16 III
Vientiane
Dzień
przed przyjazdem do stolicy Laosu sprawdzaliśmy, gdzie jest dworzec
autobusowy, z mapy wyszło nam, że jest prawie w centrum. No ale to Laos
:)
Około 6:00 przyjechaliśmy do celu,
na jakieś "pośrodku niczego", nie wyglądało w żadnej mierze na
centrum. To brudne klepisko to stolica Laosu? Byliśmy zmieszani - wysiąść
czy nie? Kierowca też nie zakomunikował, że jesteśmy na miejscu, po
prostu bez słowa włączył światła, otworzył drzwi i czekał. Miałam przygotowane
nasze numerki na bagaż, ale kiedy wyszliśmy z autobusu, jako
ostatni, nasze walizki stały już samotnie obok autobusu, tak, że w
zasadzie każdy mógł sobie je zabrać. Oczywiście obok przygotowane już były tuk tuki, które zbierały turystów. Cena tuk tuka to 15 tys
kip na osobę (wydaje mi się, że cena wyjściowa to było 30 tys), ale
lokalsi nie idą do tuk tuków... Kilka metrów dalej jest autobus miejski
za 1/3 ceny tuk tuka - 5 tys kip/os (2,5 zł) i jedzie na dworzec w
centrum miasta. My zostajemy więc z lokalsami w autobusie miejskim, jako
jedyni biali, a reszta turystów daje się zgarnąć na tuk tuki. Za kurs w autobusie miejskim
płaci się dopiero przy wysiadaniu.
Robi
się jasno, jest po 6:00 i już zaczyna być gorąco, zapowiada się
kolejny, upalny dzień. Autobus zatrzymuje się około 15 min drogi pieszo
od takiego bardziej turystycznego centrum (czyli w sumie dwie ulice z hostelami, biurami podróży i kawiarniami) i tę drogę przemierzamy pieszo,
pomimo licznych nawoływań tuk tukowców. Najważniejszą rzeczą dla nas
jest zakup biletów do Bangkoku, ale jeszcze jest wcześnie, większość
biur otwiera się dopiero około 8:30 . Prawie każde mijane przez nas miejsce
oferuje sprzedaż biletów, więc postanawiamy, że kupimy je w hostelu,
dzięki czemu będziemy mieli gdzie przechować nasze bagaże. Wybieramy
jeden otwarty hostel i czekamy w nim na przyjście recepcjonistki.
Kupujemy bilety za 1000 THB (około 120 zł/os), w tym mamy transfer na
stację kolejową, bilet na pociąg graniczny i bilet na pociąg do Bangkoku
na wagon sypialny drugiej klasy, na dolne łóżka (są większe i jest
cieplej). Pani z hostelu była bardzo miła, mogliśmy zostawić bagaże,
korzystać z łazienki i siedzieć sobie w "lobby" wygodnie przy dużym
wentylatorze z dostępem do lodówki z zimną wodą i piwkiem w normalnej
cenie.
Nie
jedliśmy śniadania, ale jest tak ciepło, że nie mam apetytu. Wyruszamy,
aby zobaczyć najważniejsze atrakcje miasta. Nie ma tego zbyt wiele -
brama a'la łuk triumfalny, złota kopuła - świątynia oraz dwie świątynie
buddyjskie. Wstępy są tanie - 5 tys kip (2,5 zł)/os, to nie to co w
Luang Prabang :)
Na
mapie wszystko wydawało się dość blisko, a my lubimy chodzić, więc
udaliśmy się pieszo... W słońcu jest już chyba ok 60 stopni, wszędzie
beton i samochody, w cieniu jest jakieś 40 stopni. Dla mnie jest
to temperatura, przy której zaczęłam marzyć, aby położyć się w cieniu,
obłożyć lodem i nie ruszać... A tym czasem mamy wiele kilometrów do
zrobienia pod jaskrawym słońcem Laosu. Nawet dla Sławka robi się już za
ciepło, a on uwielbia upały.
Około
południa opadłam z sił, nie mogę już dalej iść, jest za gorąco, nie
mogę też nic jeść bo jest za gorąco. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w
trakcie naszych podróży decydujemy się na wejście do klimatyzowanej
restauracji, szczególnie że w Vientiane nie znaleźliśmy typowego,
ulicznego jedzenia. Siedząc w chłodnym pomieszczeniu dochodzę do siebie,
zamawiam zimnego shake mango (ok 7,5 zł), a potem ryż w owocami morza
(ok 13 zł)- był pyszny i na tyle dużo, że musiał Sławek za mnie dojadać,
górę ryżu posypali kolendrą, więc całą wierzchnią warstwę też musiał
zjeść Sławek - ja żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) :). Sławek
zamawia pikantny makaron z warzywami i świeżym, zielonym pieprzem (ok 13
zł), polewa to jeszcze sosem z chili, który dostałam, a jakoś nie
użyłam :). Wejście tutaj dobrze nam zrobiło, odpoczywamy, chłodzimy się i
najadamy do syta.
Planowaliśmy,
że kupimy w Vientiane jakieś pamiątki z Laosu, ale nic nie znaleźliśmy,
tutaj nie ma takich typowych miejsc z pamiątkami. Kupujemy więc w
sklepie spożywczym kilka paczek z robakami :)
Zwiedzamy
jeszcze jedną świątynię i mamy dosyć, wracamy około 13:00 do hostelu,
siadamy na kanapie, pijemy zimne piwko i odpoczywamy. Możemy też
skorzystać z łazienki i wziąć "prysznic" polewając się wodą w wiadra :) I
to było cudowne, po takim spacerze w upale, zimna woda była wielką
przyjemnością. Znów więc byliśmy czyści i przebrani w suche ubrania.
Prawdopodobnie nieco nadużyliśmy gościnności hostelu, ale gorąco
podziękowaliśmy za wszystko.
Transport
na dworzec mieliśmy mieć o 15:00, ale przyjeżdża 15 min wcześniej -
takie już nasze szczęście w trakcie tej podróży :) Około 15:40 jesteśmy
na stacji, kierowca wydaje nam bilety na oba pociągi - sprawdźcie, czy
macie odpowiednie miejsce, my dostaliśmy jedno górne i jedno dolne
łóżko, ale sam się zorientował i poszedł do kasy wymienić. Na stacji
okazuje się, że do pierwszego pociągu, którym opuścimy Laos jest jeszcze
ponad 2 godziny! Po dwóch godzinach na gorącej stacji zdążyliśmy już
zapomnieć, że byliśmy czyści i susi... A przed nami jeszcze ponad doba w
podróży.
Na
stacji granicznej, godzinę przed odjazdem pociągu otwiera się okienko
do wymeldowania się z kraju. Urzędnik kasuje naszą wizę, zabiera
papierek wyjazdowy i ...każe nam zapłacić 50 THB/os, które ładuje
sobie do szuflady. Na nic zdają się pytania - co to za opłata?
Nie ma dyskusji. Białego trzeba jeszcze skubnąć na wylocie. Złośliwie
poprosiliśmy o rachunek za tę opłatę, to pan raz udawał, że nie słyszy, a
potem, że nie rozumie po angielsku :) To nie jest duża opłata, ale
chodzi o zasady. Zarówno start, jak i finisz w Laosie budzi niesmak,
trochę za dużo tych niesmaków... Po tym powiedzieliśmy sobie, że już nie
chcemy tutaj wracać (pierwszy raz nam się to zdarzyło) i cieszyliśmy
się wracając do Tajlandii.
Oczywiście
to nasze subiektywne odczucia i nie chcemy nikogo zniechęcać do podróży
do Laosu. Większość relacji, jakie czytaliśmy o tym kraju na blogach
podróżniczych była pozytywna, więc może mieliśmy pecha. Chociaż wrażenia
osób, które spotkaliśmy w podróży po Laosie - były prawie zawsze
zbieżne z naszymi, spotkaliśmy tylko jedną osobę, która była Laosem
zachwycona. Niby Laotańczycy są pokrewni Tajom - mają podobny język i
wygląda, ale charakter - zupełnie nie ten. Może w rejonach
nie-turystycznych jest inaczej, może nie traktują tam jeszcze białych
jak chodzących bankomatów, może są bardziej przyjaźni. My jednak
poznaliśmy Laos od tej nieco słabszej strony, jeśli chodzi o ludzi.
Na
dworcu rozmawiamy z dwoma Kanadyjczykami, którzy przeżyli sporą
"przygodę" w Laosie. Dzień wcześniej palili zioło i ktoś zwrócił uwagę
na ich zbyt wesołe zachowanie, policja tylko czeka na takie sygnały;
zostali zatrzymani i przeszukani, znaleziono u nich niewielkie ilości
marihuany, która jest nielegalna. Policja zabrała ich do aresztu,
zabrała im paszporty, zastraszała, łącznie z trzymaniem pistoletu przy
głowie, byli wobec nich agresywni. W końcu okazało się, że chcą wymusić
łapówkę - 3 tysiące $! Jeśli wybieracie się do Tajlandii czy Laosu,
pamiętajcie, że posiadanie narkotyków jest tam bardzo surowo karane,
trawa jest traktowana na równi z innymi narkotykami i nie ma taryfy
ulgowej. Nie ryzykujcie. W Laosie dodatkowo "poluje się" na
potencjalnych posiadaczy, bo z łapówki otrzymanej od wystraszonego
białego wyżyje przez rok kilka rodzin lokalnych stróży prawa, dla nich
to złoty interes.
W
końcu nadjeżdża pociąg graniczny. Bilety są na określone miejsca i
wagony, ale i tak każdy siada dowolnie, bo w środku miejsca nie są
numerowane :) Jedziemy przez most prosto do Tajlandii. W pociągu
ponowo dostajemy karteczki wjazdowo - wyjazdowe do kraju, które trzeba
od razu wypełnić. Po wyjściu na peron musimy przejść przez kontrolę
paszportową, gdzie są bardzo mili i uśmiechnięci urzędnicy (nareszcie w
Tajldaldii :) ). Po tym wchodzimy na maleńki dworzec, z którego za
godzinę mamy pociąg do Bangkoku. Idziemy na zewnątrz i po drugiej
stronie ulicy jest kilka budek z jedzeniem (i nic poza tym - to jest
miejsce pośrodku niczego), zamawiamy sobie pad thai (5 zł za porcję) i
popijamy zimną colą :) Czyli kolację mamy już z głowy.
Pociąg
jest wygodny, klimatyzowany i czysty, z wystarczającą ilością miejsc na
bagaże. Po około godzinie jazdy, przechodzi pani i rozkłada i ścieli
wszystkim łóżka - prześcieradło, poduszka w białej poszewce i biały,
ciepły kocyk. Dodatkowo każde łóżko jest zasłonięte zasłonką tworząc
prywatną przestrzeń, gdzie spokojnie można się przebrać i położyć bagaż
podręczny z dokumentami. Sławek ustępuje swoje dolne łóżko jakiejś
kobiecie w zaawansowanej ciąży, zachodzę w głowę, czemu kupiła górne
łóżko, co prawda jest tańsze, ale przecież na nie nie wejdzie. Kobieta
już od początku jazdy szukała kogoś, kto by się zamienił, w końcu
znalazł się Sławek :) Sławek spędził więc noc opatulony ciepłą bluzą,
podczas gdy ja, na dole spałam w samej koszulce i było momentami aż za
ciepło. Taka jest, oprócz rozmiaru, różnica pomiędzy dolnym, a górnym łóżkiem.
Na
końcu wagonu są dwie umywalki, więc można się trochę ogarnąć, umyć
żeby. Nasza podróż do Bangkoku przebiega bardzo przyjemnie, to milion razy lepsze niż
sleeper bus :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz