środa, 15 kwietnia 2015

13 II Koh Lanta

13 II Koh Lanta



Dzisiaj wyjątkowo musieliśmy wstać wcześnie ze względu na zaplanowaną wycieczkę, więc oczywiście skoro trzeba, to wstać się absolutnie nie chciało, łóżko jakoś tak przyciągało, poduszka w ogóle nie chciała się odkleić od głowy. W końcu ok 7:00 już nie dało się odwlec bardziej momentu wypełznięcia z wygodnego łóżeczka i wstaliśmy.

Szybkie pakowanie: woda, olejki do opalania, kamera, chusta przeciw słońcu.

Czas na śniadanie... Okazało się, że nie jest to pora przewidziana w tym miejscu przez restauratorów na śniadania :) Prawie wszystko było zamknięte, więc zamówiliśmy śniadanko w naszym Just Come i było bardzo dobre. Sławek jeszcze popędził na skuterku do 7eleven poszukać jakiegoś balsamu przeciw słońcu bo nasze miały się już na wykończeniu, a ze słoneczkiem tutaj lepiej nie ryzykować. W Tajlandii i Kambodży balsamy przeciwsłoneczne są dość drogie, np. mała Nivea spf 30 kosztuje ok 50 zł, a inne marki balsamów około 30 - 40 zł, więc co najmniej 2 x drożej niż w Polsce - polecamy więc się zabezpieczyć w te kosmetyki jeszcze w kraju i wziąć zapas. Okazało się w końcu, że udało się Sławkowi złowić jakiś lokalny balsam spf 20 za 7,50 zł!! Szaleństwo :) I nawet działał!

Oddajemy jeszcze ubrania do prania, głównie nasze cieplejsze rzeczy na powrót do Polski. 1 kg prania kosztuje 4 zł, do odbioru po południu.

Czekamy sobie pod hotelem na transfer. Podjechało kilka różnych taxi, z różnych biur, w końcu dojechało i nasze. Podszedł do nas pan, popatrzył na nasze vouchery i stwierdził, że nie, to nie nasza podwózka i odszedł. Po minucie wrócił raz jeszcze, jeszcze raz popatrzył i... nie, nadal to nie nas ma zabrać. Jeszcze chwila konsternacji i w końcu kazał nam wsiadać na samochód. Tutejsze taxi to są pick upy z twardymi ławeczkami, gdzie turystów ładuje się na pakę. Sejfti ferst :D! Dopakowali samochód na maxa, że już by mysz się nie wcisnęła :)

Dojeżdżamy na przystań, jesteśmy pierwszym z - jak się później okazało - trzech samochodów. Są dwie łódki, jedna z nich ma zepsuty silnik, panowie nie próbują załatwić innej łódki, tylko na naszych oczach, przez GODZINĘ próbują ją naprawić :) Stoimy sobie więc nieco zestresowani i patrzymy na te usilne starania, które zdają się w ogóle nie przynosić rezultatu. Byliśmy już na 100% przekonani, że ta łódka jest stracona... Ale okazuje się, że "kapitanowie" znają się na tym od zawsze i to dla nich nie pierwszyzna, no i ostatecznie, po godzinie - zadziałało! Postanowiliśmy jednak, że nie ma szans, żebyśmy wsiedli do tej ożywionej cudownie łódki i szybko przeskoczyliśmy do drugiej. No bo niech stanie gdzieś w środku drogi ten silnik :) Lepiej nie ryzykować!

W czasie jak czekaliśmy na naprawienie silnika, co chwile ktoś przyjeżdżał z różnymi rzeczami dla naszej wyprawy, a to woda, a to ananasy, a to maski do snoorkowania, siatka z kostkami lodu, coca cola, jedzenie na lunch... Przystań, z której odpływaliśmy jest przeznaczona raczej dla większych (droższych) łódek, miejsce z którego odpływają longtail boat jest tak jakby nieco nieoficjalnie, z boku... No ale taniość musi się przecież z czymś wiązać jednak :D

Przy zakupie wycieczki zastanawialiśmy się, dlaczego jest tak wielka różnica cenowa za tę samą wyprawę, ale innymi łódkami, większe łódki były 2 x, a nawet 3 x droższe, a przecież na pewno większa frajda jest popłynąć tradycyjną, małą łódką. Ale... przekonaliśmy się, że małą łódką na otwarty morzu...naprawdę buja :)! I wlewa się do niej woda czasami intensywnie, więc mała szansa, że zostaniemy susi, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało, ale dziękowaliśmy matce naturze, że nie mamy choroby morskiej, bo byłoby ciężko. Silnik w łódce ryczał jak wściekły, nasza łupina przechylała się znacznie, a przewodnik służył za balans, przechodził z jednej burty na drugą, w zależności wychylenia, aby wyrównać łódkę. Zdecydowanie nie jest to opcja dla osób z chorobą morską lub o słabych nerwach, ale dla nas było zupełnie ok. Potem dowiedzieliśmy się od naszych znajomych, że na większej łódce to bujanie bywa jeszcze trudniejsze do zniesienia i że zazwyczaj na każdej wycieczce ktoś nie wytrzymuje i przelewa część siebie do morza. Podczas podróży trzeba było siedzieć w miarę spokojnie, bo longtail boat jest bardzo wąska i kiedy tylko ktoś wstawał i gdzieś przechodził, to łódka mocno się przechylała.

Przede wszystkim BHP :)

Dopływamy w końcu do Koh Chuek (chyba) i mamy 30 minut na snoorkling. Dostajemy maski z rurkami i hop do wody, która jest ciepła i krystalicznie czysta. 

Ja w wodzie - jak widać ;)

Ja już przy pierwszym zejściu, podczas poprawiania maski uderzyłam mocno w rafę. Zabolało, ale zacisnęłam zęby na rurce i popłynęłam oglądać rybki i bardzo zniszczoną rafę. Byłam dzielna, ale po jakimś czasie już tak szczypało, że postanowiłam wrócić na łódkę i sprawdzić co się to stało z tą moją nogą. Na łódce był już Sławek, który - jak się okazało - przeciął się na jakiejś skale i właśnie był opatrywany. Ja wygramoliłam się po drabince i okazało się, że jednak uderzenie było mocne, oszczędzę wam szczegółów :) Po dezynfekcji dostałam super wodoodporny opatrunek z którym mogłam pływać dalej. Jeśli wybieralibyście się na takie pływanie, to polecamy zabrać ze sobą buty do wody - jest bezpieczniej.



Płyniemy do Koh Ma, kolejny snoorkling. Noga boli bardzo, ale przecież nie będę przez to rezygnować z oglądania podwodnego raju (już nieco upadłego raju w sumie) :)



W końcu płyniemy na Koh Ngai - przecudna wyspa z rajską plażą - to chyba najwspanialsza plaża, jaką w życiu widzieliśmy - biały piasek, morze w niesamowitej palecie barw, wzdłuż rząd drzew wszelakich... Ach. Chwilo - trwaj.

Na tej zniewalająco pięknej wyspie dostajemy lunch "w formie bufetu" - czyli ryż i dwa sosy do wyboru :) Ale było dobre, a tych okolicznościach przyrody, to nawet pyszne. Na tej wyspie mamy chwilę na spacer, zdjęcia, nicnierobienie.

Nasze dwie łódki






Czas na ostatni punkt wycieczki, jakieś tam jaskinie, nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Dopływamy do Koh Mook i każdemu z nas każą założyć kamizelkę ratunkową i się w niej dobrze zapiąć, przewodnik mówi coś o jakichś 80 metrach... Ale co? Głębokość 80 m i to tak blisko brzegu? Chyba nikt nie rozumie o co chodzi :) No ale posłusznie wkładamy te kamizelki i wchodzimy w nich wszyscy do wody. Ja miałam kapok w rozmiarze XL i trochę w nim ginęłam, ale jakoś dałam radę. Na łódce przewodnik rozdawał wodoodporne worki, do których można było włożyć sprzęt do filmów/zdjęć, ale jakoś nie zaufaliśmy gumowej torebce, czego później żałowaliśmy.

Nadal nie wiemy co nas czeka. Płyniemy w kierunku skał, wpływamy w szczelinę pomiędzy zwisającymi nisko skałami, a morzem i ...jesteśmy w jaskini. Nie umiem wyrazić odpowiednio słowami tego wrażenia, tego widoku, gry świateł, kolorów. My w wodzie, nad nami skały, przez szczelinę wpada światło tworząc niesamowite kolory na wodzie i skałach. Zapiera to dech w piersiach. Dla nas, którzy pierwszy raz w życiu byliśmy w wodnej jaskini było to niesamowite przeżycie.

Płyniemy dalej wgłąb jaskini, coraz dalej od światła, zaczyna się robić ciemnawo, aż w końcu jest - kompletnie ciemno. Nie widać NIC, jest tylko ciemność. To jest intensywne doświadczenie. Nie widzimy nic, czujemy tylko wodę, w której jesteśmy i lekki dreszczyk, jest świetnie. W ciemności to doświadczenie wody jest zupełnie inne...bardziej intensywne. Przewodnik zaświeca latarkę, z naprzeciwka też płynie grupa ludzi, więc światła zaczynają migać po jaskini. Jest ekscytująco, płyniemy dalej, łącznie 80 metrów (to już wiemy o co chodziło z tymi metrami) i dopływamy do...KRATERU! Wychodzimy na małą plażę we wnętrzu krateru, dookoła są bardzo wysokie skały, na plaży są piękne rośliny (ponoć jakieś rzadkie okazy). Na tej - ukrytej w kraterze - małej plaży piraci chowali kiedyś swoje skarby tuż po ich zrabowaniu, zanim wywieźli je gdzieś dalej. Rozglądamy się jeszcze dookoła, kodujemy te wyjątkowe widoki i wchodzimy z powrotem do wody, tą samą (jedyną) drogą płyniemy do łódki. Wrażenia są super - dla tej właśnie jaskini warto wybrać się na tę wycieczkę, bo samo snoorkowanie nie robi wrażenia.

Ruszamy do Lanty. Przed nami ponad godzina bujania i strasznego ryku silnika, nawet kilka godzin po powrocie do holetu czujemy jeszcze w sobie bujanie i słyszymy odgłos silnika :) W drodze powrotnej dostajemy ananasa, arbuza i colę. Na środku łódki staje Tip Box - miejsce na napiwki, wrzucamy 50 batów (5 zł) w podziękowaniu za opatrunek. Około 16:30 docieramy na przystań, gdzie ładują nad do odpowiednich samochodów i o 17:10 już jesteśmy w hotelu.

Dookoła toczy się normalne życie

Najpierw prysznic, aby zmyć z siebie sól, która nazbierała się na nas podczas drogi powrotnej. Potem ruszamy sprawdzić jak ma się sprawa z naszymi biletami powrotnymi, trzymamy kciuki, a bilety SĄ! :) Ale się ucieszyliśmy. Mamy bilety i jesteśmy spokojni o powrót do Bangkoku. Kosztuje nas to 2712 batów (około 280 zł) za dwie osoby. Cena obejmuje - transport mini busem z hotelu do dworca autobusowego w Trangu, taksówkę z dworca do stacji kolejowej, gdzie mamy wymienić nasz voucher na bilety kolejowe i w końcu pociąg sypialny do Bangkoku (17:30 - 8:00). W pociągu mamy jedno łóżko dolne i jedno górne po tej samej stronie.

Na kolację idziemy na restauracji Three Sisters, kładziemy się w bambusowym domku na poduszkach, wprost przed nami zachodzi słońce, popijamy sobie shake z mango (pyszności!) i czekamy na jedzonko. Ja dzisiaj zamówiłam mój ulubiony ryż z owocami morza, a Sławek kurczaka w warzywach w ostrym sosie i ryż - wszystko razem z szejkiem kosztuje 180 batów (około 19 zł). Kolacja jest pyszna i w miłych okolicznościach, jak można nie poczuć się tutaj szczęśliwym? :)

Wieczorem udajemy się jeszcze do apteki po bandaż na zmianę opatrunku - koszt to 60 batów (6 zł), więc lepiej to sobie kupić w zwykłym sklepie, np 7 eleven.

Wieczór spędzamy już w pokoju. Za nami dobry, bardzo intensywny dzień. W planie na jutro wyłącznie plażowanie i totalny luz oraz jakieś drobne zakupy pamiątek (strach myśleć, że dzień wyjazdu się zbliża jednak). Ale na razie jeszcze jesteśmy w raju :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz