niedziela, 1 maja 2016

16 III Vientiane

16 III 
Vientiane

Dzień przed przyjazdem do stolicy Laosu sprawdzaliśmy, gdzie jest dworzec autobusowy, z mapy wyszło nam, że jest prawie w centrum. No ale to Laos :)
Około 6:00 przyjechaliśmy do celu, na jakieś "pośrodku niczego", nie wyglądało w żadnej mierze na centrum. To brudne klepisko to stolica Laosu? Byliśmy zmieszani - wysiąść czy nie? Kierowca też nie zakomunikował, że jesteśmy na miejscu, po prostu bez słowa włączył światła, otworzył drzwi i czekał. Miałam przygotowane nasze numerki na bagaż, ale kiedy wyszliśmy z autobusu, jako ostatni, nasze walizki stały już samotnie obok autobusu, tak, że w zasadzie każdy mógł sobie je zabrać. Oczywiście obok przygotowane już były tuk tuki, które zbierały turystów. Cena tuk tuka to 15 tys kip na osobę (wydaje mi się, że cena wyjściowa to było 30 tys), ale lokalsi nie idą do tuk tuków... Kilka metrów dalej jest autobus miejski za 1/3 ceny tuk tuka - 5 tys kip/os (2,5 zł) i jedzie na dworzec w centrum miasta. My zostajemy więc z lokalsami w autobusie miejskim, jako jedyni biali, a reszta turystów daje się zgarnąć na tuk tuki. Za kurs w autobusie miejskim płaci się dopiero przy wysiadaniu.

Robi się jasno, jest po 6:00 i już zaczyna być gorąco, zapowiada się kolejny, upalny dzień. Autobus zatrzymuje się około 15 min drogi pieszo od takiego bardziej turystycznego centrum (czyli w sumie dwie ulice z hostelami, biurami podróży i kawiarniami) i tę drogę przemierzamy pieszo, pomimo licznych nawoływań tuk tukowców. Najważniejszą rzeczą dla nas jest zakup biletów do Bangkoku, ale jeszcze jest wcześnie, większość biur otwiera się dopiero około 8:30 . Prawie każde mijane przez nas miejsce oferuje sprzedaż biletów, więc postanawiamy, że kupimy je w hostelu, dzięki czemu będziemy mieli gdzie przechować nasze bagaże. Wybieramy jeden otwarty hostel i czekamy w nim na przyjście recepcjonistki. Kupujemy bilety za 1000 THB (około 120 zł/os), w tym mamy transfer na stację kolejową, bilet na pociąg graniczny i bilet na pociąg do Bangkoku na wagon sypialny drugiej klasy, na dolne łóżka (są większe i jest cieplej). Pani z hostelu była bardzo miła, mogliśmy zostawić bagaże, korzystać z łazienki i siedzieć sobie w "lobby" wygodnie przy dużym wentylatorze z dostępem do lodówki z zimną wodą i piwkiem w normalnej cenie.

Nie jedliśmy śniadania, ale jest tak ciepło, że nie mam apetytu. Wyruszamy, aby zobaczyć najważniejsze atrakcje miasta. Nie ma tego zbyt wiele - brama a'la łuk triumfalny, złota kopuła - świątynia oraz dwie świątynie buddyjskie. Wstępy są tanie - 5 tys kip (2,5 zł)/os, to nie to co w Luang Prabang :)

Na mapie wszystko wydawało się dość blisko, a my lubimy chodzić, więc udaliśmy się pieszo... W słońcu jest już chyba ok 60 stopni, wszędzie beton i samochody, w cieniu jest jakieś 40 stopni. Dla mnie jest to temperatura, przy której zaczęłam marzyć, aby położyć się w cieniu, obłożyć lodem i nie ruszać... A tym czasem mamy wiele kilometrów do zrobienia pod jaskrawym słońcem Laosu. Nawet dla Sławka robi się już za ciepło, a on uwielbia upały.







Około południa opadłam z sił, nie mogę już dalej iść, jest za gorąco, nie mogę też nic jeść bo jest za gorąco. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w trakcie naszych podróży decydujemy się na wejście do klimatyzowanej restauracji, szczególnie że w Vientiane nie znaleźliśmy typowego, ulicznego jedzenia. Siedząc w chłodnym pomieszczeniu dochodzę do siebie, zamawiam zimnego shake mango (ok 7,5 zł), a potem ryż w owocami morza (ok 13 zł)- był pyszny i na tyle dużo, że musiał Sławek za mnie dojadać, górę ryżu posypali kolendrą, więc całą wierzchnią warstwę też musiał zjeść Sławek - ja żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) :). Sławek zamawia pikantny makaron z warzywami i świeżym, zielonym pieprzem (ok 13 zł), polewa to jeszcze sosem z chili, który dostałam, a jakoś nie użyłam :). Wejście tutaj dobrze nam zrobiło, odpoczywamy, chłodzimy się i najadamy do syta.


Planowaliśmy, że kupimy w Vientiane jakieś pamiątki z Laosu, ale nic nie znaleźliśmy, tutaj nie ma takich typowych miejsc z pamiątkami. Kupujemy więc w sklepie spożywczym kilka paczek z robakami :)
Zwiedzamy jeszcze jedną świątynię i mamy dosyć, wracamy około 13:00 do hostelu, siadamy na kanapie, pijemy zimne piwko i odpoczywamy. Możemy też skorzystać z łazienki i wziąć "prysznic" polewając się wodą w wiadra :) I to było cudowne, po takim spacerze w upale, zimna woda była wielką przyjemnością. Znów więc byliśmy czyści i przebrani w suche ubrania. Prawdopodobnie nieco nadużyliśmy gościnności hostelu, ale gorąco podziękowaliśmy za wszystko. 

Transport na dworzec mieliśmy mieć o 15:00, ale przyjeżdża 15 min wcześniej - takie już nasze szczęście w trakcie tej podróży :) Około 15:40 jesteśmy na stacji, kierowca wydaje nam bilety na oba pociągi - sprawdźcie, czy macie odpowiednie miejsce, my dostaliśmy jedno górne i jedno dolne łóżko, ale sam się zorientował i poszedł do kasy wymienić. Na stacji okazuje się, że do pierwszego pociągu, którym opuścimy Laos jest jeszcze ponad 2 godziny! Po dwóch godzinach na gorącej stacji zdążyliśmy już zapomnieć, że byliśmy czyści i susi... A przed nami jeszcze ponad doba w podróży.




Na stacji granicznej, godzinę przed odjazdem pociągu otwiera się okienko do wymeldowania się z kraju. Urzędnik kasuje naszą wizę, zabiera papierek wyjazdowy i ...każe nam zapłacić 50 THB/os, które ładuje sobie do szuflady. Na nic zdają się pytania - co to za opłata? Nie ma dyskusji. Białego trzeba jeszcze skubnąć na wylocie. Złośliwie poprosiliśmy o rachunek za tę opłatę, to pan raz udawał, że nie słyszy, a potem, że nie rozumie po angielsku :) To nie jest duża opłata, ale chodzi o zasady. Zarówno start, jak i finisz w Laosie budzi niesmak, trochę za dużo tych niesmaków... Po tym powiedzieliśmy sobie, że już nie chcemy tutaj wracać (pierwszy raz nam się to zdarzyło) i cieszyliśmy się wracając do Tajlandii. 

Oczywiście to nasze subiektywne odczucia i nie chcemy nikogo zniechęcać do podróży do Laosu. Większość relacji, jakie czytaliśmy o tym kraju na blogach podróżniczych była pozytywna, więc może mieliśmy pecha. Chociaż wrażenia osób, które spotkaliśmy w podróży po Laosie - były prawie zawsze zbieżne z naszymi, spotkaliśmy tylko jedną osobę, która była Laosem zachwycona. Niby Laotańczycy są pokrewni Tajom - mają podobny język i wygląda, ale charakter - zupełnie nie ten. Może w rejonach nie-turystycznych jest inaczej, może nie traktują tam jeszcze białych jak chodzących bankomatów, może są bardziej przyjaźni. My jednak poznaliśmy Laos od tej nieco słabszej strony, jeśli chodzi o ludzi.

Na dworcu rozmawiamy z dwoma Kanadyjczykami, którzy przeżyli sporą "przygodę" w Laosie. Dzień wcześniej palili zioło i ktoś zwrócił uwagę na ich zbyt wesołe zachowanie, policja tylko czeka na takie sygnały; zostali zatrzymani i przeszukani, znaleziono u nich niewielkie ilości marihuany, która jest nielegalna. Policja zabrała ich do aresztu, zabrała im paszporty, zastraszała, łącznie z trzymaniem pistoletu przy głowie, byli wobec nich agresywni. W końcu okazało się, że chcą wymusić łapówkę - 3 tysiące $! Jeśli wybieracie się do Tajlandii czy Laosu, pamiętajcie, że posiadanie narkotyków jest tam bardzo surowo karane, trawa jest traktowana na równi z innymi narkotykami i nie ma taryfy ulgowej. Nie ryzykujcie. W Laosie dodatkowo "poluje się" na potencjalnych posiadaczy, bo z łapówki otrzymanej od wystraszonego białego wyżyje przez rok kilka rodzin lokalnych stróży prawa, dla nich to złoty interes.

W końcu nadjeżdża pociąg graniczny. Bilety są na określone miejsca i wagony, ale i tak każdy siada dowolnie, bo w środku miejsca nie są numerowane :) Jedziemy przez most prosto do Tajlandii. W pociągu ponowo dostajemy karteczki wjazdowo - wyjazdowe  do kraju, które trzeba od razu wypełnić. Po wyjściu na peron musimy przejść przez kontrolę paszportową, gdzie są bardzo mili i uśmiechnięci urzędnicy (nareszcie w Tajldaldii :) ). Po tym wchodzimy na maleńki dworzec, z którego za godzinę mamy pociąg do Bangkoku. Idziemy na zewnątrz  i po drugiej stronie ulicy jest kilka budek z jedzeniem (i nic poza tym - to jest miejsce pośrodku niczego), zamawiamy sobie pad thai (5 zł za porcję) i popijamy zimną colą :) Czyli kolację mamy już z głowy.

Pociąg jest wygodny, klimatyzowany i czysty, z wystarczającą ilością miejsc na bagaże. Po około godzinie jazdy, przechodzi pani i rozkłada i ścieli wszystkim łóżka - prześcieradło, poduszka w białej poszewce i biały, ciepły kocyk. Dodatkowo każde łóżko jest zasłonięte zasłonką tworząc prywatną przestrzeń, gdzie spokojnie można się przebrać i położyć bagaż podręczny z dokumentami. Sławek ustępuje swoje dolne łóżko jakiejś kobiecie w zaawansowanej ciąży, zachodzę w głowę, czemu kupiła górne łóżko, co prawda jest tańsze, ale przecież na nie nie wejdzie. Kobieta już od początku jazdy szukała kogoś, kto by się zamienił, w końcu znalazł się Sławek :) Sławek spędził więc noc opatulony ciepłą bluzą, podczas gdy ja, na dole spałam w samej koszulce i było momentami aż za ciepło. Taka jest, oprócz rozmiaru, różnica pomiędzy dolnym, a górnym łóżkiem.

Na końcu wagonu są dwie umywalki, więc można się trochę ogarnąć, umyć żeby. Nasza podróż do Bangkoku przebiega bardzo przyjemnie, to milion razy lepsze niż sleeper bus :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz