało. Na początku dostaliśmy na talerz po dużej porcji ryżu i do tego się dobierało dania wszelakie, przy czym też nie wiedzieliśmy co jest co i wzięliśmy po trochę z różnych miseczek. Cały czas próbowaliśmy się dowiedzieć jaki jest koszt naszego obiadu :) Po jakimś czasie w końcu dostaliśmy rachunek i za dwa pełne talerze, na których mieliśmy próbki wielu różnych dań, zapłaciliśmy ..... 7,50 zł!!! No takiej ceny żadne z nas się nie spodziewało! :) Sławkowi nasz obiad bardzo smakował, bo on uwielbia taką kuchnię. Ja nie zjadłam za wiele, bo wszystko, oprócz maleńkiego kalafiora było dla mnie zbyt pikantne.

Hinduski obiad

Po obiedzie udaliśmy się na dworzec, skąd mieliśmy dotrzeć do Batu Caves. Jest bezpośrednie połączenie z dworca centralnego do tych jaskiń. Po wejściu do galerii handlowej połączonej z dworcem zapytaliśmy pierwszego napotkanego mundurowego, jak możemy dojechać do jaskiń, od razu wskazał nam drogę. W Kuala Lumpur jest łatwo porozumieć się po angielsku, wszyscy ludzie, których o coś pytaliśmy (na dworcu czy przy atrakcjach turystycznych) mówili w tym języku i byli jeszcze do tego bardzo pomocni i życzliwi. Z galerii przeszliśmy do hali dworca centralnego. Ważna rzecz - jest dwóch różnych operatorów kolejki miejskiej i każdy z nich ma osobne kasy biletowe. Jeśli nie wiemy która jest właściwa, trzeba powiedzieć w kasie nazwę naszej stacji docelowej i będziemy wiedzieć czy to ta, czy trzeba iść do innej. Bilety do Batu Caves kupiliśmy w kasie zielonej, która jest po prawej stronie dworca jeśli wejdziemy do niego od strony galerii handlowej. Bilety kosztują 2 MIR (czyli 2 zł) za osobę. Jest to bilet na czerwoną linię, gdzie ostatnim przystankiem są właśnie Jaskinie Batu. Ważne: do kolejki wsiadamy bez żadnego wcześniejszego sprawdzania biletów, bramki są otwarte, nie ma kanarów, po prostu wchodzimy i jedziemy. ALE - trzeba mieć swój bilet przy sobie! Kiedy wychodzimy na naszej stacji, to są bramki wyjściowe - i dopiero tam sprawdzane i zabierane są nasze bilety, bez biletu nie możemy wyjść.

W pociągu było bardzo zimno. Klimatyzacja była podkręcona na maksa. Na zewnątrz było około 35 stopni, może nawet więcej i bardzo wilgotno, a w wagonie pociągu było około 17 stopni i wiało na nas lodowate powietrze z klimatyzatorów. Trzeba być bardzo odpornym, żeby się tam nie przeziębić :) Ciekawostka dotycząca pociągów w Kuala Lumpur - są wagony, które przeznaczone są wyłącznie dla kobiet. Malezja to głęboko muzułmański kraj. Odpowiednie stroje i obyczaje są bardzo restrykcyjnie pilnowane. Kobiety chodzą zakryte, widać jedynie twarz i czasami część ręki. Jeśli są ze swoim opiekunem (mąż lub jakiś męski przedstawiciel rodziny) - mogą jechać w normalnym przedziale, ale jeśli są same lub z innymi kobietami, albo ze swoimi małymi dziećmi, to muszą jechać w przedziale dla kobiet. Dodatkowo w pociągach nie wolno jeść, pić, ani żuć gumy, ale przede wszystkim absolutnie nie wolno okazywać sobie uczuć - na wewnętrznych ścianach wagonów są odpowiedni obrazki, które obwieszczają nam te zakazy.

Wychodzimy na naszej stacji, oddajemy bilety i trafiamy zaraz za stacją na największy syf, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Wszędzie jest masa śmieci, czasami, aby przejść trzeba iść po śmieciach, bo nie ma powierzchni, która nie byłaby nimi pokryta. Śmierdzi tak, że momentami robi mi się niedobrze. Na dzień dobry miejsce zrobiło na nas wrażenie absolutnie odpychające. Najwyraźniej skończyło się tutaj chyba jakieś wielkie hinduistyczne święto no i sprzątanie jeszcze potrwa...


Jedno z najczystszych miejsc po drodze, tych najbrudniejszych nie sfotografowaliśmy, bo chcieliśmy przez nie przejść najszybciej, jak to było możliwe

Po przejściu najgorszej, najbrudniejszej części udało nam się dojść do słynnych schodów. Batu Caves to święte miejsce dla hindusów, mają tam swoją kapliczkę i pielgrzymują do jaskiń. 

Aby dostać się na górę, trzeba pokonać 272 stopnie schodów :) Przy tej temperaturze i wilgotności jest co dość intensywne doznanie :)



Aby wejść na schody i udać się do jaskini, należy być odpowiednio ubranym. Co ciekawe - i jakże niesprawiedliwe (!) - dotyczy to tylko kobiet! Mężczyźni wchodzą jak chcą, ale kobiety muszą mieć zakryte kolana (ale już ramiona można mieć odkryte). Jeśli mamy kolanka na wierzchu, to można za 0,50 zł wypożyczyć chustę, aby je zakryć.

Wzdłuż schodów jest sporo małpek, co kawałek jakaś siedzi na poręczy lub gdzieś się wspina. Ponoć często kradną turystom różne rzeczy, jak np okulary, czy inne drobiazgi, które nie są wystarczająco solidnie przymocowane do ciała bądź plecaka. Nas akurat nie atakowały, były już chyba zmęczone po święcie, które niedawno się tutaj odbyło.




Same groty są bardzo piękne. Warto to zobaczyć, ale nie potrzeba na to zbyt wiele czasu; nie ma co tam robić dłużej niż 10 - 15 minut . Wyjść po schodach, obejrzeć jaskinię w środku, zejść i do widzenia. Max pół godziny. Albo krócej, jeśli wszędzie leżą obrzydliwe śmieci :)




Uciekamy z tego miejsca dość szybko. Nie zrobiło na nas wrażenia, może przez ten brud... Trochę się zgrzaliśmy od temperatury, wilgotności powietrza i schodów, a teraz czas na ekstremalnie klimatyzowany pociąg.

Z Batu Caves jedziemy na dworzec i potem do hotelu troszkę się ogarnąć. Potem wyruszamy aby zobaczyć słynne Petronas Towers. Do 2004 roku te bliźniacze wierze były najwyższymi budynkami świata. Mają 452 metry wysokości i na poziomie 41 - 42 piętra połączone są mostem o długości 58 metrów. 

Stacja do której należy dojechać, aby zobaczyć ten wieżowiec nazywa się KLCC - jest to centrum handlowe znajdujące się na parterze Petronas Towers.

Na dworcu centralnym idziemy do kasy, w której kupiliśmy bilety do Batu Caves, po dojściu do okienka dowiadujemy się, że to niewłaściwa kasa, że ta linia należy do drugiego operatora i że bilety kupimy po drugiej stronie (20 metrów dosłownie). Podeszliśmy więc do przeciwległej kasy - ta była właściwa, tylko że ten operator nie sprzedaje biletów w kasie, a jedynie w biletomatach. Skierowaliśmy się w końcu do biletomatów (do trzech razy sztuka :) ). W biletomacie po lewej stronie na ekranie wybieramy wersję "English", potem naciskamy "one journey", potem ukazuje się mapa metra z nazwami stacji oraz ceną za bilet jaka jest do konkretnej stacji, jako że cena biletu jest różna w zależności od odległości. Trzeba na tej mapce nacisnąć stację, do której chcemy jechać, potem na nowo otwartej mapce potwierdzamy interesujący nas przystanek również klikając w niego, jeśli chcemy więcej niż jeden bilet, to plusikiem dodajemy kolejne. Potem akceptujemy i wkładamy pieniądze (automat nie przyjmuje banknotu 10 MIR!). Wypadają nam niebieskie żetony. Z żetonami udajemy się do bramek, na bramce jest oznaczone miejsce, do którego przykładamy nasz żeton (nie wrzucamy), bramka się otwiera, a my z naszym żetonem dobrze pilnowanym jedziemy gdzie trzeba. Przy wyjściu ze stacji na miejscu docelowym trzeba wrzucić nasz żeton do otworu w bramkach i tylko wtedy bramka nam się otworzy.

My kupujemy bilet do KLCC, to jest 5 przystanków od Sentral Station. Jeden bilet kosztuje 1,60 MIR. Wysiadamy na właściwej stacji i teraz nie do końca wiemy co dalej. Trochę pobłądziliśmy. Wychodzimy w jakimś mniejszych centrum handlowym i z niego dopiero trzeba przejść do kolejnego, większego centrum handlowego. Przez to drugie centrum trzeba przejść prawie do końca i po lewej stronie wyjść na plac z fontannami - stamtąd najlepiej będzie widać wieże. 



Koło pięknych fontann jest ładny, czysty park. Z mostka w tym parku jest świetny widok na wieże, robią duże wrażenie, są ogromne i nowoczesne. Trudno było zrobić zdjęcie, na którym byłoby je widać całe :) Nie wybieramy się na górę, ponieważ wyjazd na taras widokowy kosztuje prawie 100 zł od osoby!!

Teraz dopada nas dość wyraźnie zmęczenie. Ostatni tydzień był bardzo aktywny, zrobiliśmy sporo kilometrów i zobaczyliśmy wiele ciekawych rzeczy, mało spaliśmy. Wszystko to oraz pogoda w Kula Lumpur (gorąco, duszno, wilgotno) nas dobiło. Poczuliśmy się wykończeni dosłownie. Najchętniej położylibyśmy się spać już tam w parku na ławce :)

Resztkami sił jedziemy jeszcze zobaczyć chińską dzielnicę. Wsiadamy do tej samej linii kolejki, jedziemy w kierunku Sentral, wysiadamy jeden przystanek przed Sentral Station. Wychodzimy ze stacji i kierujemy się od razu w prawo, po kilku minutach dochodzimy do chińskiej dzielnicy. Jest tam dużo straganów z pamiątkami, ubraniami, torebkami i jedzeniem. Kupujemy sobie po porcji owoców - ja guawę, a Sławek arbuza. Jedna porcja to 1,5 MIR - to tanio, ale owoce nie są już w najlepszej kondycji i są ciepłe...

Na końcu uliczki po prawej stronie jest pomieszczenie, gdzie znajduje się kilkanaście różnych punktów z jedzeniem, przeróżne rzeczy tam możemy znaleźć: kuchnia chińska, tajska, hinduska, turecka itd... My decydujemy się na proste roti, czyli coś w rodzaju naleśnika. Ja z bananami (3 MIR), a Sławek z jajkiem i do tego jakiś sos (2,5 MIR). Jest to bardzo dobre.

Do Sentral mamy tylko jedną stację, ale nawet nie bierzemy pod uwagę pokonania tej odległości pieszo, zaraz chyba padniemy ze zmęczenia. Jedziemy ten jeden przystanek, po drodze kupujemy jeszcze colę (bo butelka zwykłego piwa kosztuje.... około.... 15 zł!).

Po przyjściu do hotelu marzymy już tylko o odpoczynku, ale musimy znaleźć pierwszy nocleg na Lancie, przeglądamy więc jeszcze Booking.com i Agodę w poszukiwaniu niezbyt drogiego pokoju z dobrymi opiniami. Założyliśmy sobie limit 1000 BTH za bungalow położony przy spokojnej plaży, wyposażony w  klimatyzacją i łazienkę oraz mający dobre opinie, ale przy rezerwacjach przez internet jest to po prostu niewykonalne. Ceny są wysokie. Decydujemy się na początek zarezerwować pokój w hoteliku, który miał bardzo dobre opinie i był bardzo blisko plaży. Cena to 1300 BTH za dobę. Nie mamy siły już dłużej przeglądać, więc klikamy rezerwację miejsca znacznie odbiegającego od naszych wstępnych planów. 

Wyczerpani w końcu kładziemy się spać, byłam tak zmęczona, że sądziłam, iż zasnę zanim jeszcze głowa spadnie na poduszkę. Ale... Zamiast spać, poznawałam uroki naszego pokoju z oknem na korytarz. Zaczęło się od długich rozmów jakiś Niemców na korytarzu. Potem chwila spokoju, po chwili ktoś wyszedł na korytarz z drącym się w niebogłosy dzieckiem (czemu na korytarz ja się pytam!!??), dziecko się wydzierało naprawdę dłuuugo. I znów chwila ciszy, nawet zasnęłam... Ale pojawili się Rosjanie, którzy intensywnie ze sobą rozmawiali gdzieś niedaleko. Sławek z tym czasie cieszył się błogosławionym, niczym nie zmąconym snem, a ja cierpiałam. Kiedy zadzwonił budzik o  3:15 czułam się jeszcze gorzej niż przed pójściem spać. A długi dzień przed nami...