piątek, 6 marca 2015

4 II Bangkok - Ajutthaja

O poranku Khao San jest kompletnie innym miejscem, jest cicho, pusto i miło, turystów jak na lekarstwo, wzdłuż ulicy stoją tuktukowcy i taksówkarze czekający na zarobek.

Wielką zaletą D&D było świetne śniadanie, które wydawano w restauracji na przeciwko. W ten poranek przekonaliśmy się, jak mili i pomocni są z natury Tajowie. Nie raz o tym słyszeliśmy, ale teraz przekonaliśmy się sami. Po wyjściu z hotelu, ściskając w dłoni nasze karteczki śniadaniowe, szukaliśmy restauracji o nazwie, która była na karteczce, ale nie mogliśmy znaleźć (miała inną nazwę:) ). Widać było po nas, że przyjechały świeżaki - bo nierozgarnięte trochę i bladziutkie jeszcze. Po chwili już podszedł do nas Taj i z uśmiechem zapytał, czego szukamy i wytłumaczył, że to jest parę metrów dalej (nie pytaliśmy, nie prosiliśmy o pomoc - sam zobaczył, że ta pomoc może być potrzeba i podszedł), jak już stwierdził, że dalej sobie poradzimy, to odszedł z uśmiechem. Po chwili, jak już zdążaliśmy we właściwym kierunku, ale wciąż nie pewni gdzie dokładnie iść (bo było to na piętrze jak się okazało) znów podszedł jakiś Taj i pokazał, żebyśmy szli po schodach na górę. Ta bezinteresowna pomoc i w ogóle okazanie zainteresowania problemami obcych ludzi było dla nas zaskakujące, ale bardzo miłe.
Samo śniadanie królewskie - szwedzki stół z wieloma daniami. Były zarówno jajka, jak i kiełbaski, tosty, dania tajskie oraz owoce, warzywa, kawa, herbata i soki. Dobry początek dnia.

Dzisiaj w planie Ajutthaja. Ale plan ledwo zarysowany, bo nie było czasu się zastanawiać, wiemy że mamy tam dojechać - ale czy autobusem, czy pociągiem, minivanem, a może z jakąś wycieczką (koszt około 750 B/osoba), czy jeszcze jakoś inaczej - mieliśmy zaraz zadecydować wraz z naszymi znajomymi z odkrywajacswiat.pl.

Po wyjściu ze śniadania zaczepił mnie Taj - jak się okazało - naganiacz taksówkowy, czyli taki pośrednik, który ma gadane i załatwia kursy taksówkarzom (tam jest to powszechna praktyka). Po chwili luźnej gadki, jak zawsze przecież zaczyna się od "skąd jesteś", "a na długo" itd... zapytał jakie plany na dzisiaj, mówię, że Ajutthaja, ale że w cztery osoby jedziemy i że raczej autobusem lub pociągiem (przecież nie stać nas na taksówkę). Ajutthaja jest prawie 100 km od Khao San, a jeszcze tam na miejscu jest tak wiele rzeczy do zobaczenia w różnych częściach miasta...
Ostatecznie dogadałam się z taksówkarzem, że za 1500 B (czyli 375 B za osobę) kierowca zabierze nas spod hotelu, zawiezie komfortowo do Ajutthai, obwiezie po wszystkich zabytkach, jakie chcemy zobaczyć i odstawi z powrotem :) Tak też zrobiliśmy i była to świetna decyzja.


Zniszczone posągi Buddy w Wat Phra Mahthat


Około 9:45 wyjechaliśmy do dawnej stolicy Tajlandii. Ajutthaja to niesamowite miejsce o wielkiej historii z tragicznym zakończeniem. Miasto to założono w XIV wieku, w czasach swojej świetności mieszkało tam około miliona osób!! To dwa razy więcej, niż w tym czasie było w Londynie (XVII w). W tym czasie było tam około 1700 świątyń, około 30 tys kapłanów i 4000 posągów Buddy pozłacanych lub złotych. Końcem XVII wieku na to ogromne i bogate miasto spadła klęska - był to najazd Birmańczyków. Którzy zniszczyli całe miasto, zbezcześcili je ucinając głowy posągom Buddy oraz splądrowali, a ludzi wymordowali lub wzięli do niewoli. Wówczas była to tragedia na niewyobrażalną skalę. Do dzisiaj Tajowie mają negatywny, lub ambiwalentny stosunek do Birmańczyków.

Nasza taksówka :)
Swoje zwiedzanie zaczęliśmy od Wat Yai Chaya Mongkol. Jest tam dłuuugi leżący budda, ruiny świątyni oraz klasztor i Chedi zbudowane na cześć zwycięstwa króla Naresuana nad Birmańczykami w 1593 roku.







Później udaliśmy się na wodny targ, który nie jest jednak prawdziwym, żyjącym wodnym targowiskiem, a raczej czymś do pooglądania dla turystów, co może dać wyobrażenie, jak to może wyglądać naprawdę :). Obok wodnego targu jest miejsce, gdzie można pojeździć na smutnych słoniach, obciążanych cały dzień ciężkimi stelażami z krzesełkami dla turystów... Jakoś nie skorzystaliśmy.








Kolejny miejscem, jakie odwiedziliśmy była zbudowana w 1374 roku Wat Mahathat (Świątynia Wielkich Relikwi), ze słynną głową buddy wrośniętą w korzenie drzewa. Legenda głosi, że kiedy Birmańczycy zniszczyli miasto i obcięli głowy posągom, ta głowa upadła w błoto, aby po paru latach powstać i wraz z drzewem dumnie, pionowo wyrosnąć na powierzchnię. Wygląda to naprawdę ciekawie.





Na terenie kompleksu widać jednak wyraźnie ślady birmańskiej masakry z XVII wieku.

Posąg Buddy z uciętą przez birmańskich najeźdźców głową




Po wyjściu z tego kompleksu świątyń byliśmy nieco przegrzani (było około 40 stopni), więc poszliśmy nacieszyć swoje podniebienia świeżymi owocami. Wówczas odkryłam dwa fantastyczne owoce, których wcześniej nie znałam - przepyszną guawę oraz mój ukochany jak na razie owoc - słodka papaja.

Z przodu po prawej (obok bananów) słodka papaja (w środku intensywnie pomarańczowa), a za nią, za szybką seledynowy okrągły owoc - guawa.

Po lekkiej przekąsce pojechaliśmy z naszym kierowcą do dwóch kolejnych świątyń. Dwie świątynie, które chcieliśmy zwiedzić były obok siebie: Wihan Phra Monghon Bophit oraz Wat Phra Si Sanphet. Pierwsza z nich jest bardzo niepozorna, byliśmy przekonani, że to jakiś współczesny kościół, ale podeszliśmy z ciekawości... i okazało się, że to jednak Bophit, w którym znajduje się jeden z najbardziej czczonych w Tajlandii posągów Buddy. Budynek, w którym jest posąg był zrekonstruowany i wygląda... dość nowocześnie :)

Nieco współcześnie wyglądająca Wihan Phra Monghon Bophit 

Wielki Budda, do którego cały czas przyjeżdżają wyznawcy, aby pomodlić się i zapalić kadzidła

Tuż obok tego miejsca znajduje się Wat Phra Si Sanphet - świątynia, która już na pierwszy rzut oka robi ogromne wrażenie. Stoją tam trzy wielkie chedi.Kiedyś była to świątynia, w której modlili się władcy Ajutthaji. To miejsce koniecznie trzeba zobaczyć.

Si Sanphet


Si Sanphet



Kończyły się już na naszej liście pozycje "must see" i zaczęliśmy być coraz bardziej zmęczeni upałem i spacerami po zabytkach. Poprosiliśmy więc jeszcze naszego kierowcę, żeby zawiózł nas jeszcze w jakieś jedno ciekawe miejsce. Zabrał nas do wielkiego leżącego buddy w miejscu, które nie wyglądało zbyt turystycznie, raczej byli tam Tajowie.

Długi, leżący Budda, w miejscu, którego nazwy nie znamy.

Wejścia do kolejnych świątyń kosztują 20 B lub 50 B, niektóre są za darmo. Bilety nigdzie nie są sprawdzane, Tajowie wierzą w naszą uczciwość :)
Po obejrzeniu tej ostatniej ciekawostki ruszyliśmy już w drogę powrotną do Bangkoku. Szkoda było nam wyjeżdżać z pięknej, cichej, spokojnej i przesiąkniętej historią dawnej stolicy Tajlandii, ale musieliśmy na chwilę jeszcze wrócić do aktualnej stolicy - wielkiej, głośnej i owianej smogiem.

Po powrocie poszliśmy coś zjeść i pospacerować (jak by nam było jeszcze mało).



Jedyne danie, jakie nam w Tajlandii nie smakowało z powodu dziwnego makaronu, który był płaski, miękki, niesmaczny, kleił się i kojarzył się ze smarkami :) - koszt 50 B


Sławek jak zawsze jadł jakieś dziwne zupy - cena - 50 B


Wczoraj postanowiliśmy, że nie zostajemy w D&D - za głośno i za drogo. Wyruszyliśmy w poszukiwanie nowego miejsca, kryteria były trzy: spokojniejsze miejsce, dobra cena i pokój czysty z łazienką i klimatyzacją. Po dłuższym poszukiwaniu znaleźliśmy hotel Four Sons Village (adres to: 54/1 Trok Rongmai, Chanasonkram, Pranakorn). Okolica była przyjemna, sprawdziliśmy jeszcze cenę, wnętrze pokoju i zdecydowaliśmy się tutaj zostać. Było czystko i tanio - 500 B za pokój za noc (klimatyzacja, WiFi i łazienka z ciepłą wodą). Ta uliczka było około 10 minut od Khao San, też była turystyczna, ale bardziej kameralna i tańsza. Wzięliśmy od razu pokój na dwie doby. Po tak ciężkim dniu i przeprowadzce czas na wymarzony prysznic - oczywiście w azjatyckiej łazience, czyli w trakcie prysznica moczymy wszystko dookoła: toaletę, kosz na śmieci, umywalkę i całą podłogę.





Potem zeszliśmy do hotelowej restauracyjki, gdzie odświeżeni usiedliśmy z radością przy zimnym Changu (70 B). Było już ciemno, 30 stopni, wietrzyk, muzyczka i orzeźwiające piwko - było cudownie po prostu. Od tego siedzenia i cieszenia się życiem znów zgłodnieliśmy, udaliśmy się więc na pysznego ulicznego pad thai nieopodal naszego hotelu.

Późnym wieczorem Sławek postanowił przetestować lokalne mocne alkohole: oba Tajowie określali jako whisky. Pierwsze z nich - Hong Thong miało podobny kolor, ale smak, no cóż, raczej to było whisky. Potem doczytaliśmy, że to jakiś blend mocnych alkoholi z melasy i ryżu. Kolejna butelka to był hard core. Nie wiemy jak się to nazywa, bo wszystkie napisy były po tajsku. Butelka zamknięta jest kapslem, można ją kupić w każdym 7 eleven i jest bardzo tania. Było to piekielnie mocne, jakiś destylat śmierdzący :) Sławek poczuł na drugi dzień moc tego lokalnego napitku, ciężko było mu wstać rano ;)




Jakieś dziwne tajskie, mocne coś ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz