sobota, 7 marca 2015

7 II Kambodża - Angor

Wstajemy wcześnie, jak po tak ciężkim dniu, bo już o 7:30, chcąc zdążyć przed tłumami turystów (nie zdążyliśmy). Nasz hotel serwuje nam tradycyjne śniadanie, czyli....bagietki :) Kambodża było kolonią francuską i Francuzi przywieźli ze sobą bagietki, żabie udka itp. Więc o ile w Azji pieczywo nie jest "chlebem codziennym" ;), tak w Kambodży jest i są to właśnie bagietki, zazwyczaj serwowane na śniadanie z jajkiem w różnej postaci lub z dżemem.
Nasz tuk tuk naturalnie już na nas czekał. W planie mieliśmy jednodniowe zwiedzanie najważniejszych świątyń z tzw "small circle", aby uniknąć tłumów zamierzaliśmy zacząć od końca, czyli od Ta Prohm (ta od Lara Croft - Tomb Raider) i skończyć na najsłynniejszej Angkor Wat, tak też umówiliśmy się z tuk tukowcem dzień wcześniej. Rano jednak nasz kierowca stwierdził, że już jest w sumie tak późno, że teraz w końcowej Ta Prohm będzie pełno Chińczyków, a w Ankor Wat będzie okej, więc zaufaliśmy mu, przecież raczej wie lepiej i zgodziliśmy się na standardową kolejność. Okazało się że trafiliśmy na tłum na początku i na tłum na końcu, więc mogliśmy to jednak zrobić po swojemu.






Stacja benzynowa :)

Najpierw pojechaliśmy pod kasy biletowe. Mieliśmy szczęście, bo zaraz po nas przyjechało chyba ze stu Chińczyków i byśmy stali pół godziny w kolejce, a tak to od razu kupiliśmy bilety. Są osobne kasy dla biletów jednodniowych i dla biletów na więcej dni. My kupiliśmy jednodniowe, kosztowały 20 $ za osobę. Przy zakupie biletu robione jest zdjęcie kamerką i bilet jest spersonalizowany - z naszym zdjęciem, żeby komuś nie przyszło do głowy przekazanie swojego biletu komuś innemu. Bilety trzeba mieć przy sobie w łatwo dostępnym miejscu, bo są sprawdzane przy wejściach do kolejnych świątyń.

Nasze zwiedzanie zaczęliśmy więc od kultowej Angkor Wat. Na początku mój odbiór tego miejsca bardzo psuł wszechobecny tłum ludzi, później poszliśmy gdzieś na bok, gdzie nie było prawie nikogo, a ruiny były przepiękne i w końcu zrobiło się klimatycznie.

Angkor Wat


Mnisi tłumnie odwiedzają zabytki

W świątyni robi wrażenie ilość detali, płaskorzeźby, dekoracje, gdzie nie spojrzeć, jest coś ciekawego, pięknego. No i skala całości jest imponująca - wysokie wierze, bardzo strome schody z wąskimi stopniami (jak oni po tym chodzili!?), ogromna powierzchnia pokryta mniejszymi i większymi świątyniami...


Co kawałek coś pięknego, tam można spędzić tydzień i nadal odkrywać nowe rzeczy...

Najwięcej płaskorzeźb przedstawiało takie nimfy, wg nas - każda z nich jest inna











W środku Angkor Wat są schody, którymi można wyjść na wierzę i obejrzeć z góry świątynię. O ile całą niemal świątynię można zwiedzić w dowolnym ubiorze, to już przed wyjściem na górę jest sprawdzany strój, należy mieć zasłonięte kolana oraz ramiona. Ja byłam w długiej spódnicy oraz szalu owiniętym wokół koszulki i nie zostałam wpuszczona. Dla nich niestety szal to nie jest okrycie. Sławek poszedł więc na górę sam.

Co do ubioru - teoretycznie należy tam się poruszać w ubraniach zakrywających nogi i ramiona, ale jest naprawdę ciepło bardzo. Ja miałam więc szorty i koszulkę, a w plecaku nosiłam spódnicę długą i szal i ubierałam się przed wejściem do miejsc, gdzie było to wymagane. Spódnica była ok, ale szal już nie, więc musiałam kupić na miejscu bluzkę zakrywającą ramiona, ale była tania i bardzo ładna, więc nie ma tego złego :)

Po obejściu Angkor Wat, szczególnie w tych częściach nie przepełnionych ludźmi stwierdziłam, że w końcu coś, co jest wytworem rąk ludzkich zrobiło na mnie podobne wrażenie jak Karnak.

Przed świątynią czekał na nas tuk tukowiec i zawiózł nas (zgodnie z naszym ułożonym wcześniej planem) pod świątynię Bajon. To miejsce było dla nas najpiękniejsze i najbardziej magiczne. Brak słów na zachwyt, lepiej może wyrażą go zdjęcia, które i tak nie są w stanie oddać majestatyczności głów na wieżach.






Lubię to zdjęcie ;)




Po Bajon oczywiście nic już nie było tak piękne, ale poszliśmy zwiedzać kolejne miejsca. Spacerem udaliśmy się do pobliskiej słynnej Baphuon. Jest to świątynia w całości zrekonstruowana. Jeszcze przed wojną domową w Kambodży francuscy archeolodzy postanowili odtworzyć ten budynek. Rozebrali to co zostało, ponumerowali każdy kamień, uzupełnili brakujące elementy i mieli to składać jak klocki lego. Ale w między czasie doszli do władzy Czerwoni Khmerzy, którzy oprócz wielu innych niepojętych dla nas rzeczy, postanowili zniszczyć wszystko co kojarzyło się z kulturą i nauką. Zniszczyli więc też całą dokumentację dotyczącą tej rekonstrukcji. Dopiero po upadku dyktatury Czerwonych Khmerów prace wznowiono, trwały 11 lat i pochłonęły ogromne pieniądze. Ale efekt jest wyjątkowy.

Jedna ze ścian wydawała nam się jakaś... krzywa, falująca, nieforemna... Po dokładnym przyjrzeniu się z dalsza widać dopiero że jest to ściana w kształcie leżącego Buddy. Pamiętajcie - oni budowali bez zaprawy!



Przebieranki przed wejściem :)



Wyjście na samą górę nas nieco zmęczyło :)

Potem odwiedziliśmy jeszcze kilka świątyń, m.in: Phimeanakas (Pałac Niebiański), Taras Słoni - około 300-u metrowy mur z wyrzeźbionymi słoniami, Thommanon - hinduistyczna świątynia leżąca przy Alei Zwycięstwa oraz leżąca naprzeciw Chau Say Tevoda.











Na koniec udaliśmy się do najsłynniejszej na świecie świątyni tego kompleksu, czyli Ta Prohm  - tam powstały zdjęcia do filmu „Tomb Rider” z Angeliną Jolie, więc jeśli ktoś oglądał, to może pewne miejsca się mu przypomną :)
Świątynia słynie z tego, że korzenie drzew wrastają w mury i wygląda to niesamowicie.








No ten podest nie dodaje uroku :)







Na zdjęciach widać, jakbyśmy tam niemal sami byli :) Oczywiście był tam tłum Chińczyków, ale jakoś się udawało pstryknąć kawałek wolnej przestrzeni, albo prawie wolnej, bo z nami w środku.

Czujemy się nasyceni pięknem Angkoru. To jedno z tych miejsc na ziemi, które po prostu trzeba zobaczyć. Koniecznie. Watro było przebrnąć trudy podróży, nerwy na granicy itd, aby zobaczyć ten cud.

W trakcie naszej podróży po kompleksie nasz kierowca próbował namówić nas na kolejne usługi, czyli jazdę do miasta na jakiś szoł, czy podwiezienie do wioski "na wodzie", ale mimo intensywnych prób, oparliśmy się. Po tym, jak kilka razy powiedzieliśmy nie w grzeczny sposób i w ogóle nie zadziałało, musieliśmy wymienić się z nim numerami telefonu i obiecać, że jeśli tylko w ogóle gdzieś się będziemy wybierać, to na pewno po niego zadzwonimy. Na bank. Dopiero wtedy dał nam spokój. 

W drodze powrotnej tuk tukiem do hotelu podjechaliśmy jeszcze na pocztę kupić znaczki. Pocztówki kupiliśmy wcześniej od małej dziewczynki na terenie świątyń. Wyglądała tak żałośnie, że ja po prostu nie umiałam jej odmówić i kupiłam te kartki.

W ogóle tutaj jest sporo biednych, brudnych dzieci, które próbują coś sprzedać lub zbierają surowce wtórne. Ale nie żebrzą. 

Po powrocie fantastyczny prysznic zmywający czerwony kambodżański kurz, który i tak zaraz znów nas oblepi :) 

Czas na obiad. Ja postawiłam na sprawdzony ryż z owocami morza, a Sławek odkrył swoją ukochaną zupę - wietnamską. Coś w rodzaju warzywnego bulionu z chili i makaronem i zielonymi warzywami dorzucanymi osobno do zupy.
Wietnamska zupa, od zapachu której (głównie przez zawartość w niej kolendry) ja dostawałam mdłości, a Sławek był nią zachwycony.

Nasza elegancka przydrożna restauracyjka.

Pod wieczór przemyły odpoczynek - zimne piwko oraz rybkowe spa. Oddajemy trochę ubrań do prania - za 2 kg prania płacimy 2 $, odbiór na następny dzień.

Wieczorem sprawdzamy oferty lokalnych biur podróży (pośredników tak naprawdę) pod kątem wycieczki do wioski na wodzie. Dużo taniej wychodzi zrobić to ze zorganizowaną grupą, niż samodzielnie, tym bardziej, że - jak powiedział Sławek - "to dziki kraj", więc dla własnego bezpieczeństwa wybieramy opcję zorganizowaną. Najtańszą opcję do wioski nieco bardziej oddalonej, nie takiej najbliżej znaleźliśmy za 18$ plus 10% rabatu na osobę, najdroższa opcja to było 30 $ - trzeba szukać, pytać, negocjować. Pośredników jest masa, co kawałek.
Kiedy już zdecydowaliśmy się na konkretną wycieczkę i pośrednika, poszliśmy zapłacić, a jego nie było, podchodziliśmy jeszcze trzy razy, ale wygląda na to że dzisiaj poszedł do domu kilka godzin wcześniej :)
No i musieliśmy szukać nowego pośrednika, znaleźliśmy zaraz koło naszego hotelu. Zapłaciliśmy za nas dwoje 33 $, startujemy jutro rano.

W między czasie jak tak sobie spacerowaliśmy, trzy razy ktoś nas pytał czy chcemy kupić zioło :) Podchodzili i szeptali z zapytaniem "Mariuanaaaaaaaaaa?". Jakoś nie skorzystaliśmy :)

Poszliśmy sobie na nocny market i stary market, czyli wielka sklepikarnia z wysokimi cenami. Początkowo zaskoczyły nas te ceny, ale chyba zapomnieliśmy, że jesteśmy w Azji.  Już po chwili targowania się, ceny spadały o około 40%. Kupujemy tego wieczoru kilka pamiątek. 

Sławek testuje uliczna kuchnię dla lokalsów. Kupuje za 1 $ dużą porcję makaronu z warzywami  i jajkiem sadzonym oraz sosem chili plus pałeczki. Twierdzi na początku że danie jest ciekawe, potem, że dobre, ale chyba nie powala, z piwkiem było coraz lepsze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz