czwartek, 2 lipca 2015

16 II Bangkok

16 II Bangkok

No i znowu w Bangkoku :) Pociąg zajeżdża na stację punktualnie o 8:30. Nie spaliśmy za wiele, ale nie czujemy się zmęczeni. Ogarniamy się trochę, pośpieszna toaleta w pociągowej łazience, która po tych wszystkich godzinach nie wygląda już zbyt zachęcająco :) Zęby myjemy oczywiście wodą z butelki.

Na dworcu idę do łazienki, aby się przebrać i zamienić okulary na soczewki. Po wejściu okazało się jednak, że w tych warunkach mogę co najwyżej w największym pośpiechu przebrać się (na wdechu), ale już nic poza tym. Soczewki zostały w plecaku, nie odważyłam się ich zakładać w takich warunkach :).

Dworzec kolejowy w Bangkoku


Na dworcu kolejowym jest przechowalnia bagażu, gdzie postanowiliśmy zostawić swój dobytek, aby bez obciążenia zwiedzić jeszcze miasto. Pozostawienie dwóch walizek oraz tuby z obrazem kosztowało 150 THB (ok. 15 zł)

Ruszamy wchłaniać Bangkok przez te ostatnie kilka godzin, jakie mamy tutaj. Na początku udajemy się do jakiejś świątyni niedaleko dworca (nazwy nie pamiętamy). Ale jakoś nie robi szału :) Po kompleksie świątynno-pałacowym to już wszystko wydaje się jakieś takie...słabsze ;) Jest złoty dach, mnisi i budda, a wokół kwitnie religijny handelek, nawet błogosławieństwo można dostać za niewielką opłatą.

Ktoś chętny do pobłogosławienia? ;)



Chcemy zobaczyć słynne Chinatown, ale chyba jesteśmy za wcześnie, bo zupełnie nic się tutaj nie dzieje. Są jakieś pojedyncze stragany z owocami i warzywami, jakieś śladowe ilości jedzenia ulicznego i w wąskich labiryntach uliczek - ludzie zajęci totalnie swoimi sprawami i życiem codziennym.




Trafiliśmy na jakąś uliczkę specjalizującą się w takich tematach, w każdym domu/warsztacie było pełno jakiegoś... złomu :) Nie wiem co to bo się zupełnie nie znam.



Na śniadanie kupujemy sobie ananasa, papaję i mango (wszystko w małej wersji). Pyszne owoce obrane i pokrojone przy nas kosztują 50 THB (5 zł) - za wszystko! :)




Z pomocą mapy w telefonie szukamy wodnej taksówki. Udaje się w końcu :) Wsiadamy na przystanku nr 4 do pomarańczowej taksówki i płyniemy do przystanku nr 13 (koło Khao San). Cena taksówki to 15 THB od osoby (1,50 zł). Tym razem bilety kupuje się już na łódce i to jest niesamowite. Łódka jest kompletnie pełna, zatłoczona do bólu. I po pokładzie chodzi bardzo rezolutna pani i sprzedaje bilety i dokładnie pamięta, kto już kupował, a kto nie! Pani bierze od nas pieniążki i wydaje malutkie bileciki. Teraz już sobie płyniemy legalnie. Z czasem ścisk się zmniejsza. Taksówka chyba mocno pilnuje czasu, bardzo szybko przybija do brzegu, wypuszcza ludzi i wpuszcza nowych. Czasem tak szybko...że część osób nie zdąży wysiąść lub wsiąść! Więc dobra rada - wsiadać i wysiadać bardzo szybko :)

Jest bardzo gorąco dzisiaj. Idziemy na zimne piwko. Potem oczywiście ostatnie zakupy jeszcze, obiadek i okazuje się, że nasz czas się kończy! Już 15:00!



Bardzo....różowo :D

Wracamy wodną taksówką na przystanek nr 4 (najbliżej do dworca Hualamphong), potem szybciutko na dworzec i po bagaże. W przechowalni nie mogli znaleźć naszych walizek, więc sami weszliśmy do ich magazynków i odszukaliśmy swój dobytek :) - najważniejsze, że się wszystko znalazło, choć chwilkę to trwało.

Dzień był upalny, więc chcieliśmy przed podróżą wziąć prysznic na dworcu (pomimo warunków w łazienkach), już się przygotowaliśmy (mydełko, ręcznik, ciuchy na zmianę) i.. okazało się, że już 16:00, a na 17:00 mamy być na lotnisku! Zamiast więc pod prysznic to biegiem ruszyliśmy na lotnisko. Z dworca mieliśmy pojechać metrem. Stacja była przy samym dworcu, a mimo to nie mogliśmy jej znaleźć. Ludzie kierowali nas w różne miejsca, a czas nam się kurczył niemiłosiernie. W końcu jakieś kobiety kazały nam iść za sobą i zaprowadziły do wejścia. Okazało się, że jest ono w samej w zasadzie stacji :) Bliżej już być nie mogło. Bilety do metra kupuje się w automacie. Najpierw wybieramy język - inglisz, potem wybieramy stację docelową, ilość biletów i na końcu płacimy. Z stacji kolejowej - przystanek Hua Lamphonh do stacji przesiadkowej Phetchaburi bilet kosztował 40 THB (4 zł) na osobę. Bilet to był żeton. Podchodząc do bramek przykłada się żeton do bramki, a wychodząc wrzuca się go w otwór w bramce wyjściowej :)

Ze stacji Phetchaburi idziemy na szybką kolejkę do lotniska (około 5 minut szybkim krokiem). Są dwie linie - ekspresowa (bilety na nią kupuje się w kasie) oraz normalna, tańsza, gdzie bilety kupujemy w automacie. Bilet do Suvarnabhumi kosztuje 35 THB, więc cała podróż z dworca na lotnisko w komfortowych warunkach to tylko 75 THB (7,50 zł) na osobę :) I na 100% w tych godzinach jest to najszybsza możliwa droga na lotnisko (chyba, że macie helikopter :D ), bo na drogach są spore korki i można jechać baaaardzo długo.

Na lotnisku zostało nam jeszcze trochę czasu, więc dobrze się gimnastykując próbujemy zrobić maksymalnie kompleksową toaletę w malutkiej łazience, w której był spory ruch :) Nie jest źle, trochę się ogarnęliśmy i przebraliśmy się już na podróż w suche i cieplejsze rzeczy, w tym...skarpetki! Strasznie dziwnie jest mieć skarpetki i pełne buty na nogach... Wcale nie fajnie. Wyjmujemy z walizek nasze zimowe kurtki i szaliki, bo już niedługo się nam przydadzą (pewnie już na ekstremalnie zimnym lotnisku w Docha) :).

Streczujemy sobie bagaż i idziemy na odprawę. Do odprawy ogrooooomna kolejka, która bardzo wolno się rusza. Teraz już rozumiemy, dlaczego Quatar Airways zaleca przybycie na odprawę 3 godziny przed odlotem. Przychodząc później można już nie zdążyć się odprawić. Na poziomie 4, całkiem niedaleko stanowiska odpraw jest oddział poczty jeśli ktoś by chciał jeszcze wysłać pocztówkę ;) My wysyłamy.

Czas na odprawę bezpieczeństwa. Też oczywiście wielka kolejka, a potem jeszcze jedna do odprawy paszportowej. Zabiera to dużo czasu i trzeba się sporo nachodzić, bo lotnisko jest bardzo duże, więc dobrze jest mieć zapas czasu i ...sił :)

Ceny w sklepach i punktach gastronomicznych na lotnisku są bardzo wysokie, to jednak nie KLIA II w Kuala Lumpur ;)

I już w samolocie. Klima szaleje, ale już jesteśmy przygotowani, okrywamy się kocykami i łapiemy oddech, odpoczywamy. W Docha, zgodnie z oczekiwaniami jest bardzo zimno na lotnisku, nawet w ubraniach zimowych marzniemy. Jeśli macie krótką przesiadkę, to lepiej pospacerować, bo inaczej można zmarznąć. My mieliśmy sporo czasu, więc poszliśmy do Family Room, gdzie są leżanki i cisza, można się przespać. Po 1,5 godziny byłam już przemarznięta totalnie (byłam w zimowej kurtce!!) i musiałam iść na spacer aby nie zamienić się w kostkę lodu. O 2:25 mamy samolot do Warszawy, gdzie powinniśmy wylądować przed 7:00 polskiego czasu.

Papa Azjo :) Ale nie żegnamy się na długo!

Ale na razie... Dobę później...






piątek, 24 kwietnia 2015

15 II Koh Lanta - Trang - Bangkok

15 II  Koh Lanta - Trang - Bangkok


Przed nami ostatnie godziny na Lancie, postanowiliśmy wcześnie wstać, aby jeszcze przed wyjazdem odwiedzić naszą cichą plażę, po 7:00 byliśmy już na miejscu. Jest cicho i zupełnie pusto, słońce dopiero zaczyna ogrzewać piasek. Pływamy, spacerujemy, wciągamy w skórę promienie wschodzącego słońca. Każdy poranek mógłby tak wyglądać :)




Około 9:00 wracamy do hotelu, oddajemy skuter, bierzemy prysznic (musi nam starczyć na długo;)!), przebieramy się już na podróż, pakujemy resztę rzeczy i ruszamy na śniadanie. Ostatnie śniadanko na Lancie jemy w naszej ulubionej Three Sisters: omlet (5 zł) i shake jogurtowy z mango (6 zł).

Poranne odwiedziny mnichów - zbierają dary (jedzenie, kwiaty dla Buddy) i błogosławią domowników; nie wchodzą do domów, to ludzie wychodzą przed domy, aby się z nimi spotkać


Nasz bus do Trangu ma przyjechać około 11:20 - 11:40, dla pewności postanawiamy być już o 11:00, tak jak byśmy nie znali tutejszego podejścia do czasu ;). Bus przyjechał o 11:55 (oczywiście ;) ). W Trangu powinniśmy być około 14:00 - 15:00. Patrząc na mapę widać, że Trang od Lanty jest naprawdę bardzo blisko, ale busy jadą baaaaardzo dookoła i zaliczają po drodze dwa promy, do których lubią być kolejki. Mając na uwadze tutejszą miłość do klimatyzacji ubraliśmy się na podróż ciepło - długie spodnie, długi rękaw i ja jeszcze szal do tego. Bus był malutki, poupychali nas w nim jak sardynki, każdy miał duży plecak lub walizkę, osób było tyle, co miejsc, więc plecaki powkładano nam pod nogi i założono nimi całe przejście, więc aby wyjść z busa chodziło się po siedzeniach lub po plecakach. Przestrzeni było naprawdę bardzo niewiele i okazało się....no że akurat ten kierowca nie lubi chyba klimatyzacji (albo nie ma), więc temperatura w busie w połączeniu ze ściskiem, jaki w nim panował, była trudna do zniesienia. Jeszcze na Koh Lancie bus zatrzymał się u jakiejś kobiety, która kazała nam oddać nasze vouchery, które dostaliśmy w miejscu, gdzie płaciliśmy za wyjazd. My dostaliśmy w naszym biurze dwie osobne koperty - jedna z voucherem na podróż busem i druga z voucherem na pociąg do Bangkoku. Tę pierwszą tutaj właśnie oddaliśmy. Ważne abyście sprawdzili, czy macie jeden, czy dwa vouchery, bo jedna para siedząca obok nas miała jeden łączony, więc musieli go mieć do końca. Kobieta zabrała jednak wszystkie koperty i bus zaczął ruszać, nasi towarzysze zaczęli pukać w szybkę busa krzycząc do kobiety, aby oddała ich voucher, nie mogli wysiąść bo przejście zawalone było bagażami, więc nerwowo krzyczeli do tej kobiety i do kierowcy, który ani w ząb nie rozumiał nic po angielsku. W końcu osoby siedzące bliżej wyjścia zainterweniowały, odzyskały ten voucher i pojechaliśmy. Uff. Jeśli nie odzyskaliby swojej koperty, to nie dostaliby później biletów na pociąg w Trangu. Ostatecznie nasza podróż trwała aż do 16:00 (!!) i na pewno nie należała do najprzyjemniejszych. 

Jedna z przepraw promowych


Wysiadamy na dworcu autobusowym (te busy nie jadą nigdy do dworca kolejowego), tam zostają nam przylepione jakieś nalepki, ale tylko mnie i Sławkowi, pozostali uczestnicy wycieczki nie dostali, bo korzystali chyba z innego pośrednika. Część osób chciała się zbuntować i zmusić kierowcę, aby pojechał z nimi na stację kolejową, bo twierdzą, że do niej mieli wykupiony transport. No ale na nic się to nie zdało, wszyscy w końcu zostali upchnięci na pakę taksówki i pojechaliśmy do dworca kolejowego. Kierowca od razu podjechał do biura, w którym my mieliśmy zamienić vouchery na bilety (tam jest więcej niż jedno takie biuro), a pozostali musieli zapłacić za taksówkę i szukać swoich biur w okolicy dworca. Ta opłata za taksówkę była niewielka, ale już nie pamiętam dokładnie ile.

W biurze otrzymaliśmy nasze bilety, zobaczyliśmy, że ich cena to w rzeczywistości 761 THB za górne łóżko i 831 THB za dolne, więc na biletach biuro ma około 400 THB prowizji na naszej dwójce. Nie żałujemy zakupu w takiej formie, bo dzięki temu bez stresu mamy wcześniej kupione bilety i nie martwimy się w ostatniej chwili, czy będzie jeszcze jakieś miejsce w pociągu (a często już nie ma). Wiemy, że prowizje w biurach są bardzo różne, ta w naszym była raczej wysoka, ale mieliśmy to biuro już sprawdzone po jednej wycieczce, więc mieliśmy do nich pewne zaufanie :)

Poszliśmy do 7 eleven (około 150 metrów od dworca) po jakiś prowiant na drogę i piwko, o którym naprawdę marzyliśmy w rozgrzanym mini busie. Okazało się przy kasie, że zapomnieliśmy o godzinach zakazu sprzedaży alkoholu! Można go sprzedawać w Tajlandii w godzinach 11:00 - 14:00 i 17:00 - 24:00, my byliśmy o 16:30 i nie mogliśmy kupić niczego z procentami. Zakaz dotyczy tylko zakupu detalicznego, bo już zakup w ilościach hurtowych (powyżej 10 litrów) lub w gastronomii jest możliwy. Kupujemy więc inne rzeczy - jogurty (do których przy kasie dostajemy plastikowe łyżeczki), pieczywo i wodę. Idziemy na obiadek do przydworcowej restauracyjki (w Polsce nie weszłabym do takiego miejsca:) ). Zamawiamy pad thai z warzywami i Changa. Zimny Chang po takiej podróży smakował przecudownie! :)

Stacja kolejowa w Trangu jest maleńka, po wejściu zobaczyliśmy cały jeden pociąg, ale na wszelki wypadek upewniliśmy się u obsługi stacji, czy to jest ten do Bangkoku. Siedzenia w pociągu były bardzo wygodne i bardzo szerokie, przy każdym siedzeniu jest miejsce na bagaże, więc nie należy się o to martwić. Wentylator pod sufitem wieje bardzo, bardzo mocno, aż muszę się zawinąć szczelnie szalem. 



Jak się okazało - w pociągu jest wagon restauracyjny z przyzwoitymi cenami posiłków, sporo ludzi tam zamawiało; menu dostajemy do ręki bez wstawania z miejsca, bo chodzą kelnerzy po całym pociągu i je rozdają, zamawiamy i przynoszą nam jedzenie do naszego "numerka" w pociągu :) Pociąg ma też część łazienkową, gdzie są dwie umywalki (pewnie co kilka wagonów jest takie coś) i można sobie umyć zęby, dłonie czy twarz. Do zębów zalecam jednak zabranie wody butelkowanej :)

Pociąg rusza punktualnie o 17:25. Przejeżdżamy przez piękne okolice, małe wioski, miasteczka, lasy, pola, powoli zachodzi słońce. W moich słuchawkach leci właśnie "Still I fly" Spencera Lee, co w połączeniu z krajobrazami za oknem, ciepłymi kolorami zachodzącego słońca i bardzo żywym wspomnieniem Lanty stanowi piękne doświadczenie. W tym momencie czuję się po prostu szczęśliwa. Zupełnie. Są miejsca i chwile, które sprawiają, że czujesz się tak dobrze i dochodzisz do wniosku, że świat wcale nie jest taki zły, a w ludziach jest jeszcze wiele dobra i radości :) Zrobiło się wzniośle ;) Ale taki był ten moment. Już schodzę na ziemię :)

Po około 3 godzinach jazdy przechodził przez pociąg pan i zamieniał nasze super wygodne siedzenia w łóżka. Łóżka  miały poduszeczkę, cienką kołdrę i zasłonkę, która nas oddzielała od reszty ludzi dając namiastkę prywatności i tworząc mały łóżkowy pokoik :). Na początku było miło i wygodnie... Ale potem zaczęła bez opamiętania działać klimatyzacja i zrobiło się nieznośnie zimno. Z zimna nie mogliśmy spać, oprócz tego mieliśmy miejsca zaraz przy drzwiach, którymi wszyscy przechodzili do toalety lub łazienki... Więc nie wyspaliśmy się najlepiej. Polecam do pociągu wziąć naprawdę ciepłe ubrania, bo my po prostu zupełnie przemarzliśmy przez tę noc.

czwartek, 16 kwietnia 2015

14 II Koh Lanta

14 II  Koh Lanta


Dzisiaj znów wstawanie z łóżka okazało się niełatwym zadaniem, ale w perspektywie kurczącego się nam już czasu nie chcieliśmy tracić ani minuty. Dziś postanowiliśmy się wyleniuchować do oporu na plaży. O 8:00 okoliczne restauracje były zamknięte, więc śniadanko zamówiliśmy w hotelu. Na początek dnia mamy dziwną sytuację z panem z recepcji, bo zapytał nas, kiedy oddamy skuter (a oddaliśmy go wczoraj), potem spytał, kiedy zapłacimy za pobyt (a mieliśmy już wszystko opłacone) - chyba był jeszcze przed poranną kawą ;) Ale po tym wydarzeniu na wszelki wypadek schowaliśmy sobie w bezpieczne miejsce nasze rachunki za pokój.

Taką mamy dzisiaj perspektywę :)

Nasz rajska plaża


Dzień spędzamy na naszej rajskiej, małej plaży. Leżymy, czytamy, pływamy, totalny luz. No i z tego relaksu w końcu zasnęliśmy na słońcu i budzimy się wystraszeni jakimś dziwnym dźwiękiem, był to ryk małej krówki nad naszymi głowami :) Jakiś lokalny mieszkaniec wypasał sobie krówki. Sen na słońcu wiązał się oczywiście z faktem, że wieczorem trzeba było zużyć do cna nasz pantenol.

Nasza fura

Jak już zbyt paliło słońce :)

O 14:00 przyjechali do nas znajomi z http://odkrywajacswiat.pl i razem pojechaliśmy do Three Sisters na lunch. Jedzenie jak zawsze było genialne. Ja zamówiłam ryż z owocami morza i shake jogurtowy wieloowocowy (łącznie około 12 zł), Sławek - Masaman Curry oraz ryż (ok. 11 zł). 

Masaman Curry

Po obiedzie wracamy na plażę i chłoniemy piękne widoki aż do wieczora. Musimy pożegnać się niestety z http://odkrywajacswiat.pl, oni zostają jeszcze tydzień dłużej.

Czas na prysznic i D-Panthenol :)

Potem ruszamy na zakupy, aby nie przyjechać do domu z pustymi rękoma. Część prezentów zakupiliśmy już w Kambodży, ale trochę brakowało. Oprócz pamiątek chcieliśmy kupić sobie składniki do tajskich dań, takie jak: makua (mini bakłażany), cana (chiński brokuł), sos rybny, suszone papryczki chili, suszone krewetki, makaron sojowy, pasta green curry itp :) Aby móc w domu odtworzyć jeszcze chociażby namiastkę tej doskonałej kuchni.

Kolacja znów w Three Sisters, zamawiamy swoje ukochane dania: Sławek oczywiście Green Curry i ryż (11 zl), a ja ryż z owocami morza, ale inaczej podany - w ananasie, z orzechami nerkowca i sporą ilością ananasa, do tego shake jogurtowy z mango (razem 16 zł) - wszystko jest pyszne. Och będziemy tęsknić za tajską kuchnią!




Wracamy do hotelu i pakujemy się, aby nie zostawiać tego na jutrzejszy poranek, który przecież możemy jeszcze spędzić na plaży! :)



środa, 15 kwietnia 2015

13 II Koh Lanta

13 II Koh Lanta



Dzisiaj wyjątkowo musieliśmy wstać wcześnie ze względu na zaplanowaną wycieczkę, więc oczywiście skoro trzeba, to wstać się absolutnie nie chciało, łóżko jakoś tak przyciągało, poduszka w ogóle nie chciała się odkleić od głowy. W końcu ok 7:00 już nie dało się odwlec bardziej momentu wypełznięcia z wygodnego łóżeczka i wstaliśmy.

Szybkie pakowanie: woda, olejki do opalania, kamera, chusta przeciw słońcu.

Czas na śniadanie... Okazało się, że nie jest to pora przewidziana w tym miejscu przez restauratorów na śniadania :) Prawie wszystko było zamknięte, więc zamówiliśmy śniadanko w naszym Just Come i było bardzo dobre. Sławek jeszcze popędził na skuterku do 7eleven poszukać jakiegoś balsamu przeciw słońcu bo nasze miały się już na wykończeniu, a ze słoneczkiem tutaj lepiej nie ryzykować. W Tajlandii i Kambodży balsamy przeciwsłoneczne są dość drogie, np. mała Nivea spf 30 kosztuje ok 50 zł, a inne marki balsamów około 30 - 40 zł, więc co najmniej 2 x drożej niż w Polsce - polecamy więc się zabezpieczyć w te kosmetyki jeszcze w kraju i wziąć zapas. Okazało się w końcu, że udało się Sławkowi złowić jakiś lokalny balsam spf 20 za 7,50 zł!! Szaleństwo :) I nawet działał!

Oddajemy jeszcze ubrania do prania, głównie nasze cieplejsze rzeczy na powrót do Polski. 1 kg prania kosztuje 4 zł, do odbioru po południu.

Czekamy sobie pod hotelem na transfer. Podjechało kilka różnych taxi, z różnych biur, w końcu dojechało i nasze. Podszedł do nas pan, popatrzył na nasze vouchery i stwierdził, że nie, to nie nasza podwózka i odszedł. Po minucie wrócił raz jeszcze, jeszcze raz popatrzył i... nie, nadal to nie nas ma zabrać. Jeszcze chwila konsternacji i w końcu kazał nam wsiadać na samochód. Tutejsze taxi to są pick upy z twardymi ławeczkami, gdzie turystów ładuje się na pakę. Sejfti ferst :D! Dopakowali samochód na maxa, że już by mysz się nie wcisnęła :)

Dojeżdżamy na przystań, jesteśmy pierwszym z - jak się później okazało - trzech samochodów. Są dwie łódki, jedna z nich ma zepsuty silnik, panowie nie próbują załatwić innej łódki, tylko na naszych oczach, przez GODZINĘ próbują ją naprawić :) Stoimy sobie więc nieco zestresowani i patrzymy na te usilne starania, które zdają się w ogóle nie przynosić rezultatu. Byliśmy już na 100% przekonani, że ta łódka jest stracona... Ale okazuje się, że "kapitanowie" znają się na tym od zawsze i to dla nich nie pierwszyzna, no i ostatecznie, po godzinie - zadziałało! Postanowiliśmy jednak, że nie ma szans, żebyśmy wsiedli do tej ożywionej cudownie łódki i szybko przeskoczyliśmy do drugiej. No bo niech stanie gdzieś w środku drogi ten silnik :) Lepiej nie ryzykować!

W czasie jak czekaliśmy na naprawienie silnika, co chwile ktoś przyjeżdżał z różnymi rzeczami dla naszej wyprawy, a to woda, a to ananasy, a to maski do snoorkowania, siatka z kostkami lodu, coca cola, jedzenie na lunch... Przystań, z której odpływaliśmy jest przeznaczona raczej dla większych (droższych) łódek, miejsce z którego odpływają longtail boat jest tak jakby nieco nieoficjalnie, z boku... No ale taniość musi się przecież z czymś wiązać jednak :D

Przy zakupie wycieczki zastanawialiśmy się, dlaczego jest tak wielka różnica cenowa za tę samą wyprawę, ale innymi łódkami, większe łódki były 2 x, a nawet 3 x droższe, a przecież na pewno większa frajda jest popłynąć tradycyjną, małą łódką. Ale... przekonaliśmy się, że małą łódką na otwarty morzu...naprawdę buja :)! I wlewa się do niej woda czasami intensywnie, więc mała szansa, że zostaniemy susi, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało, ale dziękowaliśmy matce naturze, że nie mamy choroby morskiej, bo byłoby ciężko. Silnik w łódce ryczał jak wściekły, nasza łupina przechylała się znacznie, a przewodnik służył za balans, przechodził z jednej burty na drugą, w zależności wychylenia, aby wyrównać łódkę. Zdecydowanie nie jest to opcja dla osób z chorobą morską lub o słabych nerwach, ale dla nas było zupełnie ok. Potem dowiedzieliśmy się od naszych znajomych, że na większej łódce to bujanie bywa jeszcze trudniejsze do zniesienia i że zazwyczaj na każdej wycieczce ktoś nie wytrzymuje i przelewa część siebie do morza. Podczas podróży trzeba było siedzieć w miarę spokojnie, bo longtail boat jest bardzo wąska i kiedy tylko ktoś wstawał i gdzieś przechodził, to łódka mocno się przechylała.

Przede wszystkim BHP :)

Dopływamy w końcu do Koh Chuek (chyba) i mamy 30 minut na snoorkling. Dostajemy maski z rurkami i hop do wody, która jest ciepła i krystalicznie czysta. 

Ja w wodzie - jak widać ;)

Ja już przy pierwszym zejściu, podczas poprawiania maski uderzyłam mocno w rafę. Zabolało, ale zacisnęłam zęby na rurce i popłynęłam oglądać rybki i bardzo zniszczoną rafę. Byłam dzielna, ale po jakimś czasie już tak szczypało, że postanowiłam wrócić na łódkę i sprawdzić co się to stało z tą moją nogą. Na łódce był już Sławek, który - jak się okazało - przeciął się na jakiejś skale i właśnie był opatrywany. Ja wygramoliłam się po drabince i okazało się, że jednak uderzenie było mocne, oszczędzę wam szczegółów :) Po dezynfekcji dostałam super wodoodporny opatrunek z którym mogłam pływać dalej. Jeśli wybieralibyście się na takie pływanie, to polecamy zabrać ze sobą buty do wody - jest bezpieczniej.



Płyniemy do Koh Ma, kolejny snoorkling. Noga boli bardzo, ale przecież nie będę przez to rezygnować z oglądania podwodnego raju (już nieco upadłego raju w sumie) :)



W końcu płyniemy na Koh Ngai - przecudna wyspa z rajską plażą - to chyba najwspanialsza plaża, jaką w życiu widzieliśmy - biały piasek, morze w niesamowitej palecie barw, wzdłuż rząd drzew wszelakich... Ach. Chwilo - trwaj.

Na tej zniewalająco pięknej wyspie dostajemy lunch "w formie bufetu" - czyli ryż i dwa sosy do wyboru :) Ale było dobre, a tych okolicznościach przyrody, to nawet pyszne. Na tej wyspie mamy chwilę na spacer, zdjęcia, nicnierobienie.

Nasze dwie łódki






Czas na ostatni punkt wycieczki, jakieś tam jaskinie, nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Dopływamy do Koh Mook i każdemu z nas każą założyć kamizelkę ratunkową i się w niej dobrze zapiąć, przewodnik mówi coś o jakichś 80 metrach... Ale co? Głębokość 80 m i to tak blisko brzegu? Chyba nikt nie rozumie o co chodzi :) No ale posłusznie wkładamy te kamizelki i wchodzimy w nich wszyscy do wody. Ja miałam kapok w rozmiarze XL i trochę w nim ginęłam, ale jakoś dałam radę. Na łódce przewodnik rozdawał wodoodporne worki, do których można było włożyć sprzęt do filmów/zdjęć, ale jakoś nie zaufaliśmy gumowej torebce, czego później żałowaliśmy.

Nadal nie wiemy co nas czeka. Płyniemy w kierunku skał, wpływamy w szczelinę pomiędzy zwisającymi nisko skałami, a morzem i ...jesteśmy w jaskini. Nie umiem wyrazić odpowiednio słowami tego wrażenia, tego widoku, gry świateł, kolorów. My w wodzie, nad nami skały, przez szczelinę wpada światło tworząc niesamowite kolory na wodzie i skałach. Zapiera to dech w piersiach. Dla nas, którzy pierwszy raz w życiu byliśmy w wodnej jaskini było to niesamowite przeżycie.

Płyniemy dalej wgłąb jaskini, coraz dalej od światła, zaczyna się robić ciemnawo, aż w końcu jest - kompletnie ciemno. Nie widać NIC, jest tylko ciemność. To jest intensywne doświadczenie. Nie widzimy nic, czujemy tylko wodę, w której jesteśmy i lekki dreszczyk, jest świetnie. W ciemności to doświadczenie wody jest zupełnie inne...bardziej intensywne. Przewodnik zaświeca latarkę, z naprzeciwka też płynie grupa ludzi, więc światła zaczynają migać po jaskini. Jest ekscytująco, płyniemy dalej, łącznie 80 metrów (to już wiemy o co chodziło z tymi metrami) i dopływamy do...KRATERU! Wychodzimy na małą plażę we wnętrzu krateru, dookoła są bardzo wysokie skały, na plaży są piękne rośliny (ponoć jakieś rzadkie okazy). Na tej - ukrytej w kraterze - małej plaży piraci chowali kiedyś swoje skarby tuż po ich zrabowaniu, zanim wywieźli je gdzieś dalej. Rozglądamy się jeszcze dookoła, kodujemy te wyjątkowe widoki i wchodzimy z powrotem do wody, tą samą (jedyną) drogą płyniemy do łódki. Wrażenia są super - dla tej właśnie jaskini warto wybrać się na tę wycieczkę, bo samo snoorkowanie nie robi wrażenia.

Ruszamy do Lanty. Przed nami ponad godzina bujania i strasznego ryku silnika, nawet kilka godzin po powrocie do holetu czujemy jeszcze w sobie bujanie i słyszymy odgłos silnika :) W drodze powrotnej dostajemy ananasa, arbuza i colę. Na środku łódki staje Tip Box - miejsce na napiwki, wrzucamy 50 batów (5 zł) w podziękowaniu za opatrunek. Około 16:30 docieramy na przystań, gdzie ładują nad do odpowiednich samochodów i o 17:10 już jesteśmy w hotelu.

Dookoła toczy się normalne życie

Najpierw prysznic, aby zmyć z siebie sól, która nazbierała się na nas podczas drogi powrotnej. Potem ruszamy sprawdzić jak ma się sprawa z naszymi biletami powrotnymi, trzymamy kciuki, a bilety SĄ! :) Ale się ucieszyliśmy. Mamy bilety i jesteśmy spokojni o powrót do Bangkoku. Kosztuje nas to 2712 batów (około 280 zł) za dwie osoby. Cena obejmuje - transport mini busem z hotelu do dworca autobusowego w Trangu, taksówkę z dworca do stacji kolejowej, gdzie mamy wymienić nasz voucher na bilety kolejowe i w końcu pociąg sypialny do Bangkoku (17:30 - 8:00). W pociągu mamy jedno łóżko dolne i jedno górne po tej samej stronie.

Na kolację idziemy na restauracji Three Sisters, kładziemy się w bambusowym domku na poduszkach, wprost przed nami zachodzi słońce, popijamy sobie shake z mango (pyszności!) i czekamy na jedzonko. Ja dzisiaj zamówiłam mój ulubiony ryż z owocami morza, a Sławek kurczaka w warzywach w ostrym sosie i ryż - wszystko razem z szejkiem kosztuje 180 batów (około 19 zł). Kolacja jest pyszna i w miłych okolicznościach, jak można nie poczuć się tutaj szczęśliwym? :)

Wieczorem udajemy się jeszcze do apteki po bandaż na zmianę opatrunku - koszt to 60 batów (6 zł), więc lepiej to sobie kupić w zwykłym sklepie, np 7 eleven.

Wieczór spędzamy już w pokoju. Za nami dobry, bardzo intensywny dzień. W planie na jutro wyłącznie plażowanie i totalny luz oraz jakieś drobne zakupy pamiątek (strach myśleć, że dzień wyjazdu się zbliża jednak). Ale na razie jeszcze jesteśmy w raju :)

sobota, 28 marca 2015

12 II - Koh Lanta

12 II 

Koh Lanta

Obudziliśmy się o 7:00, wyspani, wypoczęci. Wokół zupełna cisza, absolutny spokój. Postanawiamy przywitać poranek spacerem po plaży. Idziemy tym razem w kierunku północnym, tam jeszcze nie byliśmy, poprzednio kierowaliśmy się na południe. Na plaży jest zupełnie pusto, większość ludzi jeszcze śpi; słońce powoli wschodzi.


Dochodzimy do pięknej zatoczki, widoki jak z pocztówek, trudno uwierzyć, że możemy takie rzeczy widzieć na własne oczy, odczuwać to miejsce - piasek pod stopami, wiatr na skórze, nieco oślepiające słońce, soczysta zieleń lasu w oddali, zapach Morza Andamańskiego...




Zatoczka kończyła się skałami i lasem, wydawało się, że to koniec naszej drogi, ale Sławek znalazł ścieżkę przez las i zamiast wracać do pokoju, poszliśmy dalej. Ścieżka szła na początku dość ostro w górę po skałach, potem dochodziła do gęstego, pięknego lasu. Szliśmy dalej nie do końca wiedząc dokąd.



W pewnym momencie ścieżka zaczęła schodzić zdecydowanie w dół, no i zakończyła się na miejscu, które zaparło nam dech w piersiach. Była to maleńka plaża, bez knajpek, sklepików, bez turystów. Na ten moment w ogóle nie było tam nikogo. Cudowna plaża ze złotym piaskiem, kilka palm, małe, stare łódeczki lokalnych rybaków i tyle. Zakochaliśmy się w tym miejscu od razu.




Zachwyt zachwytem, ale zaczęło burczeć w brzuchach w końcu. Z oczywistym zamiarem powrotu na naszą cudowną plażę, poszliśmy wąską ścieżką do drogi, a potem do hotelu i na śniadanie. Ależ smakowało :)

Dróżka do toalety w restauracyjce :) Piękna, prawda?


Po śniadaniu idziemy na małe zakupy, żeby coś zjeść na drugie śniadanko - smoczy owoc oraz ananas.

Lokalny sklepik




Wypożyczamy motorek i czym prędzej wracamy do naszego raju. Na plaży nadal jest totalnie cicho, prawie pusto, woda jest czysta i ciepła. Oddajemy się relaksowi. Ja spaceruję i zbieram skarby - przepiękne muszelki i kamyki, nie mogę się oprzeć po prostu :) Za skałami na końcu naszej plaży mamy - jak się okazuje - malutką plażę nudystów.

Około 13:00 znów odzywa się potrzeba zjedzenia jakiegoś pysznego obiadu. Wracamy więc naszym motorkiem do pokoju, przebieramy się i ruszamy na lunch. Ja zamawiam owoce morza (ośmiornice, kalmary i krewetki) z warzywami w sosie sojowo-rybnym i do tego ryż (razem 100 batów - ok 10 zł), Sławek dzisiaj Thai Curry - bardzo podobne do Green Curry oraz ryż (razem ok 10 zł).




Oba dania są po prostu pyszne, idealne. Świeże, aromatyczne i bardzo smaczne. Po obiedzie ładujemy się na nasz motorek z zamiarem odbycia trekingu na słoniach. W biurze podróży taka wycieczka (transfer, napoje, godzinna przejażdżka) kosztowało 800 batów (ok 80 zł) za osobę. Byliśmy przekonani, że jeśli dojedziemy sami i kupimy to na miejscu, to będzie taniej, wiadomo, logiczne :)

Po dojechaniu na miejsce okazało się, że cena to 1100 batów (około 110 zł). Po lekkich negocjacjach cena nadal była sporo wyższa niż w biurze, więc odpuściliśmy temat (teraz trochę żałuję, następnym razem już odbędziemy tę przejażdżkę).

Wracamy szybko do hotelu, hop w stroje kąpielowe i na plażę. Na naszej rajskiej plaży małe zamieszanie. Lokalny chłopak wspiął się na naprawdę wysoką palmę i strąca kokosy. Dostaliśmy takiego świeżutkiego kokosa prosto z drzewa, chłopak nam odciął górę, abyśmy mogli jakoś wypić zawartość. Pierwszy raz w życiu mieliśmy do czynienia ze świeżym kokosem. "Mleczko" kokosowe jest bardziej wodą kokosową, bardzo delikatną w smaku i orzeźwiającą (nie jest to tłuste w żadnej mierze). Wody w kokosie jest bardzo dużo, we dwójkę nie mogliśmy wypić wszystkiego :)



Kiedy skończyliśmy pić, chłopak podszedł i rozłupał nam kokosa i wydłubał z niego miąższ. No i kolejne zaskoczenie - kokos świeży jest jak galaretka :) Zupełnie co innego znamy - kokos, z którym mieliśmy do czynienia w Polsce jest bardzo słodki, bardzo tłusty i miąższ jest bardzo twardy. Świeży kokos jest delikatny w smaku, mało słodki i galaretowaty :)

Słońce już powoli schodzi coraz niżej. Siedzimy na plaży, jemy kokosa, patrzymy w morze i oglądamy małe kraby, które biegają po plaży i kiedy wyczują coś obcego (nas na przykład), to bardzo szybko chowają się do swoich norek w piasku. Trzech lokalnych rybaków przyjechało na plażę, przygotowują się do wieczornego połowu. Jest pięknie.







Moglibyśmy tu zostać na wieczność :) Ale nieubłaganie nadchodzi zmrok. Pozostajemy jeszcze do zachodu słońca, podziwiamy widoki. Na plaży i w wodzie jest masa czegoś, co widzimy pierwszy raz w życiu. Coś jakby małe kosteczki połączone ze sobą w długie paski, w każdej kosteczce była mała czarna kropka, struktura galaretowata, ale dość zwarta i to coś tak jakby oddychało. Nie mam pojęcia co to mogło być.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć z obłędnego zachodu słońca:


Bardziej złoto :)

Bardziej wrzosowo :)

Całkiem bardziej wrzosowo :)

Po plażowaniu czas na prysznic i przebranie się w normalne ciuchy. Postanowiliśmy jutro udać się na jakąś wycieczkę. Padło na "4 wyspy". Idziemy więc do pobliskiego biura podróży, tuż obok naszego hoteliku (jest ich sporo w okolicy, ale w tym akurat pani bardzo dobrze mówiła po angielsku). Kupujemy opcję z podróżą Long Tail Boat - kosztuje to 700 batów (ok 70 zł) za osobę. Wyjazd jutro nad ranem.
Czas już też na zakup..brrrr...biletów powrotnych z Lanty, aż nie chce się o tym myśleć, ale nie możemy zostawić tego na ostatnią chwilę, bo może już braknąć miejsc. Zdecydowaliśmy się na podróż z Lanty do Trangu busem i z Trangu do Bangkoku pociągiem sypialnym. Okazało się jednak, że wieczorem nie możemy kupić tych biletów, bo można to zrobić w tym biurze podróży tylko w okolicach 14:00 - 15:00. Zostawiliśmy więc zaliczkę i poprosiliśmy o zakup tych biletów, ponieważ w tym czasie będziemy na wycieczce. No i pozostało nam trzymać kciuki, żeby jednak były jeszcze jakieś miejsca :). Całość tego transportu zakupionego u pośrednika to 2700 batów (około 270 zł) za dwie osoby. Obejmuje busa z pod hotelu do Trangu, taxi z dworca autobusowego do kolejowego oraz pociąg sypialny do Bangkoku. W tym już oczywiście doliczona odpowiednia prowizja dla biura. Myślę, że to najprostsza opcja, bo lepiej zapłacić pośrednikowi, niż liczyć na szczęście, czy uda nam się na miejscu kupić bilet w ostatniej chwili.
Wstępnie myśleliśmy aby jechać z Lanty do Krabi i z Krabi autobus lub samolot, ale sam przejazd od nas do Krabi to byłby koszt 1100 batów (około 110 zł), a gdzie jeszcze bilety do Bangkoku. Więc opcja z Trangu wychodzi najkorzystniej :)

Jest już zaawansowany wieczór, ruszamy więc na kolację do Mom Kitchen - to ta restauracyjka z naszym Sympatycznym piratem z Karaibów ;)
Sławek zamawia tutejszą specjalność - zupę Tom Yum, jest to przedziwna zupa, której smaku nie umiemy porównać do niczego innego :) Ja zamawiam rybkę w trzech smakach - specjalność Lanty. Jest to cała ryba upieczona w ziołach w sosie ostro - kwaśnym. Jedzenia tam nie ma jakoś bardzo dużo, ale jest pyszne :)

Pyszna rybka, cena ok. 10 zł

Tom Youm - dziwna zupa :) - cena około 8 zł

Nie najadłam się do końca tą moją pyszną rybką, więc jeszcze pomknęliśmy na motorku do jedynej w okolicy budki z naleśnikami. Zamawiam naleśnika z mango na wynos - jest oczywiście przepyszny - jak to naleśniki, a szczególnie te tajskie :)

Tym pysznym naleśnikiem zamykam ten cudowny dzień.