sobota, 21 marca 2015

11 II Koh Lanta

11 II

Koh Lanta

Wystarczyła jedna noc i magiczna wyspa już naładowała moje wyciśnięte do cna akumulatory. Obudziłam się o 7:00 wyspana i pełna dobrej energii. Nie było szans, aby wrócić do spania, ale też i po co? Postanowiłam pójść popływać. Poranek był rześki, słońce jeszcze nie wstało, było jasno, więc pomyślałam, że wschód słońca obejrzę z morza :)

Okazało się że był odpływ spory, ale i tak znalazłam kawałek dobrego wejścia do wody pomiędzy kamieniami i zanurzyłam się w ciepłe Morze Andamańskie. Odpłynęłam kawałek od plaży, kiedy zaczęło wschodzić słońce... Raziło w oczy, tak pięknie oślepiało :) Już nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się aż tak dobrze. Wszystko wokół wydawało się być...dobre i właściwe, nie mówiąc już o absolutnym pięknie krajobrazu.

Po porannych aktywnościach czas na śniadanie. Apetyt wyostrzony maksymalnie. Zamówiliśmy tradycyjnie jajka - ja na miękko, Sławek w formie omletu, do tego tosty. Wszystko oczywiście było pyszne.

Postanowiliśmy dzisiaj wypożyczyć skuter i pojeździć po wyspie z zamiarem znalezienia tych naszych zaplanowanych bungalowów oraz obejrzenia wyspy w ogóle. Wypożyczenie skuterów jest bardzo tanie - 200 batów (20 zł) za dobę, do tego trzeba zakupić jedną lub dwie butelki (sic!) paliwa i wyspa jest nasza! :)

Nasza maszyna :)

Większość stacji benzynowych jest taka :) Pytaliśmy - o co chodzi z różnymi kolorami, ponoć, że o nic, niby w każdej butelce jest to samo :D

Zatankowani ruszamy na podbój wyspy. Ja się denerwowałam nieco tą jazdą, jako że mamy raczej wąskie doświadczenie w tej dziedzinie... Ale już po kilku minutach okazało się, że jest to świetna zabawa...i to na pewno nie jest nasze ostatnie wypożyczenie skuterka tutaj :)

Jedziemy na południe, dojeżdżamy do rozjazdu dziwnego, który wiedzie nas wgłąb wyspy. Jeździmy bez mapy, bo przecież niewiele tutaj dróg. No ale nie na tyle niewiele, żeby źle pojechać :) Ostatecznie znaleźliśmy się na północy niechcący :)

Jak zobaczyłam ten napis - wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu :)

Kąpiel słoni

Niedaleko naszego hoteliku

Po objechaniu wyspy okazało się, że im dalej na południe, tym ciszej i mniej turystycznie. My jesteśmy na środku, więc jest dość cicho i spokojnie, ale mamy też gdzie iść coś zjeść i na zakupy :)

Przejażdżka była bardzo przyjemna, krajobraz Lanty jest obłędny, dookoła soczysta zieleń, kolorowe kwiaty, małpki biegające przy drodze, ciepłe słońce ogrzewające tę rajską wyspę.
W Tajlandii jest nakaz noszenia kasków podczas jazdy skuterem, ale na wyspie mało kto go przestrzega. Na mnie i tak wszystkie kaski były za duże, więc jeździłam bez - wiatr we włosach i wio :)

Podczas naszej pierwszej przejażdżki oglądaliśmy różne plaże i kilka bungalowów. Znaleźliśmy nawet miejsce takie, jak chcieliśmy - bungalowy tuż przy plaży, cicho, spokojnie, pięknie i w dobrej cenie, bo 1200 B (120 zł) za domek za dobę. Już prawie, prawie się zdecydowaliśmy, ale stwierdziliśmy w końcu, że tak nam dobrze w tej naszej mieścince i w naszym pokoiku w Just Come, że zostajemy tam i nie szukamy już niczego innego. Może i plaża nie jest idealna ze względu na sporą ilość głazów, które przy odpływie utrudniają pływanie, ale przecież do innej plaży pojechać możemy skuterem.

Nasza podróż pobudziła w nas apetyt, więc wróciliśmy do naszej miejscowości na lunch w rodzinnej knajpce Three Sisters, która w końcu stała się naszą ulubioną. Ja zamawiam smażony ryż z owocami morza (60B - 6 zł), a Sławek green curry z warzywami i tofu (90 B - 9 zł). Jesteśmy w jedzeniowym raju. Zachwyt absolutny. To jest najlepsze co jedliśmy od początku naszej wyprawy i jedne z najlepszych potraw, jakie jedliśmy w życiu. Każde z nas znalazło dzisiaj swoje ukochane danie. 

Smażony ryż  z owocami morza i jajkiem

Green Curry - tradycyjna potrawa Tajlandii

Podczas lunchu obserwujemy interesujące zdarzenie. Na ciężarówce przed naszą knajpkę zajeżdża ciężarówka z koparką na pace i ta koparka...schodzi sama z ciężarówki. Padliśmy ze śmiechu :)





To jest naprawdę cudowne popołudnie. Po spokojnym lunchu wracamy naszym skuterkiem na plażę na południe wyspy. Jest bardzo mało ludzi, a okolica jest dość dzika i piękna. Piękny, złoty piasek, szmaragdowa woda, za placami las, z którego dobiegają do nas ciekawe odgłosy różnych ptaków. Raj :) Na podwieczorek jemy, kupione wcześniej w małym sklepiku, arbuza i moją ukochaną słodką papaję. Szczęście absolutne :D

Słońce powoli zachodzi, więc i my równie powoli zbieramy się z plaży. Nie sądziliśmy, że przed nami jeszcze jakieś większe emocje dzisiaj, a tu nagle... Wyjeżdżamy sobie z plaży polną drogą w kierunku normalnej, asfaltowej drogi, a tu...słoń. Tak jak u nas czasem przy drodze na wsi stoją sobie krowy (których się zawsze boję :) ), tak tutaj, tuż koło drogi stał... słoń i jadł sobie podwieczorek.



Zatrzymaliśmy się, bo nie wiadomo było co dalej robić :) Na szczęście obok słonika w krzakach odpoczywał jego właściciel, który w końcu wstał i zachęcił nas do podejścia do swojego słonia. Po chwili wahania podeszłam w końcu do tego pięknego, dużego zwierzęcia. Zwariowałam ze szczęścia po prostu :) Słonie są tak piękne, a teraz miałam w zasięgu ręki takiego zadowolonego, nie uwiązanego słonia. Podeszłam go pogłaskać, miał taką szorstką skórę! ... jak to słonie ;)



Właściciel Pipo - bo tak miał na imię słonik proponował nam, aby wejść na kark słonia, ale chyba nie byłam jeszcze na to gotowa i podziękowaliśmy... No i teraz oczywiście żałuję :)
Robimy sobie zdjęcia z Pipo i próbujemy się komunikować z jego panem, który nie bardzo mówił po angielsku, ale wspólnymi siłami jakoś domyślamy się, że Pipo jest jego słoniem i on wypożycza go pobliskiej firmie do trekkingów na słoniach. Na szczęście w tym momencie słoń jest bez żelastwa na plecach, nie zestresowany, tylko wesoły i ufny :) 

Pan pokazuje nam śmieszną sztuczkę. Każe mi stanąć przed słoniem, rzuca na ziemię swój kapelusz, coś mówi do Pipo, a on chwyta kapelusz trąbą i zakłada mi na głowę. Śmiechu co nie miara!

Po tych wielkich - jak dla mnie - emocjach, zasiadamy na naszą maszynę i oglądając po drodze zachód słońca, jedziemy do hotelu.

Hasło dnia dzisiejszego (i nie tylko) z tabliczki na jednej z plaż: No past, no future, just enjoy a present moment. 

Obok tej tabliczki była jeszcze jedna - Magic Mushroom, ale my czujemy się magic i happy bez mushroom :) Tutaj naprawdę trudno byłoby czuć się źle, ludzie są mili i spokojni... I ten spokój i radość tak na ciebie przełazi...nawet nie wiesz kiedy i zaczynasz się łapać na tym, że uśmiechasz się do ludzi... Obcych! Szok :) W Polsce było by to mocno podejrzane ;)



Czas jeszcze na kolację. Żeby spróbować czegoś innego, zamawiam jakiś makaron z owocami morza i okazuje się, że to jest ten makaron-smarki, którego nie jestem w stanie przełknąć :) Wyjadam więc warzywa i owoce morza, a makaron zostaje. 

Lanta jest wyspą muzułmańską, więc o stałych porach lecą z głośników modły. Kobiety są zasłonięte, odkryte mają tylko oczy, lub całe twarze, a czasami nawet twarze i kawałek ręki! Ale nie siedzą zamknięte w domach, tylko są bardzo aktywne, pracują robią zakupy, jeżdżą na skuterach lub tuk tukach, można z nimi porozmawiać w agencjach turystycznych, stoiskach z owocami, sklepach itd... Mimo, że lokalni mieszkańcy zwracają uwagę na zachowanie tradycji związanych z nakazami religii, to nie mają problemu z wyglądem turystów, ani raz nikt nie dał nam odczuć, że jesteśmy niewłaściwie ubrani. Tolerują turystów w pełni i są bardzo, bardzo przyjaźni. Z ciekawostek - na Lancie wszędzie używa się zwykłych sztućców - łyżka, nóż, widelec, pałeczki są raczej opcjonalne. W restauracjach nie ma również w menu wieprzowiny :)

Czas zakończyć ten cudowny dzień na rajskiej wyspie i dać trochę sobie odpocząć po tylu emocjach (samych dobrych!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz