sobota, 30 kwietnia 2016

15 III Luang Prabang

15 III
Luang Prabang

Jedną z największych atrakcji Luang Prabang jest procesja mnichów przed wschodem słońca. Aby ją zobaczyć, wstaliśmy o 5:00. Mnisi idą z dwóch świątyń wzdłuż ulic, gdzie czekają już ludzie aby dać im jedzenie. Przy składaniu darów nie wolno mnicha dotykać, wrzuca się jedzenie prosto to kubełka, który niesie. Zazwyczaj jest to gotowany ryż, czasem ciastka i napoje. Obie procesje przechodzą przez główne skrzyżowanie i tam czeka większość ludzi, szczególnie tych z aparatami. Mnisi idą małymi grupkami, nie wszyscy na raz.




Ja polecam obejrzeć to nie na głównym skrzyżowaniu, gdzie schodzą się turyści, a w jednej z bocznych uliczek. My zaczęliśmy od tego "turystycznego" miejsca i to, co tak chciałam zobaczyć, zamiast mnie zachwycić, wzbudziło we mnie głęboki niesmak i smutek. Turyści często nie szanują dostojeństwa tej procesji, zachodzą mnichom drogą, albo stają zbyt blisko, żeby zrobić sobie fotkę z kolegą w pomarańczowym. Mam wrażenie, że więcej było gapiów, niż wiernych z darami. Ludzie wręcz biegali za mnichami, żeby jeszcze lepsze ujęcie zrobić. Przedsiębiorcze Laotanki i tutaj znalazły miejsce na dobry biznes - wiele z nich nie daje darów dla braciszków, tylko sprzedaje je turystom i namawia do podarowania mnichom. Niektóre są już bardziej wyspecjalizowane i robią obsługę kompleksową - dywanik do klęczenia, szarfa do przepasania się i dużo produktów spożywczych pod ręką i tak oto turysta, który ma gdzieś ich wiarę, udaje gorliwie wierzącego buddystę, a Laotanka biega dookoła z ajfonem turysty i robi zdjęcia całej szopce. Po kilku minutach miałam ochotę stamtąd uciec... Wyglądało to jak jakiś cyrk albo zoo... Szkoda mi było mnichów w tym wszystkim; oni muszą iść, pomimo głupich zachowań turystów i zbierać dary po kolei...

W bocznej uliczce zauważyliśmy małą, brudną dziewczynkę z wielkim koszem ze sporą ilością ryżu w środku. Myśleliśmy, że również wspiera mnichów, ale okazało się, że to mnisi, przechodząc obok niej - wrzucali jej do kosza ryż, który dostali od ludzi. Tak co trzeci lub co czwarty wrzucał jej jedzenie; ubodzy mnisi dzielą się z jeszcze biedniejszymi mieszkańcami miasta.






Wracamy na śniadanie i planujemy zwiedzanie miasta. Mamy tylko jeden dzień, ale okazuje się, że chyba wystarczy. Na początku zwiedzamy pałac prezydencki oraz świątynię obok niego. Cena biletu w przewodniku to 2$, faktycznie to 15 zł/os (ceny rosną z każdym rokiem wyraźnie). Pałac jest średnio ciekawy. Nie wolno do niego nic wnosić (zostawiamy bagaże w szafkach) i nie wolno robić zdjęć. Za pałacem jest wystawa samochodów. Świątynia jest piękna, nie wolno do niej wejść, ale można zobaczyć z zewnątrz i stanąć przed otartymi bramami. Jest bogato zdobiona i znajduje się w niej najbardziej święta figurka Buddy w Laosie. Zwiedzamy jeszcze kilka świątyń, bilety kosztują ok 10 zł/os, ale nie ma tam za wiele do oglądania.









Kończą się nam kipy, więc idziemy do kantoru i...zostajemy bezczelnie oszukani. To był gwóźdź do trumny odnośnie naszej opinii o Laosie :) Pani z pełną premedytacją źle wydała nam pieniądze, ja przeliczyłam i mi się nie zgadzało, Sławek przeliczył i też coś mu nie grało, ale głupio nam było tak liczyć jeszcze raz przy niej, żeby jej nie urazić podejrzeniem o nieuczciwość. 10 minut później, kupując jedzenie zorientowaliśmy się, jak nas oszukała, wydała nam banknoty z mniejszą ilością zer, a przy tym poziomie zer, ciężko jest się czasami połapać. Sławek wrócił do niej i bez większej awantury oddała nam pieniądze, co oznacza, że dobrze wiedziała, co zrobiła. To był pierwszy raz w życiu, kiedy ktoś nas oszukał w kantorze. Poniżej zdjęcie felernego miejsca - unikajcie go.



Po południu zwiedzamy większość atrakcji polecanych w Lonley Planet oraz kupujemy przy ulicy obraz malowany na papierze ryżowym.  Jest niesamowicie gorąco, aż się ciężko chodzi; w cieniu jest ponad 30 stopni, dla mnie to nie jest najlepsza temperatura ;)

Zwiedziliśmy miasto szybciej, niż przypuszczaliśmy, więc kupujemy w naszym hostelu popołudniową wycieczkę do słynnych wodospadów Kuang Si, oddalonych o 32 km od miasta.  Musimy się już wymeldować z pokoju. Znowu się pakujemy i kupujemy w hostelu transport nocnym autobusem do Vientenne. Autobus kosztuje przez pośrednika 100 zł od osoby (prowizja to około 25 zł). Tuk tuk ma nas zabrać z hotelu o 19:00, a autobus ma ruszyć o 20:00.

Przed wycieczką idziemy na obiad - ryż z warzywami, chyba z dodatkiem mleka kokosowego (ok. 7,50 zł) - bardzo dobry i do tego fantastyczny shake mango z jogurtem (ok. 7,5 zł). O 13:30 ruszamy do wodospadów. Transport busem w dwie strony to 20 zł/os, wstęp do parku to 10 zł/os (w Tajlandii takie rzeczy są bezpłatne ;) ). Po wejściu do wodospadów jest coś jakby rezerwat niedźwiedzi, są tam uratowane (ale nie wiemy od czego) niedźwiedzie w dużych klatkach, jeden z nich nie ma łapki. Można wspomóc finansowo tę organizację.



Wodospad i kaskady z mlecznobłękitną wodą są zjawiskowe. W niektórych miejscach można pływać :) Najpierw postanawiamy wyjść na szczyt wodospadu, jest naprawdę wysoko i wyjście, a przede wszystkim zejście w sandałkach jest karkołomne. Mam rozterkę - wystawić się na możliwość skręcenia kostki czy zdjąć sandałki i umożliwić sobie kontakt z ewentualnymi pełzającymi, jadowitymi żyjątkami? Wytrwałam w obuwiu ale było bardzo ciężko, no ale skoro dało się wyjść na górę, to jakże moglibyśmy tego nie zrobić?







Po powrocie na dół przebieramy się w stroje kąpielowe w specjalnych, śmierdzących przebieralniach :) i wchodzimy do pięknej, rześkiej wody. Jest rewelacyjnie, sama możliwość popływania w tym dziele natury jest warta przyjechania w te zakątki. 


 
Mini tarasy ryżowe w drodze powrotnej z wodospadów

Około 16:00 jesteśmy już popływani, wysuszeni i spakowani i czekamy godzinę na odjazd busa. W hotelu powiedziano nam, że najpóźniej o 17:00 będziemy z powrotem. Okazało się, że nie do końca niestety, co stawiało nas w słabej sytuacji z czasem. W końcu dojechaliśmy dopiero o 17:40. Zjedliśmy bardzo szybką kolację, ja shake mango, a Sławek ryż z warzywami, a na drogę kupiliśmy sobie bagietki, wodę i banany. W naszym hostelu są tak mili, że udostępniają nam swoją mikro łazienkę, abyśmy się umyli przed wyjazdem, musiałam umyć włosy, bo teraz przed nami dwa dni bez prysznica :). W łazience było chyba ze sto komarów i w ogóle nie było za przyjemnie, ale cel osiągnięty i nawet bez pogryzień ;)

W czystych i suchych ubraniach czekamy na tuk tuka i o 18:30 jesteśmy już na dworcu. Okazuje się, że autobus jest dopiero za dwie godziny niestety, więc zanim zostaliśmy do niego wpuszczeni, to już byliśmy mokrzy od potu, było naprawdę gorąco. Siedząc dwie godziny na dworcu suszyliśmy nasze stroje na ławce :) ale i tak nie zdążyły wyschnąć. Przed wejściem do autobusu oddajemy bagaże i dostajemy na nie numerek do odbioru po przyjeździe (jak się okazało, nie był później potrzebny), przed autobusem ściągamy buty i do środka. My poprosiliśmy o zakupienie dla nas dwóch miejsc na górze (to piętrowy autobus) obok siebie. 



Okazało się, że dostaliśmy naprawdę kiepskie miejsca - na samym końcu autobusu, obok toalety i to na takich łóżkach "łączonych". Normalnie każde łóżko jest osobno, na tyle autobusu są miejsca dla trzech osób na każdym poziomie, ale połączone ze sobą. Ja dostałam miejsce na dole, a Sławek na górze, kompletnie o co innego prosiliśmy. Oboje weszliśmy na górne łóżko licząc, że ktoś się zamieni. Okazało się ostatecznie, że w całym autobusie było jedno wolne miejsce - właśnie tam z tyłu na górze :) Więc nie schodziłam, tylko zostałam obok Sławka. Po krótkiej podróży wysiadł chłopak leżący obok nas i mieliśmy całą górę dla siebie. To było super, ale tylko to - reszta jazdy to koszmar :) Tuż nade mną był wylot klimatyzacji i mimo, że w autobusie było ciepło, to nad moim łóżkiem roztaczał się biegun polarny. Ubrałam na siebie już wszystko, co tylko miałam przy sobie, przykryłam się dwoma kocami i trzęsłam się z zimna modląc się, żeby już było rano. Jak wysiadł nasz współpasażer, mogliśmy się przesunąć dalej od wywietrznika i przykryć dodatkowym kocem, wtedy udało się trochę pospać. Nie wiem jednak co było gorsze - lodowaty nawiew, efekt kołyski, czy rozmiar łóżek typowo azjatycki (do tego bardzo niewygodne)... Chyba to drugie. Drogi w Laosie są straszne, autobus główną drogą jechał tak, jakby jechał u nas polną drogą dla traktorów. Autobusem tak strasznie bujało - na boki, góra - dól, na boki, góra - dół, że dała o sobie znać zapomniana już choroba lokomocyjna. Generalnie noc spędziłam mając nadzieję, że do świtu już bardzo blisko i że zaraz się to skończy.
W autobusie czeka na nas kocyk, woda i posiłek (my mieliśmy jakiś nieświeży ryż, nawet nie tknęliśmy). I tak przy takim bujaniu nie da się jeść :) Weźcie sobie na drogę ciepłe i wygodne ubrania i coś pod głowę, aby służyło za poduszkę. W autobusie jest czysto - nawet w toalecie. W toalecie wolno tylko robić siku :)

W końcu nadchodzi 6:00, dojeżdżamy. To na pewno nie będzie nasz ulubiony środek transportu!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz