niedziela, 1 marca 2015

Wyprawa: Tajlandia środkowa - Kambodża - Malezja - Tajlandia południowa

Wyprawa: Tajlandia środkowa - Kambodża - Malezja - Tajlandia południowa


2 - 17 II 2015








Plan podróży: Bangkok - Poipet - Siem Reap - Kuala Lumpur - Krabi - Kho Lanta - Bangkok










2 II


Kraków - Warszawa - Doha




Lot do Bangkoku mamy dopiero po południu, ale do Warszawy postanowiliśmy dojechać Polskim Busem (19 zł za osobę :) ), więc trzeba było wstać wcześniutko, ok 5:00. Jest zimno i ciemno... Już niedługo będzie cieplej :)


Z Krakowa wyjeżdżamy o 7:00, o 12:00 jesteśmy w Warszawie, z Wilanowskiej bierzemy taksówkę na lotnisko, bo w internecie nie znaleźliśmy połączeń komunikacją miejską (potem się okazało, że jest autobus).
Na lotnisku sprawna odprawa i do samolotu. Tym razem lecimy liniami Quata Airways z międzylądowaniem w Doha. O jeden dzień rozmijamy się z naszymi szczypiornistami po mistrzostwach świata w Doha.



Ogólne wrażenie z lotu tymi liniami pozytywne, acz z Emirates w zeszłym roku było lepiej, na pewno mieli lepsze jedzenie i napoje (w tym alkoholowe :) ) oraz serwis. Nasz pierwszy samolot był podzielony na dwie strefy - polarną i tropikalną (chyba coś się zepsuło z ogrzewaniem). W naszej części było niesamowicie gorąco, rozpływaliśmy się jak masło na gorącym chlebie. Wcale nie było to przyjemne, ból na szczęście łagodził we mnie zimny szampan, a w Sławku szkocka z lodem :). Kilka metrów dalej, gdzie siedzieli nasi znajomi (polecamy ich blog: http://odkrywajacswiat.pl/) było już około 10 stopni chłodniej i ludzie siedzieli owinięci w polary i koce.
Międzylądowanie w Doha. Na lotnisku było tak zimno, że musieliśmy być ubrani w zimowe rzeczy i nadal marzliśmy. To niesamowite, jak ludzie z ciepłych krajów kochają klimatyzację :)




3 II


Bangkok




Około 12:00 (doszła różnica czasu 6 godzin) lądujemy w Bangkoku. Sławek od dawna chciał odwiedzić to słynne miasto i oto jesteśmy. Khao San - gdzie zarezerwowaliśmy pierwszą noc jest trochę na zadupiu, więc na początek decydujemy się wziąć taksówkę,  żeby nie kombinować z przesiadkami. Byliśmy zmęczeni i było nas czworo, więc wydawało się to najlepszym rozwiązaniem. Wiedzieliśmy że o ile taksówkarz nie włączy taksometru (a tak jest zazwyczaj) cena taksówki z lotniska to 500 THB(przelicznik najprostszy - 10 THB- około 1 PLN), tę informację potwierdziła też obsługa lotniska. 

Poruszanie się po lotnisku jest proste, wszystko jest dobrze oznaczone - jak dość do kolejki, autobusu, czy taksówek. Przy postoju taksówek dostajemy coś jakby paragon z numerem taksówki i kiedy samochód z naszym numerem podjechał, zapakowaliśmy od razu bagaże i jedziemy :). Już siedząc w środku (nasz błąd, że tak późno) poprosiliśmy o włączenie taksometru (wtedy jest najtaniej), pan oczywiście się nie zgodził i powiedział, że cena za tę trasę to między 700 - 900 
THB i pokazał jakąś kartkę, gdzie miał te ceny wydrukowane. Zaczęło się targowanie, ostatecznie zapłaciliśmy 500 THB, ale sami musieliśmy jeszcze zapłacić prawie 100 THB za autostradę. Na cztery osoby nie jest to w sumie dużo, a dojechaliśmy całkiem sprawnie (około 40 minut) pod sam hotel.



Domek dla duchów na dachu D&D. Budując coś w Tajlandii wierzy się, że zabiera się miejsce duchom, które tam mieszkają, więc trzeba im przygotować taki właśnie domek do mieszkania :)



Pierwszy hotel chcieliśmy mieć w okolicy kultowego Khao San - ulicy backpackersów. Był to D&D - niemal na środku Khao San. Pokój ładny, czysty, ale sam hotel w trakcie większego remontu - rozbudowy, no i na samym Khao San, więc wieczorem i w nocy było niesamowicie głośno.

Nasz pokój - z prysznicem oddzielonym od toalety - luksus :)

Tuż przed naszym hotelem

Co kawałek na ulicy stanowiska, gdzie można kupić Pad Thai.


Naszym pierwszym posiłkiem był oczywiście Pad Thai, ja z krewetkami, Sławek z kurczakiem. Było przepysznie. Taki uliczny Pad Thai, czyli makaron smażony z warzywami, jajkiem i krewetkami/tofu/kurczakiem to koszt około 35 - 55 THB, czyli niewiele, a jest pyszny i sycący. Oprócz Pad Thai, co kawałek można kupić szaszłyki z mięsa różnego lub owoców morza, spring rollsy,  owocowe szejki, świeże owoce już obrane i pokrojone do zjedzenia lub moje ukochane naleśniki z bananami :)



Jedzenie jest wszędzie :)





Co kilka metrów jest też jakiś salon masażu. Przy ulicy gdzie by nie spojrzeć są leżaki z usługą masażu stóp. Masaże są bardzo tanie, godzinny tajski masaż to koszt około 220 B, półgodzinny masaż stóp to 120 B (to masaż stóp i łydek).


Masowe rozdawanie przyjemności :)



Przed północą raz jeszcze wybraliśmy się na roztańczone Khao San, ale to nie do końca klimat jakiego szukamy. Bardzo głośno, tłum ludzi, czasami nawet ciężko przejść dalej, co kilka metrów mężczyźni nagabujący nas na udział w ping pong show (pokazy - co to potrafi zrobić z piłeczką do ping ponga kobieta z mocnymi mięśniami kegla).

Po szybkim powrocie do hotelu padliśmy jak zabici i spaliśmy snem kamiennym do rana, zupełnie nie słysząc nawet oddalonych o kilkanaście metrów dyskotek.

4 II

Bangkok

O poranku Khao San jest kompletnie innym miejscem, jest cicho, pusto i miło, turystów jak na lekarstwo, wzdłuż ulicy stoją tuktukowcy i taksówkarze czekający na zarobek.

Wielką zaletą D&D było świetne śniadanie, które wydawano w restauracji na przeciwko. W ten poranek przekonaliśmy się, jak mili i pomocni są z natury Tajowie. Nie raz o tym słyszeliśmy, ale teraz przekonaliśmy się sami. Po wyjściu z hotelu, ściskając w dłoni nasze karteczki śniadaniowe, szukaliśmy restauracji o nazwie, która była na karteczce, ale nie mogliśmy znaleźć (miała inną nazwę:) ). Widać było po nas, że przyjechały świeżaki - bo nierozgarnięte trochę i bladziutkie jeszcze. Po chwili już podszedł do nas Taj i z uśmiechem zapytał, czego szukamy i wytłumaczył, że to jest parę metrów dalej (nie pytaliśmy, nie prosiliśmy o pomoc - sam zobaczył, że ta pomoc może być potrzeba i podszedł), jak już stwierdził, że dalej sobie poradzimy, to odszedł z uśmiechem. Po chwili, jak już zdążaliśmy we właściwym kierunku, ale wciąż nie pewni gdzie dokładnie iść (bo było to na piętrze jak się okazało) znów podszedł jakiś Taj i pokazał, żebyśmy szli po schodach na górę. Ta bezinteresowna pomoc i w ogóle okazanie zainteresowania problemami obcych ludzi było dla nas zaskakujące, ale bardzo miłe.
Samo śniadanie królewskie - szwedzki stół z wieloma daniami. Były zarówno jajka, jak i kiełbaski, tosty, dania tajskie oraz owoce, warzywa, kawa, herbata i soki. Dobry początek dnia.

Dzisiaj w planie Ajutthaja. Ale plan ledwo zarysowany, bo nie było czasu się zastanawiać, wiemy że mamy tam dojechać - ale czy autobusem, czy pociągiem, minivanem, a może z jakąś wycieczką (koszt około 750 B/osoba), czy jeszcze jakoś inaczej - mieliśmy zaraz zadecydować wraz z naszymi znajomymi z odkrywajacswiat.pl.

Po wyjściu ze śniadania zaczepił mnie Taj - jak się okazało - naganiacz taksówkowy, czyli taki pośrednik, który ma gadane i załatwia kursy taksówkarzom (tam jest to powszechna praktyka). Po chwili luźnej gadki, jak zawsze przecież zaczyna się od "skąd jesteś", "a na długo" itd... zapytał jakie plany na dzisiaj, mówię, że Ajutthaja, ale że w cztery osoby jedziemy i że raczej autobusem lub pociągiem (przecież nie stać nas na taksówkę). Ajutthaja jest prawie 100 km od Khao San, a jeszcze tam na miejscu jest tak wiele rzeczy do zobaczenia w różnych częściach miasta...
Ostatecznie dogadałam się z taksówkarzem, że za 1500 B (czyli 375 B za osobę) kierowca zabierze nas spod hotelu, zawiezie komfortowo do Ajutthai, obwiezie po wszystkich zabytkach, jakie chcemy zobaczyć i odstawi z powrotem :) Tak też zrobiliśmy i była to świetna decyzja.


Zniszczone posągi Buddy w Wat Phra Mahthat


Około 9:45 wyjechaliśmy do dawnej stolicy Tajlandii. Ajutthaja to niesamowite miejsce o wielkiej historii z tragicznym zakończeniem. Miasto to założono w XIV wieku, w czasach swojej świetności mieszkało tam około miliona osób!! To dwa razy więcej, niż w tym czasie było w Londynie (XVII w). W tym czasie było tam około 1700 świątyń, około 30 tys kapłanów i 4000 posągów Buddy pozłacanych lub złotych. Końcem XVII wieku na to ogromne i bogate miasto spadła klęska - był to najazd Birmańczyków. Którzy zniszczyli całe miasto, zbezcześcili je ucinając głowy posągom Buddy oraz splądrowali, a ludzi wymordowali lub wzięli do niewoli. Wówczas była to tragedia na niewyobrażalną skalę. Do dzisiaj Tajowie mają negatywny, lub ambiwalentny stosunek do Birmańczyków.

Nasza taksówka :)
Swoje zwiedzanie zaczęliśmy od Wat Yai Chaya Mongkol. Jest tam dłuuugi leżący budda, ruiny świątyni oraz klasztor i Chedi zbudowane na cześć zwycięstwa króla Naresuana nad Birmańczykami w 1593 roku.







Później udaliśmy się na wodny targ, który nie jest jednak prawdziwym, żyjącym wodnym targowiskiem, a raczej czymś do pooglądania dla turystów, co może dać wyobrażenie, jak to może wyglądać naprawdę :). Obok wodnego targu jest miejsce, gdzie można pojeździć na smutnych słoniach, obciążanych cały dzień ciężkimi stelażami z krzesełkami dla turystów... Jakoś nie skorzystaliśmy.








Kolejny miejscem, jakie odwiedziliśmy była zbudowana w 1374 roku Wat Mahathat (Świątynia Wielkich Relikwi), ze słynną głową buddy wrośniętą w korzenie drzewa. Legenda głosi, że kiedy Birmańczycy zniszczyli miasto i obcięli głowy posągom, ta głowa upadła w błoto, aby po paru latach powstać i wraz z drzewem dumnie, pionowo wyrosnąć na powierzchnię. Wygląda to naprawdę ciekawie.





Na terenie kompleksu widać jednak wyraźnie ślady birmańskiej masakry z XVII wieku.

Posąg Buddy z uciętą przez birmańskich najeźdźców głową




Po wyjściu z tego kompleksu świątyń byliśmy nieco przegrzani (było około 40 stopni), więc poszliśmy nacieszyć swoje podniebienia świeżymi owocami. Wówczas odkryłam dwa fantastyczne owoce, których wcześniej nie znałam - przepyszną guawę oraz mój ukochany jak na razie owoc - słodka papaja.

Z przodu po prawej (obok bananów) słodka papaja (w środku intensywnie pomarańczowa), a za nią, za szybką seledynowy okrągły owoc - guawa.

Po lekkiej przekąsce pojechaliśmy z naszym kierowcą do dwóch kolejnych świątyń. Dwie świątynie, które chcieliśmy zwiedzić były obok siebie: Wihan Phra Monghon Bophit oraz Wat Phra Si Sanphet. Pierwsza z nich jest bardzo niepozorna, byliśmy przekonani, że to jakiś współczesny kościół, ale podeszliśmy z ciekawości... i okazało się, że to jednak Bophit, w którym znajduje się jeden z najbardziej czczonych w Tajlandii posągów Buddy. Budynek, w którym jest posąg był zrekonstruowany i wygląda... dość nowocześnie :)



Nieco współcześnie wyglądająca Wihan Phra Monghon Bophit 

Wielki Budda, do którego cały czas przyjeżdżają wyznawcy, aby pomodlić się i zapalić kadzidła

Tuż obok tego miejsca znajduje się Wat Phra Si Sanphet - świątynia, która już na pierwszy rzut oka robi ogromne wrażenie. Stoją tam trzy wielkie chedi.Kiedyś była to świątynia, w której modlili się władcy Ajutthaji. To miejsce koniecznie trzeba zobaczyć.

Si Sanphet


Si Sanphet



Kończyły się już na naszej liście pozycje "must see" i zaczęliśmy być coraz bardziej zmęczeni upałem i spacerami po zabytkach. Poprosiliśmy więc jeszcze naszego kierowcę, żeby zawiózł nas jeszcze w jakieś jedno ciekawe miejsce. Zabrał nas do wielkiego leżącego buddy w miejscu, które nie wyglądało zbyt turystycznie, raczej byli tam Tajowie.

Długi, leżący Budda, w miejscu, którego nazwy nie znamy.

Wejścia do kolejnych świątyń kosztują 20 B lub 50 B, niektóre są za darmo. Bilety nigdzie nie są sprawdzane, Tajowie wierzą w naszą uczciwość :)
Po obejrzeniu tej ostatniej ciekawostki ruszyliśmy już w drogę powrotną do Bangkoku. Szkoda było nam wyjeżdżać z pięknej, cichej, spokojnej i przesiąkniętej historią dawnej stolicy Tajlandii, ale musieliśmy na chwilę jeszcze wrócić do aktualnej stolicy - wielkiej, głośnej i owianej smogiem.

Po powrocie poszliśmy coś zjeść i pospacerować (jak by nam było jeszcze mało).



Jedyne danie, jakie nam w Tajlandii nie smakowało z powodu dziwnego makaronu, który był płaski, miękki, niesmaczny, kleił się i kojarzył się ze smarkami :) - koszt 50 B


Sławek jak zawsze jadł jakieś dziwne zupy - cena - 50 B


Wczoraj postanowiliśmy, że nie zostajemy w D&D - za głośno i za drogo. Wyruszyliśmy w poszukiwanie nowego miejsca, kryteria były trzy: spokojniejsze miejsce, dobra cena i pokój czysty z łazienką i klimatyzacją. Po dłuższym poszukiwaniu znaleźliśmy hotel Four Sons Village (adres to: 54/1 Trok Rongmai, Chanasonkram, Pranakorn). Okolica była przyjemna, sprawdziliśmy jeszcze cenę, wnętrze pokoju i zdecydowaliśmy się tutaj zostać. Było czystko i tanio - 500 B za pokój za noc (klimatyzacja, WiFi i łazienka z ciepłą wodą). Ta uliczka było około 10 minut od Khao San, też była turystyczna, ale bardziej kameralna i tańsza. Wzięliśmy od razu pokój na dwie doby. Po tak ciężkim dniu i przeprowadzce czas na wymarzony prysznic - oczywiście w azjatyckiej łazience, czyli w trakcie prysznica moczymy wszystko dookoła: toaletę, kosz na śmieci, umywalkę i całą podłogę.





Potem zeszliśmy do hotelowej restauracyjki, gdzie odświeżeni usiedliśmy z radością przy zimnym Changu (70 B). Było już ciemno, 30 stopni, wietrzyk, muzyczka i orzeźwiające piwko - było cudownie po prostu. Od tego siedzenia i cieszenia się życiem znów zgłodnieliśmy, udaliśmy się więc na pysznego ulicznego pad thai nieopodal naszego hotelu.

Późnym wieczorem Sławek postanowił przetestować lokalne mocne alkohole: oba Tajowie określali jako whisky. Pierwsze z nich - Hong Thong miało podobny kolor, ale smak, no cóż, raczej to było whisky. Potem doczytaliśmy, że to jakiś blend mocnych alkoholi z melasy i ryżu. Kolejna butelka to był hard core. Nie wiemy jak się to nazywa, bo wszystkie napisy były po tajsku. Butelka zamknięta jest kapslem, można ją kupić w każdym 7 eleven i jest bardzo tania. Było to piekielnie mocne, jakiś destylat śmierdzący :) Sławek poczuł na drugi dzień moc tego lokalnego napitku, ciężko było mu wstać rano ;)



Jakieś dziwne tajskie, mocne coś ;)



5 II

Bangkok

Przez wczorajsze obcowanie z alkoholowym dorobkiem Tajlandii były pewne problemy z porannym wstawaniem. Udało się postawić stopy na ziemi dopiero około 11:00. W planach mieliśmy najważniejsze zabytki stolicy, więc chcieliśmy tego dnia wstać skoro świt... No cóż, nie zawsze można mieć to co się chce ;)

Na śniadanie zjedliśmy przy drodze przepyszną papaję, arbuza, guawę oraz ananasa (nie wszystko na raz oczywiście). Owoce są tanie, słodkie, zimne i przepyszne. W ten upalny dzień dają nam orzeźwienie i węglowodany :)


Z naszego hotelu i w ogóle okolic Khao San można dojść do słynnego Wat Phra Kaeo pieszo, zajmuje to nie więcej jak pół godziny. Spacer odbywa się wzdłuż zielonego terenu, takich ichniejszych Błoni. Po drodze jakiś Taj zapytał skąd jesteśmy i czy idziemy do Wielkiego Pałacu, a potem pokazał nam drogę, żebyśmy przypadkiem nie zabłądzili :) Kolejny przykład bezinteresownej chęci pomocy.


W drodze do najważniejszych zabytków Bangkoku spodziewaliśmy jakichś naciągaczy, sporo o tym czytaliśmy. Ponoć przed Wielkim Pałacem co kawałek zaczepiają starsi panowie mówiąc, że w tej chwili Pałac jest zamknięty, ale w tym czasie on nam może pokazać, co warto zobaczyć, no i ciągnie nas po sklepikach swoich znajomych... A tym czasem... Nic, zero zaczepiania, nagabywania, spokój... Być może jest to spowodowane faktem, że prawdopodobnie w reakcji na notoryczne oszukiwanie turystów, wokół murów pałacu cały czas leci z głośników komunikat po angielsku i tajsku o godzinach otwarcia pałacu.

Przed wejściem do kompleksu jest sprawdzana przyzwoitość odziewku. Należy mieć zakryte kolana oraz ramiona. Szal nie wchodzi w grę, zakrycie musi być trwałe, czyli najlepiej koszulka z rękawem i długie spodnie lub spódnica. Byliśmy na to przygotowani i przeszliśmy bez problemu. Ludzi nieodpowiednio ubranych zatrzymywano i kierowano do pomieszczenia, gdzie można było wypożyczyć jakieś ubrania odpowiednio długie.



Wejście do kompleksu kosztuje obcokrajowców 500 B za osobę, sporo... Tajowie wchodzą bezpłatnie.
Największy zabytek Bangkoku - kompleks Wat Phra Kaeo jest wprost oszałamiający. Budynki ociekają złotem, kolorowymi kamieniami i ozdobami, jest masa kolorów, blasku i przepychu. Robi to niesamowite wrażenie już od wejścia.
Nie będę opisywać zabytków tego kompleksu, lepiej zaglądnąć do przewodnika, bo jest tego naprawdę sporo. Lepiej zamieszkę kilka zdjęć z tego oślepiającego złotem miejsca.




Po lewej - Złota Chedi, w środku Phra Mondop, a za nią Królewski Panteon (Prasat Phra Thep Bidon)







Sławek w otoczeniu pięknie zdobionych kolumn i ścian


Najważniejszym dla Tajów miejscem jest Świątynia Szmaragdowego Buddy, gdzie znajduje się niewielki (66 cm) posążek zielonego Buddy (z nazwy - szmaragdowy, w rzeczywistości wykonany jest z jaspisu). Jest to najważniejszy obiekt sakralny w Tajlandii. Przed wejściem do świątyni (jak z resztą do każdej innej świątyni buddyjskiej) trzeba ściągnąć buty. W środku należy siedzieć ze stopami skierowanymi do drzwi, nie wolno kierować stóp w stronę Buddy - to jest bardzo obraźliwe.

Szmaragdowy Budda

Z Wat Phra Kaeo przechodzi się dalej do Wielkiego Pałacu. Obecnie nie mieszka już tutaj król, służy jedynie do celów ceremonialnych i jako atrakcja turystyczna.



Ogród przed Wielkim Pałacem
Przez cały czas zwiedzania towarzyszy nam cudowny wiatr, bez niego trudniej byłoby wytrzymać :) Opuszczamy już ten wielki, ociekający przepychem kompleks i udajemy się dalej.
Kolejnym punktem do zobaczenia dzisiaj jest oddalona o kilka metrów  Wat Pho. Na mapie wyglądało, że to rzut kamieniem... I faktycznie tak jest, tylko że wyjście z pałacu jest z zupełnie drugiej strony niż Wat Pho, więc aby tam dojść musimy obejść z zewnątrz cały kompleks.
Mamy dziką ochotę na soczyste i zimne owoce, ale przy wyjściu z pałacu ceny są dwukrotnie wyższe niż normalnie, wytrzymujemy więc dzielnie około 20 minut, aż oddalimy się od tego miejsca i kupujemy pyszne ananasy i mango już w normalnej cenie - 20 B za owoc.

Wat Pho - znana też jako Świątynia Leżącego Buddy jest najstarszym zespołem świątynnym w Bangkoku, założony jeszcze w XVI wieku, kiedy stolicą kraju była Ajutthaja. Najsłynniejszym obiektem, dla którego koniecznie trzeba to miejsce odwiedzić jest leżący Budda o długości 46 metrów.





Budda był tak długi, że nie dało się mu zrobić zdjęcia całemu
W budynku z leżącym Buddą znajduje się rząd miseczek, do których wrzuca się drobne pieniądze. Wrzucenie pieniążka do każdej z nich gwarantuje szczęście na najbliższy rok. Jakże mogliśmy z takiej oferty nie skorzystać? Mieć zapewnione szczęście za kilka groszy? :)





Ciekawostką jest, że w cenie biletu do kompleksu jest butelka wody oraz dostęp do WiFi (przy specjalnym stoliczku na terenie kompleksu można było dostać hasło), które jak się potem okazało działa również w innych częściach miasta!






Bardzo blisko wyjścia z Wat Pho jest przystań wodnej taksówki, która może nas zabrać na drugą stroję kanału za 3 B (tak! czyli 0,30 zl!) do świątyni Wat Arun. Sprawiamy sobie więc przyjemność przepłynięcia się kanałem do miejsca, będącego poniekąd wizytówką Bangkoku, umieszczoną nawet na monecie 10 B. Organizacja tego taxi jest niezwykle sprawna :) Przy okienku płacimy, nie dostajemy żadnych bilecików, ani nic, tylko pani nas przepuszcza przez bramkę, czekamy na pomoście, przypływa taxi, szybko wysiadają z niej ludzie, jak jeszcze nie wyszli wszyscy, to my  już zaganiani jesteśmy pędem do środka i ani się obejrzymy, a już płyniemy :)


Wat Arun (Świątynia Świtu)


Panowie sobie grają kapslami z piwa :)

Co nas zaskoczyło podczas tej wyprawy - to masa Polaków. W Chinach w czasie całej podróży spotkaliśmy tylko jedno małżeństwo polskie podróżujące samodzielnie, a w Tajlandii i Kambodży Polaków było za trzęsienie, co kawałek: w zabytkach, pociągach, restauracjach, sklepach, na ulicach, wszędzie. Można się było zastanowić czy jest się na Khao San czy na Floriańskiej w Krakowie ;)


Po intensywnym zwiedzaniu cudów Bangkoku powróciliśmy do naszego klimatyzowanego pokoju. Cudowny chłodny prysznic i zasłużony odpoczynek. Wrażenie z naszego hotelu nadal mamy ok, choć zdecydowanie jest to miejsce dla osób wymagających niewiele i używających pokoju do mycia się i spania :)


Dziś obiadek postanowiliśmy zjeść na siedząco (a nie pad thaia w trakcie spaceru), bo bolą nogi i zmęczeni już trochę jesteśmy. Sławek chce ostrą zupę, eksperymentalnie zamawia zółte curry za 50B - mówi że pikantne i pyszne; dla mnie kurczak słodko kwaśny z ryżem też za 50  B i szejk ze świeżego, pysznego mango za 30 B. Najedzeni i zadowoleni. 



Nasza restauracyjka :) taaaka elegancka:)


Yellow Curry


Gorąco polecamy okolicę naszego hotelu - jest tanio i dużo bardziej klimatycznie (i ciszej!) niż przy Khao San. Po zmroku raczymy się jeszcze w restauracji na parterze zimnym Changiem i ciepłym wiatrem tajskiej nocy.


Dziś postanowiliśmy zmodyfikować nasz plan podróży i zrezygnować z jednego dnia w Bangkoku i zostać dłużej na wyspach (potem się okazało że była to genialna decyzja). Bangkok jest głośny i oddycha się w nim jak w Krakowie - czyli jakby głowę wsadzić do komina, a to mamy na codzień :)


Mieliśmy iść spać... ale Sławek zatęsknił za żółtym curry z popołudnia i zamiast spać poszliśmy... jeść :). Pan zapytał go, czy chce to curry z ryżem, odpowiedział że tak, bo właśnie ryżu trochę mu w tej zupie ostatnio brakowało. No i dostał ryż z warzywami i sosem z żółtego curry, a nie zupę. Teraz już wiemy, że z ryżem oznacza że to danie na ryżu, a nie zupa. Jeśli chcemy zupę i ryż do niej, zamówmy osobno jedno i drugie sobie połączmy później. Ja zjadłam wyśmienite spring rollsy z warzywami w sosie ostro słodkim. Po tej nocnej wyżerce czas już iść spać. Tym razem już połapaliśmy się, dlaczego tutaj się źle śpi... Zgadnijcie z czego w tym hotelu w tropikalnym kraju zrobione były poduszki oraz materac na łóżku??!! Z ekoskóry!!!!!! Po prostu nie ma możliwości żeby się na tym czymś wyspać, szczególnie, że na noc wyłączaliśmy klimatyzację. Możecie sobie wyobrazić :D Więc to był duuuży minus tego miejsca.




6 II 


Bangkok - Aranyaprahet - Poipet - Siem Reap, czyli podróż z Tajlandii do Kambodży


Pobudka o 4:30, po źle przespanej nocy i pakowanie. Żeby zrobić check out musieliśmy obudzić pana z recepcji, a spał baaardzo mocno, więc chwilę to trwało :)

Taksówka od nas do dworca powinna kosztować z taksometrem około 55 B, no ale już nie wierzymy w nasze szczęście co do taksometrów, więc negocjujemy. W hotelu powiedzieli nam, że powinniśmy pojechać za około 120 B. Baliśmy się że taj wcześnie rano nie będzie taksówek, ale było ich sporo wszędzie. Zaczynamy pytać - pierwszy taksówkach powiedział 250 B, no nieźle :) Kolejny 200 B, następny też 200 B, było rano, a my spieszyliśmy się na pociąg, więc nie byliśmy w najlepszej pozycji do negocjacji; ostatecznie zeszliśmy do 150 B. Tajowie są bardzo mili, ale wyciąganie kasy od turystów mają opanowane do perfekcji ;)

Dojeżdżamy do dworca kolejowego Hua Lamphong. Bez najmniejszych problemów kupujemy w kasie bilety do Aranyaprahet na godzinę 5:55, jeśli nie możemy zapamiętać nazwy dworca docelowego, można w okienku powiedzieć "Kambodża" i też dostaniemy właściwy bilet, oni już mają doświadczenie z turystami. Za dwa bilety na pociąg, którym będziemy jechać około 8 godzin płacimy 98 B, czyli tyle co nic... No ale dodam tylko że w te 8 godzin dojedziemy do punktu oddalonego o niecało 250 km - coś za coś ;)


Wagony w tym pociągu mają na przemian drewniane lub "skórzane" siedzenia, pierwsze są twarde i może być ciężko przez tyle godzin, "skórzane" są wygodne i watro je zająć. Dobrze jest być odpowiednio wcześniej, żeby zająć sobie wygodne miejsca, pociąg będzie pełen i potem jest trudno w ogóle znaleźć miejsce, ponieważ jeździ nim masa tubylców. Jesteśmy 35 minut wcześniej, więc udaje nam się zająć wygodne miejsce w wagonie, gdzie część miejsc jest wydzielona dla mnichów. I okazuje się, że kiedy początkowo jest w wagonie jakieś 12 osób, to.....8 z nich to Polacy! Szaleństwo :)


W pociągu na pewno nie będziemy głodni, jeszcze bowiem nie odjechał ze stacji a już chodzą ludzie sprzedający jedzenie i napoje. Siedzieliśmy sobie optymalnie we dwoje po przeciwnych stronach na wprost siebie. Siedzenia były teoretycznie dwuosobowe, więc do mnie dosiadła się jakaś otyła Tajka, a do Sławka dwóch chudych Tajów, potem przyszła jakaś większa rodzinka z dziećmi, byliśmy przekonani, że to do szkoły jadą kilka stacji pewnie, więc ja i Tajka obok się ścieśniłyśmy żeby dzieci usiadły, a koło Sławka ulotnili się chudzi Tajowie i siadła reszta rodzinki... Jak się okazało - jechali prawie do samego końca, a nie dwie stacje do szkoły :D Po jakimś czasie ostatecznie siedzieliśmy w 3 osoby po każdej stronie. Nie było źle :) Obserwowaliśmy jednak trochę niemiłych zachować u turystów, również naszych rodaków - rozkładali się tak szeroko, jak tylko się dało, żeby tylko nikt obok nich nie usiadł, już w pewnym momencie pan z obsługi pociągu musiał jedną grupę Polaków poprosić o to, aby nie leżeli na siedzeniach, tylko usiedli i zrobili trochę miejsc dla innych ludzi. Kolejna turystka zajmowała dwa miejsca trzymając plecak na siedzeniu zamiast na ziemi (na półkach nie było za dużo miejsca) i nie zdjęła go przez całą drogę, nawet jak w wagonie było sporo ludzi, którzy musieli już stać. Kolejna turystka wparowała do naszego wagonu i weszła za łańcuch do części dla mnichów, gdzie "normalni" ludzie nie mogą wchodzić. Pan porządkowy chciał ją wyprosić,  ale wyprosiła i zgodził się, żeby została, bo faktycznie nie było miejsc, okazało się, że nie była sama, ściągnęła jeszcze do siebie do części dla mnichów 8 swoich znajomych z innych wagonów :) Tajowie nie mogą okazywać zdenerwowania, więc pan porządkowy był po prostu zakłopotany mocno, ale co mógł zrobić biedny, odpuścił temat. I te wszystkie rzeczy w naszym jednym wagonie. 



Pełen pociąg zapełni się jeszcze bardziej


Sprzedawcy jedzenia. Sporo tubylców kupowało to jedzenie, więc postanowiliśmy zaryzykować.


Za 30 B nabyliśmy jakieś danie. Jajko na ryżu i w woreczku jakieś mięso zmielone z warzywami.

Przed podróżą tym pociągiem czytaliśmy, że jedzie się dobrze, tylko że jest gorąco. Postanowiliśmy się ubrać lekko i był to wielki błąd. W ogóle nastraszeni z blogów upałami i wiecznym gorącem zabraliśmy same lekkie rzeczy ze sobą, mieliśmy po jednej bluzce z długim rękawem - i to jeszcze cienkiej. Okazało się, że często było nam chłodno potem. Poranki i wieczory są ciepłe, ale nie gorące, bywa rześko, a w pociągu przez pierwsze kilka godzin było po porostu zimno i zmarzliśmy. Polecam zabrać ze sobą cieplejszą bluzę, może się przydać. W tych pociągach są też ciekawe okna, ich konstrukcję odkryliśmy niestety za późno. Okazało się że jest część taka ażurowa osłaniająca przed słońcem ale przepuszczająca wiatr - i takie coś mieliśmy założone u nas i nam strasznie wiało. Ale można było ściągnąć tę osłonę i założyć szybę! No ale akurat przy moim oknie szyba nie działała :)



Kiedy zrobiło się cieplej było już całkiem przyjemnie:)

Dzieci siedzące obok nas były na szczęście bardzo grzeczne, bo trochę się obawialiśmy. Przez całą trasę pociąg był prawie pełen, rotacja była spora, ludzie wysiadali, wsiadali na kolejnych stacjach. Co jakiś czas chodzili sprzedawcy jedzenia i napojów, ale nie było ich jakoś bardzo wielu.
Kiedy zrobiło się cieplej podróż stała się bardzo przyjemna, przez okna dmuchał wiatr i nadmuchiwał czasami jakieś dziadostwo z pól (m.in kawałki wypalanych traw), które później musieliśmy strzepywać z ubrań :). Około 13:00, zgodnie z rozkładem dojechaliśmy na miejsce.

Po wyjściu ze stacji od razu jesteśmy atakowani przez tuk tukowców czekających na swój dzienny zarobek. Wiedzieliśmy wcześniej, że cena za podwózkę do granicy to około 100 B, więc już się specjalnie nie targowaliśmy, wzięliśmy tego, który nas "złapał" w tłumie i z nim pojechaliśmy do granicy.


O tej granicy naczytaliśmy się już tyyyyyle rzeczy, że byliśmy w miarę psychicznie przygotowani. Na różnych blogach czytaliśmy, że na początku tuk tukowiec nie zawiezie nas do granicy, tylko do swojego zaznajomionego "biura wizowego", gdzie każą nam kupić wizę nawet dwukrotnie drożej niż na granicy i masa ludzi ją tam kupuje, a tuk tukowiec dostaje prowizję oczywiście. Zdarza się też, że jeśli się nie kupi tam wizy, to nasz kierowca nas zostawia i radźcie sobie sami. Porem na granicy są wyłudzane bezczelnie łapówki. Żeby dostać wizę, trzeba dać urzędnikowi dodatkowe 100 B łapówki (na osobę). Tyle się naczytaliśmy, więc byliśmy gotowi oprzeć się wszystkim oszustwom :)



No to wio.

W drodze do granicy nasz tuk tuk nagle skręca. Ocho, już wiemy o co chodzi. Akcja - reakcja :D Mówimy, że my już mamy wizę, pan bez słowa odpuszcza temat, zawija i zabiera nas na granicę. Dwójka ludzi, którą poznaliśmy na granicy zamiast skłamać, że mają już wizę, powiedzieli, że oni nie kupią tutaj, tylko chcą na granicy, wówczas tuk tukowiec wziął od nich kasę za transport i  odjechał zostawiając ich samych ponad kilometr od granicy, resztę pokonali pieszo. Czyli wersja oficjalna to: mamy już wizę (bo można ją kupić przez internet).

Wchodzimy do klimatyzowanej sali z odprawą tajlandzką. Tutaj idzie gładko. Nie potrzebujemy żadnych dodatkowych papierów, jedynie nasz paszport z drugą częścią karteczki, którą dostaliśmy przy wjeździe do Tajlandii (ważne, żeby ją zachować!), jest ona zabierana przy wyjeździe. Przechodzimy bez żadnych problemów. Potem trafiamy na dziką ziemię :D


Granica

Zaraz po wejściu na teren niczyj napotykamy coś jakby namiot medyczny, dwójka ludzi w uniformach i z plakietkami każe nam się zatrzymać, wypełnić jakieś papiery, czy byliśmy w krajach typu Chiny, jakie kraje afrykańskie itp, niby pod kątem chorób, potem teoretycznie nam mierzą temperaturę, sprawdzają paszporty, pobierają 20 B od osoby, wydają żółty świstek do paszportu i baj baj. To jest oszustwo. O nim niestety nie przeczytaliśmy wcześniej, więc chyba jest nowe. Te 20 B jest pobierane bezprawnie, a żółty świstek jest przez celników na granicy od razu wyrzucany do kosza. Trzeba po prostu twardo przejść obok tego stanowiska i nie zatrzymywać się pomimo ostrego nawoływania - zignorować fałszywych "medyków". Więc jest 1:1 teraz - udało się nam sprytnie uniknąć "visa office", ale daliśmy się złapać namiotowi medycznemu. Ależ jesteśmy źli na nich :)


Czas na największą zabawę. Idziemy do miejsca w którym kupuje się wizy. Jest ono po prawej stronie przy takiej jakby bramie z dekoracjami a'la Angkor Wat. Tak jest przed okienkiem około 3 - 4 celników i za okienkiem podobnie. Trzeba na miejscu wypełnić wniosek wizowy i dołożyć do tego zdjęcie - więc wecie ze sobą zdjęcie jedno. Ustawiamy się potem w kolejce do okienka. Na razie jest ok. Przychodzi nasza kolej, no i się zaczyna - mamy zapłacić 30$ za wizę (tyle faktycznie teraz kosztuje wiza do Kambodży) oraz 100 B dodatkowo, czyli łapówa. Pytamy co to niby za opłata, przecież nie ma takiej opłaty obowiązkowej, dajemy do zrozumienia, że nie zapłacimy łapówki. No więc panowie w zdecydowany sposób pokazują nam, że nie przejdziemy w takim razie i karzą nam iść na koniec kolejki. Czytaliśmy, że mogą tak w nieskończoność, mogą nas odsyłać nawet przez kilka godzin. Po krótkiej naradzie stwierdziliśmy, że chyba wbrew wszelkim naszym zasadom, musimy im dać tę kasę. Ale żeby nie złamać się całkiem, postanowiłam się targować o wartość łapówki :). Powiedziałam, że dam 100 B, ale już za dwie osoby, no najpierw były nerwy, złość, coś gadane khmersko/angielskim i ostatecznie po jakiejś chwili żywiołowych negocjacji wzięli od nas dwa paszporty i 100 B, co oznaczało, że chyba się udało. Zabrali więc nasze paszporty, pan z pod okienka rzucił (dosłownie - chamsko RZUCIŁ) naszymi paszportami do kolegi przy stoliku dalej i kazali nam odejść do innego końca sali. Wystraszyliśmy się, bo jak mamy odejść bez paszportów?! Nie chcieliśmy się przesunąć, ale nalegali bardzo intensywnie, więc nieco zdenerwowali odeszliśmy tam gdzie kazali panowie w mundurach i czekaliśmy z nadzieją, że odzyskamy jednak nasze paszporty. W między czasie Sławek robił dokumentację naszej wycieczki kamerą :) No i któryś strażnik zauważył to i wysłał swojego kolegę, żeby naprawił nasz błąd. Podszedł do nas szybko pan w mundurze, kazał sobie pokazać co mamy na kamerze i skasować film z granicy, stał i patrzył dopóki na 100% nie upewnił się, że film został bezpowrotnie utracony. Uff, troszkę tu napięta atmosfera :D

Po niedługim oczekiwaniu dostaliśmy swoje paszporty z wizami w środku. Pan, żeby się na mnie jeszcze trochę zemścić, spiął mi zszywaczem 4 kartki paszportu pod wizą (która była przyklejana). No ale sobie to potem bez problemu rozpięłam :)
Chyba już najgorsze za nami?
Myśleliśmy że to już koniec przeprawy, a to w sumie dopiero wizę kupiliśmy :) Jeszcze odprawa paszportowa. Kolejka było dłuuuuuuuga, pan porządkowy dzielił nas na cztery kolejki, bo okazało się że były cztery okienka czynne aż (to czemu to tyyyle trwa?!). Stojąc w kolejce szukaliśmy towarzystwa do dalszej podróży. Chcieliśmy wziąć taksówkę do Siem Reap, więc najlepiej we czworo. Stojąc sobie w tejże kolejce zobaczyliśmy dwójkę Polaków, którzy jechali z nami w przedziale i byli tacy cisi i i spokojni, że nie mogliśmy być pewni że to rodacy dopóki nie zobaczyliśmy paszportów z orzełkiem:). Jak się okazało - oni też chcieli jechać taksówką i byli sami, więc umówiliśmy się, że pojedziemy razem.
W kolejce do okienek z odprawą dostajemy karteczki wjazdowo - wyjazdowe, które trzeba wypełnić i mieć przy sobie.
Udało się nam w końcu dojść do okienka, sprawdzili paszport, wizę, pobrali odciski palców (spokojnie - skanerem ;) ), zrobili zdjęcie kamerką i wpuścili do Kambodży. Wow, no to jesteśmy, jeszcze około pół godziny musieliśmy poczekać na parę z Polski, z którą się umówiliśmy na taksówkę, poszliśmy więc kupić sobie pyszne owocki, ja oczywiście moją kochaną papaję, a Sławek ananasa. Och bardzo tego potrzebowaliśmy - zastrzyk orzeźwienia, węglowodanów i wody. Cały czas pilnował nas chłopak, który "doglądał" nas i innych turystów już od wejścia na ziemię niczyją. Teraz stał on zaraz na wyjściu z granicy i zapychał wszystkich do autobusu rządowego. W relacjach na blogach różnie czytaliśmy, ale raczej wszędzie było, że przy granicy wsiada się do busa, który jedzie na pobliski dworzec i stamtąd łapie się dalszą komunikację, no i w sumie tak chcieliśmy zrobić, bo WSZYSCY wsiadali do tych autobusów, jak jeden się zapełnił, to podjeżdżał kolejny. Był to darmowy autobus opisany jako rządowy, do którego trzeba wsiąść, żeby rząd Kambodży mógł nam zapewnić bezpieczeństwo. Pilnujący nas chłopak co chwilę podchodził i chciał nas do tego busa wsadzić. Kiedy więc już przyszli nasi znajomi nie chciał odpuścić. Ale z tego, co czytali z kolei nasi znajomi, to z tego dworca do którego jedzie darmowy autobus są droższe połączenia i żeby jednak łapać taksówkę już spod granicy. Postanowiliśmy spróbować. Chłopak porządkowy o mało nie wyszedł z siebie jak nie chcieliśmy wejść do autobusu, zaczął nas straszyć, że on nie ręczy już teraz za nasze bezpieczeństwo, że może nam się coś stać, mogą nas wywieźć gdzieś i w ogóle... Był dość przekonywujący i ja byłam już skłonna się złamać i pójść za wszystkimi do tego autobusu. Głosem większości jednak minęliśmy zdenerwowanego porządkowego, autobus z turystami i ruszyliśmy w dziki kraj.

Wyszliśmy kilka metrów za strefę "rządową" i dosłownie oblegli nas mężczyźni oferujący transport. W sieci czytałam, że da się pojechać taksówką za 25 - 35 $, ale chłopak z granicy twierdził, że poniżej 50 $ to w ogóle nie ma mowy, żadnych szans.

Chcieliśmy odejść jak najdalej, bo ponoć z każdym metrem spada cena, ale panowie byli dość natarczywi. Zarzuciliśmy im, że te samochody to nie są taksówki, że nie mają licencji (to były zwykłe auta prywatne bez oznaczeń), więc któryś pan odszedł na chwilę i przybiegł zaraz z jakąś kartką wydrukowaną ze swoim zdjęciem - że to niby licencja czy coś...
Jakoś nie byliśmy przekonani, ale zaczęliśmy pytać o ceny, cena faktycznie z czasem spadała (pierwsza ich propozycja to było 45 $). Wokół był brud, kurz, chaos, klaksony, gorąco, no i powoli zaczynaliśmy mięknąć; w momencie jak padła cena 35 $, zaczęliśmy się targować, udało nam się zbić cenę do 30 $ i zdecydowaliśmy się wsiąść. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, kierowca wyszedł odpalić dolę naganiaczowi, który nas mu naraił. Samochód był komfortowy, klimatyzowany i jechało się przyjemnie. Oczywiście trochę się baliśmy, bo nie wiedzieliśmy, czy gość nas gdzieś nie wywiezie... Tym bardziej że po drodze zaczął gdzieś dzwonić mówiąc coś o naszym punkcie docelowym. Troszkę niepewności więc było. Do Siem Reap mieliśmy około 200 kilometrów, więc kawałek, ale przejechaliśmy to szybko oglądając zza okna Kambodżańskie wioski, dzieci jadące ze szkoły na rowerach starych, pola uprawne, krowy itd... Z naszym kierowcą umówiliśmy się, że za 30$ ma nas zawieźć pod oba hotele (znajomi mieli inny hotel zabookowany). W pewnym momencie zauważyliśmy że jesteśmy w Siem Reap i odetchnęliśmy z ulgą :D Kierowca łamaną angielszczyzną powiedział, że zatrzyma się nie przy hotelu, bo musi jechać na następny kurs, ale tutaj się umówił na darmowy tuk tuk, który nas już za friko dowiezie pod hotel. Naiwni zgodziliśmy się na to, szczególnie, że tuk tukowiec potwoerdził, że tak, że za darmo do hotelu. Zapłaciliśmy panu taksówkarzowi, odjechał i podeszliśmy do naszych tuk tukowców (w między czasie tuk tukowcy odpalili dolę taksówkarzowi). Wtedy to okazało się, że owszem - tuk tuk do hotelu będzie za darmo, ale pod warunkiem, że wynajmiemy go na drugi dzień do zwiedzania Angkoru za 15 $ za dzień. To niby standardowa stawka, no i w końcu się zgodziliśmy już żeby mieć święty spokój i dojechać do tego hotelu. Ale znów zostaliśmy niefajnie oszukani i naciągnięci, już kolejny raz tego dnia. Można powiedzieć, że Kambodża przywitała nas korupcją, naciąganiem i oszustwem i nie zrobiło to na nas najlepszego wrażenia. Na drugi dzień spotkaliśmy się z naszymi znajomymi i okazało się, że z ich tuk tukowcem już nie było tak lekko, on powiedział, że wynajęcie go do Angkoru to 30 $ (!), nie zgodzili się, więc kazał im zapłacić za transport do hotelu. Naciągacze i oszuści.




Wieczorem przy nocnym targu spotkaliśmy grupę ludzi poznanych na granicy, którzy (jak prawie wszyscy) wsiedli do tego darmowego, rządowego autobusu i na dworcu wsiedli w busa do Siem Reap i zapłacili..... 12$ za osobę!! Nam  wyszła taksówka 7,5 $ za osobę. Mało tego, kierowca wysadził ich aż 6 km przed Siem Reap i musieli wziąć tuk tuki i za nie dodatkowo jeszcze płacić, żeby w ogóle dostać się do hotelu. Wychodzi więc na to, że w sumie nasza decyzja była dobra i mimo oszustwa na końcu to i tak wyszliśmy na tym znacznie lepiej (czasowo i finansowo) niż ludzie z "rządowego autobusu". Policzyliśmy, że transport z naszego hotelu w Bangkoku do hotelu w Siem Reap kosztował nas około 45 zł na osobę, więc naprawdę nieźle (prawie 500 km!, z czego 200 km taksówką). Ale przesiadek kilka :) Taxi - pociąg - tuk tuk - pieszo - taxi - tuk tuk.


Jeszcze w Bangkoku zarezerwowałam nam pokój w Blossoming Romduol Lodge (adres: No. 83, Street Psar Kroung, Siem Reap). Miał dobre opinie i był bardzo tani. Nocleg ze śniadaniem kosztował 20 $ za pokój. W tej cenie mieliśmy bardzo czysty, miły i dość duży pokój z wygodnymi łóżkami, czystą i ładną łazienkę, balkon, klimatyzację, śniadanie oraz fish spa. Było bardzo blisko do nocnego targu i bar street (około 5 minut piechotą). Byliśmy bardzo zadowoleni i gorąco polecamy ten hotel - bardzo tanio za bardzo dobry standard plus super lokalizacja i rewelacyjny personel.



Nasz pokoik


Bezpośredni widok z balkonu :)



W pokoju chwila odpoczynku i cudowny prysznic... Mieliśmy sporo kurzu do zmycia z siebie. Wieczorem idziemy na nocny market. Zupełnie inaczej sobie to wyobrażaliśmy - to jest kupa knajp i sklepików. Muza, handel i jedzenie. My swoją kolację jemy w przydrożnej knajpce, gdzie większość gości stanowili skośnoocy. Prawie wszystkie dania były po 2 $. Ja jem smażony ryż z krewetkami - jest przepyszny, a Sławek "żółty makaron" z warzywami - też dobre. Po kolacji trochę się rozglądamy. Ceny wszystkiego (oprócz noclegów) są wyższe niż w Bangkoku, wpływa na to też fakt, że tam wszystko jest w dolarach, a kurs po jakim wymienialiśmy złotówki na dolary to 3,75 zł, więc kalkulacja była bolesna. Tak więc droższe było jedzenie uliczne, szejki owocowe, naleśniki, tuk tuki, piwo, woda... A to przecież taki biedny kraj, biedniejszy od Tajlandii. Ponoć statystyczny mieszkaniec Kambodży żyje za 1 $ dziennie.  No ale to nie dotyczy tych, którzy mają kontakt z turystami, tutaj turystów naciąga się jak się tylko da. Może nie ma się co dziwić... Korzystają jak mogą. Oni podnoszą ceny maksymalnie, ale dla turysty z Europy to nadal w sumie jest tanio... 

Wieczorem czas na relaks w ogrodzie. Stopy w wodzie z rybkowym spa, zimne piwko Angkor w ręce i odpoczynek. Jest dobrze :)


7 II Kambodża - Angor 


Wstajemy wcześnie, jak po tak ciężkim dniu, bo już o 7:30, chcąc zdążyć przed tłumami turystów (nie zdążyliśmy). Nasz hotel serwuje nam tradycyjne śniadanie, czyli....bagietki :) Kambodża było kolonią francuską i Francuzi przywieźli ze sobą bagietki, żabie udka itp. Więc o ile w Azji pieczywo nie jest "chlebem codziennym" ;), tak w Kambodży jest i są to właśnie bagietki, zazwyczaj serwowane na śniadanie z jajkiem w różnej postaci lub z dżemem.

Nasz tuk tuk naturalnie już na nas czekał. W planie mieliśmy jednodniowe zwiedzanie najważniejszych świątyń z tzw "small circle", aby uniknąć tłumów zamierzaliśmy zacząć od końca, czyli od Ta Prohm (ta od Lara Croft - Tomb Raider) i skończyć na najsłynniejszej Angkor Wat, tak też umówiliśmy się z tuk tukowcem dzień wcześniej. Rano jednak nasz kierowca stwierdził, że już jest w sumie tak późno, że teraz w końcowej Ta Prohm będzie pełno Chińczyków, a w Ankor Wat będzie okej, więc zaufaliśmy mu, przecież raczej wie lepiej i zgodziliśmy się na standardową kolejność. Okazało się że trafiliśmy na tłum na początku i na tłum na końcu, więc mogliśmy to jednak zrobić po swojemu.








Stacja benzynowa :)

Najpierw pojechaliśmy pod kasy biletowe. Mieliśmy szczęście, bo zaraz po nas przyjechało chyba ze stu Chińczyków i byśmy stali pół godziny w kolejce, a tak to od razu kupiliśmy bilety. Są osobne kasy dla biletów jednodniowych i dla biletów na więcej dni. My kupiliśmy jednodniowe, kosztowały 20 $ za osobę. Przy zakupie biletu robione jest zdjęcie kamerką i bilet jest spersonalizowany - z naszym zdjęciem, żeby komuś nie przyszło do głowy przekazanie swojego biletu komuś innemu. Bilety trzeba mieć przy sobie w łatwo dostępnym miejscu, bo są sprawdzane przy wejściach do kolejnych świątyń.


Nasze zwiedzanie zaczęliśmy więc od kultowej Angkor Wat. Na początku mój odbiór tego miejsca bardzo psuł wszechobecny tłum ludzi, później poszliśmy gdzieś na bok, gdzie nie było prawie nikogo, a ruiny były przepiękne i w końcu zrobiło się klimatycznie.



Angkor Wat




Mnisi tłumnie odwiedzają zabytki

W świątyni robi wrażenie ilość detali, płaskorzeźby, dekoracje, gdzie nie spojrzeć, jest coś ciekawego, pięknego. No i skala całości jest imponująca - wysokie wierze, bardzo strome schody z wąskimi stopniami (jak oni po tym chodzili!?), ogromna powierzchnia pokryta mniejszymi i większymi świątyniami...





Co kawałek coś pięknego, tam można spędzić tydzień i nadal odkrywać nowe rzeczy...


Najwięcej płaskorzeźb przedstawiało takie nimfy, wg nas - każda z nich jest inna





















W środku Angkor Wat są schody, którymi można wyjść na wierzę i obejrzeć z góry świątynię. O ile całą niemal świątynię można zwiedzić w dowolnym ubiorze, to już przed wyjściem na górę jest sprawdzany strój, należy mieć zasłonięte kolana oraz ramiona. Ja byłam w długiej spódnicy oraz szalu owiniętym wokół koszulki i nie zostałam wpuszczona. Dla nich niestety szal to nie jest okrycie. Sławek poszedł więc na górę sam.

Co do ubioru - teoretycznie należy tam się poruszać w ubraniach zakrywających nogi i ramiona, ale jest naprawdę ciepło bardzo. Ja miałam więc szorty i koszulkę, a w plecaku nosiłam spódnicę długą i szal i ubierałam się przed wejściem do miejsc, gdzie było to wymagane. Spódnica była ok, ale szal już nie, więc musiałam kupić na miejscu bluzkę zakrywającą ramiona, ale była tania i bardzo ładna, więc nie ma tego złego :)


Po obejściu Angkor Wat, szczególnie w tych częściach nie przepełnionych ludźmi stwierdziłam, że w końcu coś, co jest wytworem rąk ludzkich zrobiło na mnie podobne wrażenie jak Karnak.


Przed świątynią czekał na nas tuk tukowiec i zawiózł nas (zgodnie z naszym ułożonym wcześniej planem) pod świątynię Bajon. To miejsce było dla nas najpiękniejsze i najbardziej magiczne. Brak słów na zachwyt, lepiej może wyrażą go zdjęcia, które i tak nie są w stanie oddać majestatyczności głów na wieżach.












Lubię to zdjęcie ;)






Po Bajon oczywiście nic już nie było tak piękne, ale poszliśmy zwiedzać kolejne miejsca. Spacerem udaliśmy się do pobliskiej słynnej Baphuon. Jest to świątynia w całości zrekonstruowana. Jeszcze przed wojną domową w Kambodży francuscy archeolodzy postanowili odtworzyć ten budynek. Rozebrali to co zostało, ponumerowali każdy kamień, uzupełnili brakujące elementy i mieli to składać jak klocki lego. Ale w między czasie doszli do władzy Czerwoni Khmerzy, którzy oprócz wielu innych niepojętych dla nas rzeczy, postanowili zniszczyć wszystko co kojarzyło się z kulturą i nauką. Zniszczyli więc też całą dokumentację dotyczącą tej rekonstrukcji. Dopiero po upadku dyktatury Czerwonych Khmerów prace wznowiono, trwały 11 lat i pochłonęły ogromne pieniądze. Ale efekt jest wyjątkowy.



Jedna ze ścian wydawała nam się jakaś... krzywa, falująca, nieforemna... Po dokładnym przyjrzeniu się z dalsza widać dopiero że jest to ściana w kształcie leżącego Buddy. Pamiętajcie - oni budowali bez zaprawy!






Przebieranki przed wejściem :)






Wyjście na samą górę nas nieco zmęczyło :)


Potem odwiedziliśmy jeszcze kilka świątyń, m.in: Phimeanakas (Pałac Niebiański), Taras Słoni - około 300-u metrowy mur z wyrzeźbionymi słoniami, Thommanon - hinduistyczna świątynia leżąca przy Alei Zwycięstwa oraz leżąca naprzeciw Chau Say Tevoda.





















Na koniec udaliśmy się do najsłynniejszej na świecie świątyni tego kompleksu, czyli Ta Prohm  - tam powstały zdjęcia do filmu „Tomb Rider” z Angeliną Jolie, więc jeśli ktoś oglądał, to może pewne miejsca się mu przypomną :)
Świątynia słynie z tego, że korzenie drzew wrastają w mury i wygląda to niesamowicie.















No ten podest nie dodaje uroku :)












Na zdjęciach widać, jakbyśmy tam niemal sami byli :) Oczywiście był tam tłum Chińczyków, ale jakoś się udawało pstryknąć kawałek wolnej przestrzeni, albo prawie wolnej, bo z nami w środku.

Czujemy się nasyceni pięknem Angkoru. To jedno z tych miejsc na ziemi, które po prostu trzeba zobaczyć. Koniecznie. Watro było przebrnąć trudy podróży, nerwy na granicy itd, aby zobaczyć ten cud.

W trakcie naszej podróży po kompleksie nasz kierowca próbował namówić nas na kolejne usługi, czyli jazdę do miasta na jakiś szoł, czy podwiezienie do wioski "na wodzie", ale mimo intensywnych prób, oparliśmy się. Po tym, jak kilka razy powiedzieliśmy nie w grzeczny sposób i w ogóle nie zadziałało, musieliśmy wymienić się z nim numerami telefonu i obiecać, że jeśli tylko w ogóle gdzieś się będziemy wybierać, to na pewno po niego zadzwonimy. Na bank. Dopiero wtedy dał nam spokój. 

W drodze powrotnej tuk tukiem do hotelu podjechaliśmy jeszcze na pocztę kupić znaczki. Pocztówki kupiliśmy wcześniej od małej dziewczynki na terenie świątyń. Wyglądała tak żałośnie, że ja po prostu nie umiałam jej odmówić i kupiłam te kartki.

W ogóle tutaj jest sporo biednych, brudnych dzieci, które próbują coś sprzedać lub zbierają surowce wtórne. Ale nie żebrzą. 

Po powrocie fantastyczny prysznic zmywający czerwony kambodżański kurz, który i tak zaraz znów nas oblepi :) 

Czas na obiad. Ja postawiłam na sprawdzony ryż z owocami morza, a Sławek odkrył swoją ukochaną zupę - wietnamską. Coś w rodzaju warzywnego bulionu z chili i makaronem i zielonymi warzywami dorzucanymi osobno do zupy.


Wietnamska zupa, od zapachu której (głównie przez zawartość w niej kolendry) ja dostawałam mdłości, a Sławek był nią zachwycony.

Nasza elegancka przydrożna restauracyjka.


Pod wieczór przemyły odpoczynek - zimne piwko oraz rybkowe spa. Oddajemy trochę ubrań do prania - za 2 kg prania płacimy 2 $, odbiór na następny dzień.

Wieczorem sprawdzamy oferty lokalnych biur podróży (pośredników tak naprawdę) pod kątem wycieczki do wioski na wodzie. Dużo taniej wychodzi zrobić to ze zorganizowaną grupą, niż samodzielnie, tym bardziej, że - jak powiedział Sławek - "to dziki kraj", więc dla własnego bezpieczeństwa wybieramy opcję zorganizowaną. Najtańszą opcję do wioski nieco bardziej oddalonej, nie takiej najbliżej znaleźliśmy za 18$ plus 10% rabatu na osobę, najdroższa opcja to było 30 $ - trzeba szukać, pytać, negocjować. Pośredników jest masa, co kawałek.
Kiedy już zdecydowaliśmy się na konkretną wycieczkę i pośrednika, poszliśmy zapłacić, a jego nie było, podchodziliśmy jeszcze trzy razy, ale wygląda na to że dzisiaj poszedł do domu kilka godzin wcześniej :)
No i musieliśmy szukać nowego pośrednika, znaleźliśmy zaraz koło naszego hotelu. Zapłaciliśmy za nas dwoje 33 $, startujemy jutro rano.

W między czasie jak tak sobie spacerowaliśmy, trzy razy ktoś nas pytał czy chcemy kupić zioło :) Podchodzili i szeptali z zapytaniem "Mariuanaaaaaaaaaa?". Jakoś nie skorzystaliśmy :)

Poszliśmy sobie na nocny market i stary market, czyli wielka sklepikarnia z wysokimi cenami. Początkowo zaskoczyły nas te ceny, ale chyba zapomnieliśmy, że jesteśmy w Azji.  Już po chwili targowania się, ceny spadały o około 40%. Kupujemy tego wieczoru kilka pamiątek. 

Sławek testuje uliczna kuchnię dla lokalsów. Kupuje za 1 $ dużą porcję makaronu z warzywami  i jajkiem sadzonym oraz sosem chili plus pałeczki. Twierdzi na początku że danie jest ciekawe, potem, że dobre, ale chyba nie powala, z piwkiem było coraz lepsze.




8 II


Kambodża - Kompong Pluk "pływająca wioska"






Dzisiaj znowu wczesna pobudka - 6:30. Na śniadanie bagietka i jajka. Poranek jest dość chłodny, więc idziemy się przebrać w to co mamy trochę cieplejszego; to tak a propos tych ciepłych ubrań - trzeba je mieć, tam nie zawsze jest upał  :) Ja ubieram długie aladynki, a na koszulkę biorę długi szal. Bus miał przyjechać po nas o 7:30, więc się spieszyliśmy, a śniadanie jak na złość nie chciało dojść do naszego stolika (chyba sobie o nas na chwilę zapomnieli). Bus oczywiście zjawił się 45 minut później, więc czym my się stresowaliśmy w ogóle ;) Generalnie nie bardzo wiedzieliśmy jak ma wyglądać ta wycieczka, bo ciężko się było dogadać dokładnie w tych biurach. Sądziliśmy, że podjeżdżamy gdzieś do wody za miastem i 5 godzin będziemy płynąć łódką po tym jeziorze i oglądać wioski na wodzie. Specjalnie po to wzięliśmy droższą wycieczkę, która miała nam pokazać wioskę dalej położoną od Siem Reap. Jak już wsiedliśmy do spóźnionego o 45 minut busa, okazało się, że jeszcze dłuuuugo potem jeździliśmy po mieście zbierając paru turystów. Zapytaliśmy naszego przewodnika, jak dokładnie wygląda nasz plan, ile będziemy faktycznie na łódce. Okazało się, że w planie tych 5 godzin jest około 2,5 godziny w busie i około 2 godziny na wodzie... Bo jest pora sucha i do wioski dojeżdża się busem po drodze, którą normalnie pokrywa jezioro. Na początku trochę się rozczarowaliśmy, bo mijało się to zupełnie z naszym wyobrażeniem o tej wycieczce. Ostatecznie okazało się, że podróż busem przez tereny, które normalnie są jeziorem jest bardzo ciekawa :)





Główna i jedyna droga do wioski, poza porą suchą jest tutaj jezioro


Przydrożny sklepik z owocami, obok jest stanowisko, gdzie kupuje się bilety wjazdu na teren wioski


Nasz przewodnik trochę nam opowiadał o sobie, o swoim życiu. Okazało się, że przez 14 lat był mnichem. Tam nie wstępuje się do zakonu na całe życie. Można w nim być 2 tygodnie, rok, 10 lat, lub jak ktoś chce - całe życie. Nie ma wyznaczonego czasu. Każdy jest tyle, na ile czuje potrzebę, jeśli ktoś zdecyduje się na zostanie mężczyzną (= żona i dzieci), to po prostu występuje z zakonu i zakłada sobie rodzinę. Jest dobrze widziane, aby każdy mężczyzna miał w życiu etap zakonu. Jest to nobilitujące dla niego oraz jego rodziny. W zakonie mężczyzna uczy się zasad buddyzmu, ale może też uczyć się innych rzeczy, m.in studiować turystykę :)

Po 14 latach jako mnich nasz przewodnik wystąpił z klasztoru, bo postanowił zostać mężczyzną - poślubił koleżankę z sąsiedztwa i za kilka miesięcy zostanie ojcem. Proste :)

Jazda busem przez tereny zalewowe jest bardzo ciekawa. Dookoła są pola ryżowe. Kiedyś w Kambodży były 3 zbiory ryżu w roku, ale Czerwoni Khmerzy zniszczyli kanały nawadniające (po co?!) i obecnie w większości jest tylko jeden zbiór w roku. Mijamy malutkie wioski, ludzi żyjących biednie, ale spokojnie, zadowolone dzieci... Zupełnie inna Kambodża. Zaczyna nam się podobać.



Pola ryżowe
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie zaczyna się kanał i "parkują" łódki. Przed wioską siedzi w namiocie jakiś bogaty, dobrze ubrany gość, a wokół niego około 10 innych mężczyzn, już o wyraźnie niższym statusie społecznym i majątkowym. Bogaty gość zbiera kasę od turystów za wjazd do wioski i wynajęcie łódki. Zastanawiamy się, czy panowie tak koło niego stoją, żeby to ich łódka dostała dzisiaj turystów i żeby mogli coś zarobić?


Wejście na łódkę, troszkę się chwiało, nawet ktoś spadł...


Parking dla łódek wzdłuż kanału
Ryby stanowią główne źródło dochodu i główny składnik diety
Sklep na wodzie


Pomocnicy naszego kapitana - prawdopodobnie jego synowie uczący się fachu
Ruszamy naszą łódką. Silnik jest bardzo głośny, ale po jakiś czasie przestaje to tak bardzo przeszkadzać. Przez całą wycieczkę mamy uczucia ambiwalentne wobec tego co robimy, bo to taki trochę Big Brother - zaglądamy ludziom do ich domów, podglądamy ich życie. Ale miejsce to jest tak wyjątkowe, inne i mimo że biedne, to daje tyle dobrej energii. Po tym dniu naprawdę polubiliśmy Kambodżę i postanowiliśmy, że jeszcze do niej wrócimy (ale już może samolotem ;) ).

Pływająca wioska w porze deszczowej jest zalana jeziorem, domy są tuż nad wodą, a ludzie poruszają się łódkami. My byliśmy w porze suchej, więc domy były na lądzie na bardzo wysokich palach. Domy były bardzo liche, sklecone zazwyczaj z blachy i kawałków drewna. Lepsze domy zbudowane były w jednej blachy, te biedniejsze - poskładane jakby z różnych, przypadkowych kawałków blach, czy innych materiałów. W porze suchej zapewne to nie przeszkadza, ale trudno jest mi wyobrazić sobie porę deszczową w niektórych domkach...



















Po przepłynięciu części kanału dopływamy do miejsca, gdzie wioska jest kawałek wyżej i jest tam m.in. świątynia oraz zbiorniki z pitną wodą. Wysiadamy z łódki, od razu dopadają nas lokalne kobiety z dziećmi na plecach i wokół siebie i usiłują sprzedać nam zeszyty i ołówki dla dzieci z wioski. Nie skorzystaliśmy i w sumie nadal nie wiem czy to dobrze czy to źle. Słyszeliśmy, że bywa tak, że turyści kupują te przybory, dają je dzieciom, potem dzieciom się to zabiera i sprzedaje kolejny raz i kolejny. Nie wiemy czy to prawda, czy nie, ale w końcu nie kupiliśmy. Żałowaliśmy, że od razu nie przywieźliśmy czegoś dla tych dzieci. Jeśli byście się wybierali, to można zabrać ze sobą jakieś drobiazgi, czasem mamy jakieś zalegające gadżety reklamowe typu jojo, latarki, długopisy czy inne rzeczy. Te dzieci na pewno by się ucieszyły z takich drobnych prezentów, bo na prawdę posiadają niewiele.


Idziemy na spacer przez środek wioski. Obserwujemy codzienne życie jej mieszkańców. W domach są głównie kobiety, mężczyźni łowią ryby lub naprawiają łódki, rozplątują sieci itp, dzieci biegają wokół domów i nad wodą i dobrze się bawią, nie widać u nich śladów depresji (nie mają komputerów w domach).







Tutaj dzieci z wioski uczą się angielskiego - niektóre nieźle wymiatają :)


Tysiące suszących się krewetek




Krewetki pieczone na ognisku


Płyniemy dalej wzdłuż kanału, wszędzie mamy wrażenie, że jest raczej brudno, w połączeniu z wszędzie widoczną biedą mogłoby się to wydawać ponure, ale nie jest. Przy brzegu i między palami domów, między śmieciami bawią się roześmiane dzieci - biedne, brudne, obszarpane, ale zadowolone.












Wypływamy na jezioro - jest duże i bardzo brązowe (ziemia ma intensywny kolor i farbuje wodę). W tym jeziorze żyje około 2500 gatunków ryb, a połowa ryb w ogóle jedzonych w Kambodży pochodzi właśnie stąd. Widoki są przepiękne. Brązowa woda, w tle intensywnie zielony las i pojedyncze łódki.


Podpływamy do restauracji na wodzie, gdzie za 2 $ dostajemy całego arbuza wraz z usługą obierania i krojenia :) Obok w przypiętej do pływającego domu klatce siedzą smutne, uwięzione krokodyle. 












Pranie :)

Powoli wracamy do wioski, jeszcze na koniec przepływamy kanałek między domkami, obserwujemy ludzi przy ich codziennych zajęciach i czujemy się oczarowani tym wszystkim. Ograniczenie Kambodży do samego Angkoru byłoby wielkim błędem, choć i tak uważam, że jesteśmy tutaj zdecydowanie za krótko, jeszcze tyle jest do zobaczenia.











Nasza Toyota :)


Na koniec wycieczki oczywiście musieliśmy oczywiście zahaczyć o rzemiosło artystyczne, ale na szczęście nie była to nachalna sprzedaż, jak ktoś nie chciał, to po prostu patrzył i wychodził, więc luz. Z tego miejsca było już tylko kilka kroków do naszego hotelu, więc postanowiliśmy wrócić pieszo, a nie czekać na busa. Pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem i poszliśmy swoją drogą.


Kupujemy w przydrożnej budce dla lokalsów jakieś dwie dziwne bułki za 1$ za obie, jedną na słodko i jedną z wieprzowiną. Obie mają słodkie ciasto (również ta z mięsem), Sławek jakoś je, ale ja nie dałam rady... To chyba jedyna rzecz, której nie udało mi się zjeść :)





Podejrzane mięso z innymi dziwnymi rzeczami w słodkiej drożdżowej bułce... No nie umiałam tego dojeść :)

Sławek na obiad wraca naturalnie na swoja ukochaną wietnamską zupę, a ja postanawiam zamówić coś tradycyjnego. Najbardziej tradycyjną khmerską potrawą jest amok, więc zamawiam go w hotelowej restauracji. Jest to półpłynna potrawa gotowana w mleku kokosowym. Były tam jakieś zielone rzeczy, kelner nam tłumaczył, że to się zbiera z jakiegoś drzewa, do tego chyba marchewka, cebula, sos rybny, kurczak, mleko kokosowe i ciężko stwierdzić co jeszcze. Ogólnie potrwa było dla nas do zjedzenia, ale nie mogę powiedzieć żeby smakowała, no i miała dla mnie intensywnie brzydki zapach :) No ale trzeba było spróbować.


Khmerski AMOK
Na koniec dnia, jako że jutro wyjeżdżamy, zaplanowaliśmy zakupy, na nocnym targu jest wiele ciekawych i pięknych rzeczy i watro tutaj właśnie kupić trochę pamiątek. Przy dobrym targowaniu się kupimy wszystko taniej niż w Tajlandii. 

Wieczorem płacimy za hotel, zamawiamy w recepcji tuk tuka na rano (5$ za kurs z hotelu na lotnisko) oraz śniadanie na wynos, jako że wyjeżdżamy przed porą śniadaniową. Odbieramy nasze suche już pranie i zostawiamy do wysłania nasze pocztówki. Z całego serca polecamy nasz hotel - dobra cena, przemili ludzie, czysto i super lokalizacja.


Czas na kolejne pakowanie się. Dzisiaj polubiliśmy Kambodżę, żałujemy, że już musimy z niej wyjeżdżać.




9 II


Malezja - Kuala Lumpur



Znów wczesna pobudka, dzisiaj o 5:45. Totalnie niewyspani zbieramy rzeczy i ruszamy w dalszą drogę. Wymeldowujemy się z naszego hoteliku, dostajemy na wynos śniadanko - ciepłe, obrane jajka na twardo z bagietką... Tak... Te jajka potem musimy pokazać na kontroli bezpieczeństwa na lotnisku - mina pani sprawdzającej była bezcenna :D.


Zamówiony dzień wcześniej tuk tuk zabrał nas na lotnisko. Był świt i naprawdę nie było upału :) Zmarzliśmy podczas tej 20-minutowej jazdy na lotnisko. Lotnisko jest maleńkie, wszytsko odbywa się tam baaaaaardzo powoli. Na szczęście było bardzo niewiele osób, więc jakoś poszło. Na kontroli bezpieczeństwa zatrzymują nam jedna wodę (druga została w plecaku i jakoś jej nie zauważyli), oraz sprawdzają z zaciekawieniem zawartość naszych pudełeczek ze śniadaniem.


W strefie bezcłowej w sklepach i kawiarni jest bardzo drogo, ceny europejskie. Lepiej nie planować tam zakupów. Siadamy sobie w zacisznej części poczekalni i jemy nasze pyszne śniadanie :). Na lotnisku jest wifi i bez problemu można się połączyć z siecią.


Ważna rzecz - trzeba mieć dobrze wypełniony  kwitek wyjazdowy, który mamy w paszporcie - należy tam mieć wpisane miejsce wyjazdu (Siem Reap), numer lotu oraz destynacja (w naszym przypadku: Kuala Lumpur). Każdego, kto nie miał tego uzupełnione, cofano z odprawy. W razie wątpliwości: chodzi o ten świstek, który dostaliśmy do wypełnienia przed odprawą paszportową wchodząc do Kambodży i mamy go prawdopodobnie wklejonego do paszportu.


Hotel w Kuala Lumpur rezerwowaliśmy przez Booking.com dzień wcześniej. Ceny noclegów w stolicy Malezji są dość wysokie. Zależało nam bardzo, aby mieć hotel blisko dworca centralnego, ponieważ tam dojeżdżają autobusy z lotniska i stamtąd też mamy wcześnie rano wracać na lotnisko w kolejnym dniu. Za prosty pokój BEZ OKNA, w hotelu, który miał dobre opinie, bardzo blisko dworca zapłaciliśmy 110.00 zł


Lot z Siem Reap do Kambodży oczywiście odbył się malezyjskimi liniami Air Azja, osławionymi ostatnio :). Troszkę się stresowaliśmy, szczególnie że lot nie przebiegał zupełnie gładko. Ale ostatecznie wszystko było ok, wylądowaliśmy bezpiecznie na KLIA2 - to jest drugi, nowy port lotniczy, głównie dla linii ekonomicznych, przede wszystkim dla Air Asia. Jest to duże i nowe lotnisko, zrobiło dobre wrażenie. Są w nim sklepy, kawiarni i restauracje z normalnymi cenami, spokojnie można sobie coś zjeść czy zrobić zakupy. Miejscami jest też wyłożone wykładziną miękką, jakby ktoś chciał się przespać :)


Odprawa paszportowa była bardzo szybka. Do Malezji nie potrzebujemy wiz, nie wypełniamy żadnych papierków, nic. Po odebraniu bagaży idziemy na poziom 1, tam kupujemy bilety na Sky Bus - wygodną i ekonomiczną formę dotarcia do centrum. Bilet w jedną stronę kosztował 10 MIR (Ringgit), a w dwie 16 MIR. Zaraz obok jest kantor, w którym można wymienić pieniądze. My wymieniliśmy tylko tyle, aby starczyło na bilety, resztę zamieniliśmy już w centrum.


Autobus był pełen, wyjechał 15 minut po czasie, chyba chciał uzbierać maksymalną ilość pasażerów. Dopiero po zapełnieniu autobusu zaczęło się sprawdzanie biletów. My mieliśmy bilety w obie strony, a pan skasował obie części już teraz. Trochę się zestresowaliśmy tym, ale okazało się, że taka jest procedura i tę skasowaną drugą część trzeba po prostu zachować i będzie ona jeszcze raz sprawdzona w drodze powrotnej. W końcu ruszyliśmy. Oczywiście klima działała na maksa przez całą drogę - oni to po prostu kochają. 


Ruch w Malezji, tak jak w Tajlandii jest lewostronny. Oglądając miasto z okien autobusu, a później spacerując po nim od razu odnosi się wrażenie, że miasto jest bardzo czyste i nowoczesne. Nasz hotel nazywa się Metro Hotel i jest około 5 minut piechotą od dworca.



Pokój ekonomiczny w  Metro Hotel


Hotel jest bardzo ładny, czysty i przyjemny. W recepcji klimatyzacja jest tak mocna, że można zamarznąć :). Pokój ma jedną wielką wadę, o której się przekonaliśmy później. Miał być bez okna. Okazało się że ma malutkie okno wychodzące na korytarz. Okno było zamknięte i zasłonięte, ale niestety niezbyt szczelne i było bardzo dobrze słychać wszystko co dzieje się przez całą noc na korytarzu.


Hotel znajdował się w dzielnicy zdominowanej przez Hindusów, co kawałek była jakaś hinduska restauracyjka. Weszliśmy do takiej jednej lokalnej knajpki i próbowaliśmy się dowiedzieć, jakie są ceny poszczególnych dań, ale nie było szans, żeby się dogadać w żaden sposób. Pomyśleliśmy, że skoro tylu lokalsów tutaj je, to nie może być drogo. Postanowiliśmy zaryzykować. Na początku dostaliśmy na talerz po dużej porcji ryżu i do tego się dobierało dania wszelakie, przy czym też nie wiedzieliśmy co jest co i wzięliśmy po trochę różnych miseczek. Cały czas próbowaliśmy się dowiedzieć jaki jest koszt naszego obiadu :) Po jakimś czasie w końcu dostaliśmy rachunek i za dwa pełne talerze, na których mieliśmy próbki wielu różnych dań, zapłaciliśmy ..... 7,50 zł!!! No takiej ceny żadne z nas się nie spodziewało! :) Sławkowi nasz obiad bardzo smakował, bo on uwielbia taką kuchnię. Ja nie zjadłam za wiele, bo wszystko, oprócz maleńkiego kalafiora było dla mnie zbyt pikantne.


Hinduski obiad


Po obiedzie udaliśmy się na dworzec, skąd mieliśmy dotrzeć do Batu Caves. Jest bezpośrednie połączenie z dworca centralnego do tych jaskiń. Po wejściu do galerii handlowej połączonej z dworcem zapytaliśmy pierwszego napotkanego mundurowego, jak możemy dojechać do jaskiń, od razu wskazał nam drogę. W Kuala Lumpur jest łatwo porozumieć się po angielsku, wszyscy ludzie, których o coś pytaliśmy (na dworcu czy przy atrakcjach turystycznych) mówili w tym języku i byli jeszcze do tego bardzo pomocni i życzliwi. Z galerii przeszliśmy do hali dworca centralnego. Ważna rzecz - jest dwóch różnych operatorów kolejki miejskiej i każdy z nich ma osobne kasy biletowe. Jeśli nie wiemy która jest właściwa, trzeba powiedzieć w kasie nazwę naszej stacji docelowej i będziemy wiedzieć czy to ta, czy trzeba iść do innej. Bilety do Batu Caves kupiliśmy w kasie zielonej, która jest po prawej stronie dworca jeśli wejdziemy do niego od strony galerii handlowej. Bilety kosztują 2 MIR (czyli 2 zł) za osobę. Jest to bilet na czerwoną linię, gdzie ostatnim przystankiem są właśnie Jaskinie Batu. Ważne: do kolejki wsiadamy bez żadnego wcześniejszego sprawdzania biletów, bramki są otwarte, nie ma kanarów, po prostu wchodzimy i jedziemy. ALE - trzeba mieć swój bilet przy sobie! Kiedy wychodzimy na naszej stacji, to są bramki wyjściowe - i dopiero tam sprawdzane i zabierane są nasze bilety, bez biletu nie możemy wyjść.

W pociągu było bardzo zimno. Klimatyzacja była podkręcona na maksa. Na zewnątrz było około 35 stopni, może nawet więcej i bardzo wilgotno, a w wagonie pociągu było około 17 stopni i wiało na nas lodowate powietrze z klimatyzatorów. Trzeba być bardzo odpornym, żeby się tam nie przeziębić :) Ciekawostka dotycząca pociągów w Kuala Lumpur - są wagony, które przeznaczone są wyłącznie dla kobiet. Malezja to głęboko muzułmański kraj. Odpowiedni stroje i obyczaje są bardzo restrykcyjnie pilnowane. Kobiety chodzą zakryte, widać jedynie twarz i czasami część ręki. Jeśli są ze swoim mężem czy ojcem - mogą jechać w normalnym przedziale, ale jeśli są same lub z innymi kobietami lub swoimi małymi dziećmi, to muszą jechać w przedziale dla kobiet. Dodatkowo w pociągach nie wolno jeść, pić, ani żuć gumy, ale przede wszystkim absolutnie nie wolno okazywać sobie uczuć - na wewnętrznych ścianach wagonów są odpowiedni obrazki, które obwieszczają nam te zakazy.

Wychodzimy na naszej stacji, oddajemy bilety i trafiamy zaraz za stacją na największy syf, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Wszędzie jest masa śmieci, czasami, aby przejść trzeba iść po śmieciach, bo nie ma powierzchni, która nie byłaby nimi pokryta. Śmierdzi tak, że momentami robi mi się niedobrze. Na dzień dobry miejsce zrobiło na nas wrażenie absolutnie odpychające. Najwyraźniej skończyło się tutaj chyba jakieś wielkie hinduistyczne święto no i sprzątanie jeszcze potrwa...



Jedno z najczystszych miejsc po drodze, tych najbrudniejszych nie sfotografowaliśmy, bo chcieliśmy przez nie przejść najszybciej, jak to było możliwe

Po przejściu najgorszej, najbrudniejszej części udało nam się dojść do słynnych schodów. Jaskinie Batu to święte miejsce dla hindusów, mają tam swoją kapliczkę i pielgrzymują do jaskiń. 


Aby dostać się na górę, trzeba pokonać 272 stopnie schodów :) Przy tej temperaturze i wilgotności jest co dość intensywne doznanie :)




Aby wejść na schody i udać się do jaskini, należy być odpowiednio ubranym. Co ciekawe - i jakże niesprawiedliwe (!) - dotyczy to tylko kobiet! Mężczyźni wchodzą jak chcą, ale kobiety muszą mieć zakryte kolana (ale już ramiona można mieć odkryte). Jeśli mamy kolanka na wierzchu, to można za 0,50 zł wypożyczyć chustę, aby je zakryć.

Wzdłuż schodów jest sporo małpek, co kawałek jakaś siedzi na poręczy lub gdzieś się wspina. Ponoć często kradną turystom różne rzeczy, jak np okulary, czy inne drobiazgi, które nie są wystarczająco solidnie przymocowane do ciała bądź plecaka. Nas akurat nie atakowały, były już chyba zmęczone po tym święcie, które tutaj niedawno się odbyło.





Same groty są bardzo ładne, piękne wapienne wnętrze, wyrzeźbione w miękkiej skale. Warto to zobaczyć, ale dłużej niż 10 minut to nie ma co tam robić. Wyjść po schodach, obejrzeć jaskinię w środku, zejść i do widzenia. Max pół godziny. Albo której, jeśli wszędzie leżą obrzydliwe śmieci :)





Uciekamy z tego miejsca dość szybko. Nie zrobiło na nas wrażenia, może przez ten brud... Trochę się zgrzaliśmy od temperatury, wilgotności powietrza i schodów, a teraz czas na ekstremalnie klimatyzowany pociąg.

Z Batu Caves jedziemy na dworzec i potem do hotelu troszkę się ogarnąć. Potem wyruszamy aby zobaczyć słynne Petronas Towers. Do 2004 roku te bliźniacze wierze były najwyższymi budynkami świata. Mają 452 metry wysokości i na poziomie 41 - 42 piętra połączone są mostem o długości 58 metrów. 

Stacja do której należy dojechać, aby zobaczyć ten wieżowiec nazywa się KLCC - jest to centrum handlowe znajdujące się na parterze Petronas Towers.

Na dworcu centralnym idziemy do kasy, w której kupiliśmy bilety do Batu Caves, po dojściu do okienka dowiadujemy się, że to niewłaściwa kasa, że ta linia należy do drugiego operatora i że bilety kupimy po drugiej stronie (20 metrów dosłownie). Podeszliśmy więc do przeciwległej kasy - ta była właściwa, tylko że ten operator nie sprzedaje biletów w kasie, a jedynie w biletomatach. Skierowaliśmy się w końcu do biletomatów (do trzech razy sztuka :) ). W biletomacie po lewej stronie na ekranie wybieramy wersję "English", potem naciskamy "one journey", potem ukazuje się mapa metra z nazwami stacji oraz ceną za bilet jaka jest do konkretnej stacji, jako że cena biletu jest różna w zależności od odległości. Trzeba na tej mapce nacisnąć stację, do której chcemy jechać, potem na nowo otwartej mapce potwierdzamy interesujący nas przystanek również klikając w niego, jeśli chcemy więcej niż jeden bilet, to plusikiem dodajemy kolejne. Potem akceptujemy i wkładamy pieniądze (automat nie przyjmuje banknotu 10 MIR!). Wypadają nam niebieskie żetony. Z żetonami udajemy się do bramek, na bramce jest oznaczone miejsce, do którego przykładamy nasz żeton (nie wrzucamy), bramka się otwiera, a my z naszym żetonem dobrze pilnowanym jedziemy gdzie trzeba. Przy wyjściu ze stacji na miejscu docelowym trzeba wrzucić nasz żeton do otworu w bramkach i tylko wtedy bramka nam się otworzy.

My kupujemy bilet do KLCC, to jest 5 przystanków od Sentral Station. Jeden bilet kosztuje 1,60 MIR. Wysiadamy na właściwej stacji i teraz nie do końca wiemy co dalej. Trochę pobłądziliśmy. Wychodzimy w jakimś mniejszych centrum handlowym i z niego dopiero trzeba przejść do kolejnego, większego centrum handlowego. Przez to drugie centrum trzeba przejść prawie do końca i po lewej stronie wyjść na plac z fontannami - stamtąd najlepiej będzie widać wieże. 




Koło pięknych fontann jest ładny, czysty park. Z tego parku z mostka jest świetny widok na wieże, robią duże wrażenie, są ogromne i nowoczesne. Trudno było zrobić zdjęcie, na którym byłoby je widać całe :) Nie wybieramy się na górę, ponieważ wyjazd na taras widokowy kosztuje prawie 100 zł za osobę!!

Teraz dopada nas dość wyraźnie zmęczenie. Ostatni tydzień był bardzo aktywny, zrobiliśmy sporo kilometrów i zobaczyliśmy wiele ciekawych rzeczy, mało spaliśmy. Wszystko to oraz pogoda w Kula Lumpur (gorąco, duszno, wilgotno) nas dobiło. Poczuliśmy się wykończeni dosłownie. Najchętniej położylibyśmy się spać już tam w parku na ławce :)

Resztkami sił jedziemy jeszcze zobaczyć chińską dzielnicę. Wsiadamy do tej samej linii kolejki, jedziemy w kierunku Sentral, wysiadam jeden przystanek przed Sentral Station. Wychodzimy ze stacji i kierujemy się od razu w prawo, po kilku minutach dochodzimy do chińskiej dzielnicy. Jest tam dużo straganów z pamiątkami, ubraniami, torebkami i jedzeniem. Kupujemy sobie po porcji owoców - ja guawę, a Sławek arbuza. Jedna porcja to 1,5 MIR - to tanio, ale owoce nie są już w najlepszej kondycji i są ciepłe...

Na końcu uliczki wchodzimy w pomieszczenie, gdzie jest kilkanaście różnych punktów z jedzeniem, przeróżne rzeczy tam są: kuchnia chińska, tajska, hinduska, turecka itd... My decydujemy się na proste roti, czyli coś w rodzaju naleśnika. Ja z bananami (3 MIR), a Sławek z jajkiem i do tego jakiś sos (2,5 MIR). Jest to bardzo dobre.

Do Sentral mamy tylko jedną stację, ale nawet nie bierzemy pod uwagę pokonania tej odległości pieszo, zaraz chyba padniemy ze zmęczenia. Jedziemy ten jeden przystanek, po drodze kupujemy jeszcze colę (bo butelka zwykłego piwa kosztuje.... około.... 15 zł!).

Po przyjściu do hotelu marzymy już tylko o odpoczynku, ale musimy znaleźć pierwszy nocleg na Lancie, przeglądamy więc jeszcze Booking.com i Agodę w poszukiwaniu niezbyt drogiego pokoju z dobrymi opiniami. Założyliśmy sobie limit 1000 THB za bungalow przy spokojnej plaży z  działającą klimatyzacją i dobrymi opiniami, ale przy rezerwacjach przez internet jest to po prostu nie wykonalne. Ceny są wysokie. Decydujemy się na początek zarezerwować pokój w hoteliku, który miał bardzo dobre opinie i był bardzo blisko plaży. Cena to 1100 THB za dobę. Nie mamy siły już dłużej przeglądać, więc klikamy rezerwację miejsca znacznie odbiegającego od naszych wstępnych planów. 

Wyczerpani w końcu kładziemy się spać, byłam tak zmęczona, że sądziłam, iż zasnę zanim jeszcze głowa spadnie na poduszkę. Ale... Zamiast spać, poznawałam uroki naszego pokoju z oknem na korytarz. Zaczęło się od długich rozmów jakiś Niemców na korytarzu. Potem chwila spokoju, po chwili ktoś wyszedł na korytarz z drącym się w niebogłosy dzieckiem (czemu na korytarz ja się pytam!!??), dziecko się wydzierało naprawdę dłuuugo. I znów chwila ciszy, nawet zasnęłam... Ale pojawili się Rosjanie, którzy intensywnie ze sobą rozmawiali gdzieś niedaleko. Sławek z tym czasie cieszył się błogosławionym, niczym nie zmąconym snem, a ja cierpiałam. Kiedy zadzwonił budzik o  3:15 czułam się jeszcze gorzej niż przed pójściem spać, bo prawie w ogóle nie spałam. 


10 II 

Kuala Lumpur - Krabi - Koh Lanta

Znów bardzo wczesna pobudka (dla tych co spali ;) ) - 3:15, szybkie pakowanie i ruszamy na autobus na 4:00. Tuż po wyjściu z hotelu doznaliśmy szoku :) Była 3:30, a w restauracyjkach i kawiarniach, które były OTWARTE, siedzieli sobie ludzie, jak by to był środek dnia. Nie były to imprezy, ludzie nie wykazywali oznak spożycia alkoholu... Po prostu, jakby nigdy nic, pili sobie kawę i coś jedli... Bardzo ciekawe :)

Wychodząc z dworca po przyjeździe przechodziliśmy przez galerię handlową, która o tej godzinie jest jeszcze zamknięta. Trzeba obejść dookoła, iść wzdłuż galerii i w końcu będzie wejście do uliczki niejako pod galerią z autobusami Sky Bus.

Na lotnisku byliśmy już o 4:50 i kolejne zaskoczenie - sporo sklepów i restauracyjek było otwarte. Poszliśmy więc na kawę, zjeść śniadanie oraz zrobić małe zakupy na drogę.

Lot przebiega spokojnie, cieszymy się, że wracamy do Tajlandii. Kolejny raz wypełniamy druczki do wizy. Po przylocie kupujemy na lotnisku bilet na autobus do portu w Krabi za 90 THB za osobę. Lotnisko też jest w Krabi, ale do portu, skąd odpływają promy na Lantę to jeszcze kawałek.

Bus stoi kilka metrów za wyjściem z lotniska. Jest niewielki, a wszystkie bagaże są ułożone na wielkim stosie obok kierowcy i co jakiś czas któryś spada. Safety first. Po niedługim czasie dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, które zupełnie nie wyglądało jak port, raczej jak uliczka w mieście i zaczęli wyładowywać nasze bagaże mówiąc, że jak ktoś na Lantę, to tutaj trzeba wysiąść. Widzieliśmy, że coś nie gra, nie ma wody w okolicy, a zapłaciliśmy za bilet do promu. Próbowaliśmy się dopytać, o co chodzi, że płaciliśmy za bilet do promu, ale nagle wszyscy zaniemówili po angielsku, udawali, że nic nie rozumieją, powtarzali tylko cały czas, że Lanta - tutaj wysiadać. Oprócz kilku Tajów, którzy najwyraźniej już wiedzieli o co chodzi, reszta wysiadła, więc my też.

Okazało się, że zostaliśmy zawiezieni do biura w środku miasta, które sprzedawało bilety na prom z odpowiednią prowizją (a kierowca pewnie za podrzucanie turystów miał jeszcze prowizję dla siebie). Prowizja może nie była wysoka, bo 50 THB za osobę, ale byliśmy tak totalnie źli za to oszustwo, że postanowiliśmy sami dojść do portu. Było gorąco, my byliśmy ciepło ubrani (jak do samolotu), z bagażami i nie znaliśmy drogi. Do promu było 5 kilometrów. Złość dodawała nam siły :) To jest bezczelne oszukiwanie turystów, bardzo, bardzo nas to zdenerwowało.

Jakieś dwa kilometry przed promem, kiedy szliśmy sobie sami ulicą z walizkami, zatrzymała się jakaś starsza Tajka i łamaną angielszczyzną i gestami dała nam do zrozumienia, żebyśmy wsiadali do samochodu. Wrzuciliśmy na pakę walizki, sami weszliśmy do samochodu i miła pani podwiozła nas do promu. Byliśmy jej niezmiernie wdzięczni, bo już rozpływaliśmy się w tej temperaturze :) Było to bardzo miłe i bezinteresowne - takie, jak prawdziwa Tajlandia. Odzyskaliśmy więc wiarę i dobry humor. 

Jest tylko JEDEN prom na Lantę w ciągu dnia i odpływa o 11:30, więc mieliśmy prawie dwie godziny czekania przed sobą. Po wejściu do hali od razu atakują nas przedstawiciele agencji sprzedający bilety na prom. U każdego z nich cena jest taka sama. Bilet dla jednej osoby kosztuje 400 THBMy kupiliśmy bilet w takim właśnie punkcie, dostaliśmy świstek jakiś (nie bilet) i okazało się później, że po wyjściu z pierwszej hali jest dziedziniec i po lewej stronie znajduje się okienko, gdzie są sprzedawane prawdziwe bilety, a jeśli ktoś ma taki świstek jak my, to jest on tam wymieniany na bilet. Lepiej więc od razu zignorować pośredników i iść prosto do miejsca z prawdziwymi biletami. Trzeba przejść przez halę, tak jakby się szło do toalet w lewo i prosto i nie zwracać uwagi na intensywne nawoływania pośredników. Wychodzimy na dziedziniec z ogrodem. Po lewej stronie jest okienko z biletami i pomieszczenie, do którego będziemy wpuszczeni idąc już na prom. Po prawej jest sklep z bardzo wysokimi cenami, woda np kosztuje 40 THB, a na straganach przed wejściem do pierwszej hali kosztuje 20 THB.

Oczekiwanie na prom umilamy sobie czytaniem i świeżymi owocami zakupionymi na stoisku przed wejściem. 



Na prom wchodzimy z 15 minutowym opóźnieniem. Bardzo się cieszyliśmy na tę podróż promem, wyobrażaliśmy sobie, że będą to dwie godziny z morską bryzą na twarzy i ciepłym słońcem na skórze. No nie do końca, jak się okazało.

Wpakowano nas do niezbyt dużej łodzi, gdzie było mniej miejsc niż chętnych i niektórzy siedzieli na ziemi. Kazano nam zejść na dolny pokład, w którym śmierdziało spalinami i okna były tak brudne, że ciężko było zobaczyć coś na zewnątrz. Pan na górnym pokładzie upominał za każdym razem jak ktoś chciał pobyć jednak na świeżym powietrzu, więc w sumie prawie cały rejs spędziliśmy na tym właśnie dolnym pokładzie i wcale nie było przyjemnie. Od smrodu spalin rozbolała mnie głowa i czułam się nieszczególnie. 



Po drodze prom dwa razy zatrzymywał się przy wyspie Kho Jum i podpływały wówczas mniejsze łódki i zabierały lub wysadzały turystów. Podróż trwała dłużej niż 2 godziny i jak się skończyła to odetchnęłam z ulgą - w końcu świeże powietrze i słońce! :) Tyle pięknych widoków po drodze się zmarnowało...

Przy wyjściu z przystani trzeba zapłacić 10 THB od osoby jako podatek na sprzątanie wyspy. Nasze pierwsze kroki na wyspie kierujemy do kantoru, bo mamy w portfelu tylko dolary i euro :). Wymieniamy wszystkie pieniądze na baty. Po przeliczeniu wychodzi, że nasz budżet jest  jeszcze w całkiem dobrym stanie.

Bierzemy tuk tuka - jest ich sporo w okolicach przystani (jeśli jest was więcej, warto pomyśleć nad taksówką). Zawozi nas za 100 THB do naszego hoteliku w połowie wyspy. Miejsce, które wybraliśmy, okazało się bardzo czyste, miłe, żadnych robaczków (oprócz maleńkich mrówek), bardzo blisko plaży, spokojna okolica, generalnie - pierwsze wrażenie bardzo pozytywne.

Bierzemy tuk tuka - jest ich sporo w okolicach przystani (jeśli jest was więcej, warto pomyśleć nad taksówką). Zawozi nas za 100 THB do naszego hoteliku Lanta Just Come w połowie wyspy. Miejsce, które wybraliśmy, okazało się bardzo czyste, miłe, żadnych robaczków (oprócz maleńkich mrówek), bardzo blisko plaży, spokojna okolica, generalnie - pierwsze wrażenie bardzo pozytywne.

Zostawiliśmy nasze bagaże, przebraliśmy się w stroje bardziej odpowiednie na plażę i po małych zakupach w warzywniaku i 7 eleven (arbuz, papaja i Chang) udaliśmy się na pobliską plażę.




Było tak cudownie, że zostaliśmy aż do odpływu morza i zachodu słońca... Oczarowani zupełnie.



Wybraliśmy miejscowość przy plaży Klong Khong. Zanim przyjechaliśmy na południe Tajdandii, usłyszeliśmy parę rzeczy na temat cen, noclegów itd. Spotkani w Bangkoku Polacy opowiadali nam, jak to strasznie drogo jest na wyspach, że Bangkok to blednie przy tym, że nawet w 7 eleven jest drożej. Być może jest tak w miejscach ciasno oblepianych przez turystów. Nasze doświadczenia są inne. Ceny zarówno noclegów, jak i w sklepach są podobne jak w Bangkoku, a w restauracyjkach jest taniej i do tego jedzenie jest lepsze.

Przykładowe ceny: ryż smażony z owocami morza w restauracyjce - 60 B, duży Chang w 7 eleven - 55 B, duży Chang w restauracji - 80 B, green curry - 90 B, śniadanie 50 B, naleśnik 30 B.

Tutaj nie ma jedzenia ulicznego, tak jak w Bangkoku, jedynie jedna budka z naleśnikami. Cała gastronomia jest w małych, rodzinnych restauracyjkach, gdzie jedzenie jest świeże, pyszne i tanie.

Po zachodzie słońca idziemy na kolację do pobliskiej rodzinnej restauracyjki, gdzie kelner wygląda jak miks Boba Marleya i Jacka Sparrowa :)


Nazwaliśmy go panem "Sympatycznym", rozsiewał wokół siebie masę pozytywnej energii
Na kolację zamówiliśmy pad thai z krewetkami, ale zupełnie inaczej przyrządzony niż w Bangkoku - tak bardziej słodko-kwaśno (50B) oraz zupę ryżową z warzywami (60B). Jesteśmy przyjemnie najedzeni i zrelaksowani.


Mój pad thai

Zupa ryżowa z warzywami



Wieczorem powrót do pokoju i prysznic - i coś cudownego - mamy w łazience oddzielony prysznic od toalety! Luksus. Do tego jeszcze duże, wygodne łóżko i taras ze stolikiem i krzesełkami, dodatkowo lodówkę, TV, szafki i klimatyzację - co więcej potrzeba do szczęścia?




11 II

Koh Lanta

Wystarczyła jedna noc i magiczna wyspa już naładowała moje wyciśnięte do cna akumulatory. Obudziłam się o 7:00 wyspana i pełna dobrej energii. Nie było szans, aby wrócić do spania, ale też i po co? Postanowiłam pójść popływać. Poranek był rześki, słońce jeszcze nie wstało, było jasno, więc pomyślałam, że wschód słońca obejrzę z morza :)

Okazało się że był odpływ spory, ale i tak znalazłam kawałek dobrego wejścia do wody pomiędzy kamieniami i zanurzyłam się w ciepłe Morze Andamańskie. Odpłynęłam kawałek od plaży, kiedy zaczęło wschodzić słońce... Raziło w oczy, tak pięknie oślepiało :) Już nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się aż tak dobrze. Wszystko wokół wydawało się być...dobre i właściwe, nie mówiąc już o absolutnym pięknie krajobrazu.

Po porannych aktywnościach czas na śniadanie. Apetyt wyostrzony maksymalnie. Zamówiliśmy tradycyjnie jajka - ja na miękko, Sławek w formie omletu, do tego tosty. Wszystko oczywiście było pyszne.

Postanowiliśmy dzisiaj wypożyczyć skuter i pojeździć po wyspie z zamiarem znalezienia tych naszych zaplanowanych bungalowów oraz obejrzenia wyspy w ogóle. Wypożyczenie skuterów jest bardzo tanie - 20 B (20 zł) za dobę, do tego trzeba zakupić jedną lub dwie butelki (sic!) paliwa i wyspa jest nasza! :)

Nasza maszyna :)

Większość stacji benzynowych jest taka :) Pytaliśmy - o co chodzi z różnymi kolorami, ponoć, że o nic, niby w każdej butelce jest to samo :D

Zatankowani ruszamy na podbój wyspy. Ja się denerwowałam nieco tą jazdą, jako że mamy raczej wąskie doświadczenie w tej dziedzinie... Ale już po kilku minutach okazało się, że jest to świetna zabawa...i to na pewno nie jest nasze ostatnie wypożyczenie skuterka tutaj :)

Jedziemy na południe, dojeżdżamy do rozjazdu dziwnego, który wiedzie nas wgłąb wyspy. Jeździmy bez mapy, bo przecież niewiele tutaj dróg. No ale nie na tyle niewiele, żeby źle pojechać :) Ostatecznie znaleźliśmy się na północy niechcący :)


Jak zobaczyłam ten napis - wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu :)

Kąpiel słoni

Niedaleko naszego hoteliku

Po objechaniu wyspy okazało się, że im dalej na południe, tym ciszej i mniej turystycznie. My jesteśmy na środku, więc jest dość cicho i spokojnie, ale mamy też gdzie iść coś zjeść i na zakupy :)

Przejażdżka była bardzo przyjemna, krajobraz Lanty jest obłędny, dookoła soczysta zieleń, kolorowe kwiaty, małpki biegające przy drodze, ciepłe słońce ogrzewające tę rajską wyspę.
W Tajlandii jest nakaz noszenia kasków podczas jazdy skuterem, ale na wyspie mało kto go przestrzega. Na mnie i tak wszystkie kaski były za duże, więc jeździłam bez - wiatr we włosach i wio :)

Podczas naszej pierwszej przejażdżki oglądaliśmy różne plaże i kilka bungalowów. Znaleźliśmy nawet miejsce takie, jak chcieliśmy - bungalowy tuż przy plaży, cicho, spokojnie, pięknie i w dobrej cenie, bo 1200 B (120 zł) za domek za dobę. Już prawie, prawie się zdecydowaliśmy, ale stwierdziliśmy w końcu, że tak nam dobrze w tej naszej mieścince i w naszym pokoiku w Just Come, że zostajemy tam i nie szukamy już niczego innego. Może i plaża nie jest idealna ze względu na sporą ilość głazów, które przy odpływie utrudniają pływanie, ale przecież do innej plaży pojechać możemy skuterem.

Nasza podróż pobudziła w nas apetyt, więc wróciliśmy do naszej miejscowości na lunch w rodzinnej knajpce Three Sisters, która w końcu stała się naszą ulubioną. Ja zamawiam smażony ryż z owocami morza (60B - 6 zł), a Sławek green curry z warzywami i tofu (90 B - 9 zł). Jesteśmy w jedzeniowym raju. Zachwyt absolutny. To jest najlepsze co jedliśmy od początku naszej wyprawy i jedne z najlepszych potraw, jakie jedliśmy w życiu. Każde z nas znalazło dzisiaj swoje ukochane danie. 


Smażony ryż  z owocami morza i jajkiem

Green Curry - tradycyjna potrawa Tajlandii

Podczas lunchu obserwujemy interesujące zdarzenie. Na ciężarówce przed naszą knajpkę zajeżdża ciężarówka z koparką na pace i ta koparka...schodzi sama z ciężarówki. Padliśmy ze śmiechu :)






To jest naprawdę cudowne popołudnie. Po spokojnym lunchu wracamy naszym skuterkiem na plażę na południe wyspy. Jest bardzo mało ludzi, a okolica jest dość dzika i piękna. Piękny, złoty piasek, szmaragdowa woda, za placami las, z którego dobiegają do nas ciekawe odgłosy różnych ptaków. Raj :) Na podwieczorek jemy, kupione wcześniej w małym sklepiku, arbuza i moją ukochaną słodką papaję. Szczęście absolutne :D

Słońce powoli zachodzi, więc i my równie powoli zbieramy się z plaży. Nie sądziliśmy, że przed nami jeszcze jakieś większe emocje dzisiaj, a tu nagle... Wyjeżdżamy sobie z plaży polną drogą w kierunku normalnej, asfaltowej drogi, a tu...słoń. Tak jak u nas czasem przy drodze na wsi stoją sobie krowy (których się zawsze boję :) ), tak tutaj, tuż koło drogi stał... słoń i jadł sobie podwieczorek.




Zatrzymaliśmy się, bo nie wiadomo było co dalej robić :) Na szczęście obok słonika w krzakach odpoczywał jego właściciel, który w końcu wstał i zachęcił nas do podejścia do swojego słonia. Po chwili wahania podeszłam w końcu do tego pięknego, dużego zwierzęcia. Zwariowałam ze szczęścia po prostu :) Słonie są tak piękne, a teraz miałam w zasięgu ręki takiego zadowolonego, nie uwiązanego słonia. Podeszłam go pogłaskać, miał taką szorstką skórę! ... jak to słonie ;)




Właściciel Pipo - bo tak miał na imię słonik proponował nam, aby wejść na kark słonia, ale chyba nie byłam jeszcze na to gotowa i podziękowaliśmy... No i teraz oczywiście żałuję :)
Robimy sobie zdjęcia z Pipo i próbujemy się komunikować z jego panem, który nie bardzo mówił po angielsku, ale wspólnymi siłami jakoś domyślamy się, że Pipo jest jego słoniem i on wypożycza go pobliskiej firmie do trekkingów na słoniach. Na szczęście w tym momencie słoń jest bez żelastwa na plecach, nie zestresowany, tylko wesoły i ufny :) 

Pan pokazuje nam śmieszną sztuczkę. Każe mi stanąć przed słoniem, rzuca na ziemię swój kapelusz, coś mówi do Pipo, a on chwyta kapelusz trąbą i zakłada mi na głowę. Śmiechu co nie miara!

Po tych wielkich - jak dla mnie - emocjach, zasiadamy na naszą maszynę i oglądając po drodze zachód słońca, jedziemy do hotelu.

Hasło dnia dzisiejszego (i nie tylko) z tabliczki na jednej z plaż: No past, no future, just enjoy a present moment. 

Obok tej tabliczki była jeszcze jedna - Magic Mushroom, ale my czujemy się magic i happy bez mushroom :) Tutaj naprawdę trudno byłoby czuć się źle, ludzie są mili i spokojni... I ten spokój i radość tak na ciebie przełazi...nawet nie wiesz kiedy i zaczynasz się łapać na tym, że uśmiechasz się do ludzi... Obcych! Szok :) W Polsce było by to mocno podejrzane ;)




Czas jeszcze na kolację. Żeby spróbować czegoś innego, zamawiam jakiś makaron z owocami morza i okazuje się, że to jest ten makaron-smarki, którego nie jestem w stanie przełknąć :) Wyjadam więc warzywa i owoce morza, a makaron zostaje. 

Lanta jest wyspą muzułmańską, więc o stałych porach lecą z głośników modły. Kobiety są zasłonięte, odkryte mają tylko oczy, lub całe twarze, a czasami nawet twarze i kawałek ręki! Ale nie siedzą zamknięte w domach, tylko są bardzo aktywne, pracują robią zakupy, jeżdżą na skuterach lub tuk tukach, można z nimi porozmawiać w agencjach turystycznych, stoiskach z owocami, sklepach itd... Mimo, że lokalni mieszkańcy zwracają uwagę na zachowanie tradycji związanych z nakazami religii, to nie mają problemu z wyglądem turystów, ani raz nikt nie dał nam odczuć, że jesteśmy niewłaściwie ubrani. Tolerują turystów w pełni i są bardzo, bardzo przyjaźni. Z ciekawostek - na Lancie wszędzie używa się zwykłych sztućców - łyżka, nóż, widelec, pałeczki są raczej opcjonalne. W restauracjach nie ma również w menu wieprzowiny :)

Czas zakończyć ten cudowny dzień na rajskiej wyspie i dać trochę sobie odpocząć po tylu emocjach (samych dobrych!).

12 II 

Koh Lanta

Obudziliśmy się o 7:00, wyspani, wypoczęci. Wokół zupełna cisza, absolutny spokój. Postanawiamy przywitać poranek spacerem po plaży. Idziemy tym razem w kierunku północnym, tam jeszcze nie byliśmy, poprzednio kierowaliśmy się na południe. Na plaży jest zupełnie pusto, większość ludzi jeszcze śpi; słońce powoli wschodzi.



Dochodzimy do pięknej zatoczki, widoki jak z pocztówek, trudno uwierzyć, że możemy takie rzeczy widzieć na własne oczy, odczuwać to miejsce - piasek pod stopami, wiatr na skórze, nieco oślepiające słońce, soczysta zieleń lasu w oddali, zapach Morza Andamańskiego...







Zatoczka kończyła się skałami i lasem, wydawało się, że to koniec naszej drogi, ale Sławek znalazł ścieżkę przez las i zamiast wracać do pokoju, poszliśmy dalej. Ścieżka szła na początku dość ostro w górę po skałach, potem dochodziła do gęstego, pięknego lasu. Szliśmy dalej nie do końca wiedząc dokąd.




W pewnym momencie ścieżka zaczęła schodzić zdecydowanie w dół, no i zakończyła się na miejscu, które zaparło nam dech w piersiach. Była to maleńka plaża, bez knajpek, sklepików, bez turystów. Na ten moment w ogóle nie było tam nikogo. Cudowna plaża ze złotym piaskiem, kilka palm, małe, stare łódeczki lokalnych rybaków i tyle. Zakochaliśmy się w tym miejscu od razu.






Zachwyt zachwytem, ale zaczęło burczeć w brzuchach w końcu. Z oczywistym zamiarem powrotu na naszą cudowną plażę, poszliśmy wąską ścieżką do drogi, a potem do hotelu i na śniadanie. Ależ smakowało :)


Dróżka do toalety w restauracyjce :) Piękna, prawda?


Po śniadaniu idziemy na małe zakupy, żeby coś zjeść na drugie śniadanko - smoczy owoc oraz ananas.


Lokalny sklepik






Wypożyczamy motorek i czym prędzej wracamy do naszego raju. Na plaży nadal jest totalnie cicho, prawie pusto, woda jest czysta i ciepła. Oddajemy się relaksowi. Ja spaceruję i zbieram skarby - przepiękne muszelki i kamyki, nie mogę się oprzeć po prostu :) Za skałami na końcu naszej plaży mamy - jak się okazuje - malutką plażę nudystów.

Około 13:00 znów odzywa się potrzeba zjedzenia jakiegoś pysznego obiadu. Wracamy więc naszym motorkiem do pokoju, przebieramy się i ruszamy na lunch. Ja zamawiam owoce morza (ośmiornice, kalmary i krewetki) z warzywami w sosie sojowo-rybnym i do tego ryż (razem 100 batów - ok 10 zł), Sławek dzisiaj Thai Curry - bardzo podobne do Green Curry oraz ryż (razem ok 10 zł).






Oba dania są po prostu pyszne, idealne. Świeże, aromatyczne i bardzo smaczne. Po obiedzie ładujemy się na nasz motorek z zamiarem odbycia trekingu na słoniach. W biurze podróży taka wycieczka (transfer, napoje, godzinna przejażdżka) kosztowało 800 batów (ok 80 zł) za osobę. Byliśmy przekonani, że jeśli dojedziemy sami i kupimy to na miejscu, to będzie taniej, wiadomo, logiczne :)

Po dojechaniu na miejsce okazało się, że cena to 1100 batów (około 110 zł). Po lekkich negocjacjach cena nadal była sporo wyższa niż w biurze, więc odpuściliśmy temat (teraz trochę żałuję, następnym razem już odbędziemy tę przejażdżkę).

Wracamy szybko do hotelu, hop w stroje kąpielowe i na plażę. Na naszej rajskiej plaży małe zamieszanie. Lokalny chłopak wspiął się na naprawdę wysoką palmę i strąca kokosy. Dostaliśmy takiego świeżutkiego kokosa prosto z drzewa, chłopak nam odciął górę, abyśmy mogli jakoś wypić zawartość. Pierwszy raz w życiu mieliśmy do czynienia ze świeżym kokosem. "Mleczko" kokosowe jest bardziej wodą kokosową, bardzo delikatną w smaku i orzeźwiającą (nie jest to tłuste w żadnej mierze). Wody w kokosie jest bardzo dużo, we dwójkę nie mogliśmy wypić wszystkiego :)




Kiedy skończyliśmy pić, chłopak podszedł i rozłupał nam kokosa i wydłubał z niego miąższ. No i kolejne zaskoczenie - kokos świeży jest jak galaretka :) Zupełnie co innego znamy - kokos, z którym mieliśmy do czynienia w Polsce jest bardzo słodki, bardzo tłusty i miąższ jest bardzo twardy. Świeży kokos jest delikatny w smaku, mało słodki i galaretowaty :)

Słońce już powoli schodzi coraz niżej. Siedzimy na plaży, jemy kokosa, patrzymy w morze i oglądamy małe kraby, które biegają po plaży i kiedy wyczują coś obcego (nas na przykład), to bardzo szybko chowają się do swoich norek w piasku. Trzech lokalnych rybaków przyjechało na plażę, przygotowują się do wieczornego połowu. Jest pięknie.









Moglibyśmy tu zostać na wieczność :) Ale nieubłaganie nadchodzi zmrok. Pozostajemy jeszcze do zachodu słońca, podziwiamy widoki. Na plaży i w wodzie jest masa czegoś, co widzimy pierwszy raz w życiu. Coś jakby małe kosteczki połączone ze sobą w długie paski, w każdej kosteczce była mała czarna kropka, struktura galaretowata, ale dość zwarta i to coś tak jakby oddychało. Nie mam pojęcia co to mogło być.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć z obłędnego zachodu słońca:



Bardziej złoto :)

Bardziej wrzosowo :)

Całkiem bardziej wrzosowo :)

Po plażowaniu czas na prysznic i przebranie się w normalne ciuchy. Postanowiliśmy jutro udać się na jakąś wycieczkę. Padło na "4 wyspy". Idziemy więc do pobliskiego biura podróży, tuż obok naszego hoteliku (jest ich sporo w okolicy, ale w tym akurat pani bardzo dobrze mówiła po angielsku). Kupujemy opcję z podróżą Long Tail Boat - kosztuje to 700 batów (ok 70 zł) za osobę. Wyjazd jutro nad ranem.
Czas już też na zakup..brrrr...biletów powrotnych z Lanty, aż nie chce się o tym myśleć, ale nie możemy zostawić tego na ostatnią chwilę, bo może już braknąć miejsc. Zdecydowaliśmy się na podróż z Lanty do Trangu busem i z Trangu do Bangkoku pociągiem sypialnym. Okazało się jednak, że wieczorem nie możemy kupić tych biletów, bo można to zrobić w tym biurze podróży tylko w okolicach 14:00 - 15:00. Zostawiliśmy więc zaliczkę i poprosiliśmy o zakup tych biletów, ponieważ w tym czasie będziemy na wycieczce. No i pozostało nam trzymać kciuki, żeby jednak były jeszcze jakieś miejsca :). Całość tego transportu zakupionego u pośrednika to 2700 batów (około 270 zł) za dwie osoby. Obejmuje busa z pod hotelu do Trangu, taxi z dworca autobusowego do kolejowego oraz pociąg sypialny do Bangkoku. W tym już oczywiście doliczona odpowiednia prowizja dla biura. Myślę, że to najprostsza opcja, bo lepiej zapłacić pośrednikowi, niż liczyć na szczęście, czy uda nam się na miejscu kupić bilet w ostatniej chwili.
Wstępnie myśleliśmy aby jechać z Lanty do Krabi i z Krabi autobus lub samolot, ale sam przejazd od nas do Krabi to byłby koszt 1100 batów (około 110 zł), a gdzie jeszcze bilety do Bangkoku. Więc opcja z Trangu wychodzi najkorzystniej :)

Jest już zaawansowany wieczór, ruszamy więc na kolację do Mom Kitchen - to ta restauracyjka z naszym Sympatycznym piratem z Karaibów ;)
Sławek zamawia tutejszą specjalność - zupę Tom Yum, jest to przedziwna zupa, której smaku nie umiemy porównać do niczego innego :) Ja zamawiam rybkę w trzech smakach - specjalność Lanty. Jest to cała ryba upieczona w ziołach w sosie ostro - kwaśnym. Jedzenia tam nie ma jakoś bardzo dużo, ale jest pyszne :)


Pyszna rybka, cena ok. 10 zł

Tom Youm - dziwna zupa :) - cena około 8 zł

Nie najadłam się do końca tą moją pyszną rybką, więc jeszcze pomknęliśmy na motorku do jedynej w okolicy budki z naleśnikami. Zamawiam naleśnika z mango na wynos - jest oczywiście przepyszny - jak to naleśniki, a szczególnie te tajskie :)

Tym pysznym naleśnikiem zamykam ten cudowny dzień.


13 II Koh Lanta



Dzisiaj wyjątkowo musieliśmy wstać wcześnie ze względu na zaplanowaną wycieczkę, więc oczywiście skoro trzeba, to wstać się absolutnie nie chciało, łóżko jakoś tak przyciągało, poduszka w ogóle nie chciała się odkleić od głowy. W końcu ok 7:00 już nie dało się odwlec bardziej momentu wypełznięcia z wygodnego łóżeczka i wstaliśmy.

Szybkie pakowanie: woda, olejki do opalania, kamera, chusta przeciw słońcu.

Czas na śniadanie... Okazało się, że nie jest to pora przewidziana w tym miejscu przez restauratorów na śniadania :) Prawie wszystko było zamknięte, więc zamówiliśmy śniadanko w naszym Just Come i było bardzo dobre. Sławek jeszcze popędził na skuterku do 7eleven poszukać jakiegoś balsamu przeciw słońcu bo nasze miały się już na wykończeniu, a ze słoneczkiem tutaj lepiej nie ryzykować. W Tajlandii i Kambodży balsamy przeciwsłoneczne są dość drogie, np. mała Nivea spf 30 kosztuje ok 50 zł, a inne marki balsamów około 30 - 40 zł, więc co najmniej 2 x drożej niż w Polsce - polecamy więc się zabezpieczyć w te kosmetyki jeszcze w kraju i wziąć zapas. Okazało się w końcu, że udało się Sławkowi złowić jakiś lokalny balsam spf 20 za 7,50 zł!! Szaleństwo :) I nawet działał!

Oddajemy jeszcze ubrania do prania, głównie nasze cieplejsze rzeczy na powrót do Polski. 1 kg prania kosztuje 4 zł, do odbioru po południu.

Czekamy sobie pod hotelem na transfer. Podjechało kilka różnych taxi, z różnych biur, w końcu dojechało i nasze. Podszedł do nas pan, popatrzył na nasze vouchery i stwierdził, że nie, to nie nasza podwózka i odszedł. Po minucie wrócił raz jeszcze, jeszcze raz popatrzył i... nie, nadal to nie nas ma zabrać. Jeszcze chwila konsternacji i w końcu kazał nam wsiadać na samochód. Tutejsze taxi to są pick upy z twardymi ławeczkami, gdzie turystów ładuje się na pakę. Sejfti ferst :D! Dopakowali samochód na maxa, że już by mysz się nie wcisnęła :)

Dojeżdżamy na przystań, jesteśmy pierwszym z - jak się później okazało - trzech samochodów. Są dwie łódki, jedna z nich ma zepsuty silnik, panowie nie próbują załatwić innej łódki, tylko na naszych oczach, przez GODZINĘ próbują ją naprawić :) Stoimy sobie więc nieco zestresowani i patrzymy na te usilne starania, które zdają się w ogóle nie przynosić rezultatu. Byliśmy już na 100% przekonani, że ta łódka jest stracona... Ale okazuje się, że "kapitanowie" znają się na tym od zawsze i to dla nich nie pierwszyzna, no i ostatecznie, po godzinie - zadziałało! Postanowiliśmy jednak, że nie ma szans, żebyśmy wsiedli do tej ożywionej cudownie łódki i szybko przeskoczyliśmy do drugiej. No bo niech stanie gdzieś w środku drogi ten silnik :) Lepiej nie ryzykować!

W czasie jak czekaliśmy na naprawienie silnika, co chwile ktoś przyjeżdżał z różnymi rzeczami dla naszej wyprawy, a to woda, a to ananasy, a to maski do snoorkowania, siatka z kostkami lodu, coca cola, jedzenie na lunch... Przystań, z której odpływaliśmy jest przeznaczona raczej dla większych (droższych) łódek, miejsce z którego odpływają longtail boat jest tak jakby nieco nieoficjalnie, z boku... No ale taniość musi się przecież z czymś wiązać jednak :D

Przy zakupie wycieczki zastanawialiśmy się, dlaczego jest tak wielka różnica cenowa za tę samą wyprawę, ale innymi łódkami, większe łódki były 2 x, a nawet 3 x droższe, a przecież na pewno większa frajda jest popłynąć tradycyjną, małą łódką. Ale... przekonaliśmy się, że małą łódką na otwarty morzu...naprawdę buja :)! I wlewa się do niej woda czasami intensywnie, więc mała szansa, że zostaniemy susi, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało, ale dziękowaliśmy matce naturze, że nie mamy choroby morskiej, bo byłoby ciężko. Silnik w łódce ryczał jak wściekły, nasza łupina przechylała się znacznie, a przewodnik służył za balans, przechodził z jednej burty na drugą, w zależności wychylenia, aby wyrównać łódkę. Zdecydowanie nie jest to opcja dla osób z chorobą morską lub o słabych nerwach, ale dla nas było zupełnie ok. Potem dowiedzieliśmy się od naszych znajomych, że na większej łódce to bujanie bywa jeszcze trudniejsze do zniesienia i że zazwyczaj na każdej wycieczce ktoś nie wytrzymuje i przelewa część siebie do morza. Podczas podróży trzeba było siedzieć w miarę spokojnie, bo longtail boat jest bardzo wąska i kiedy tylko ktoś wstawał i gdzieś przechodził, to łódka mocno się przechylała.

Przede wszystkim BHP :)

Dopływamy w końcu do Koh Chuek (chyba) i mamy 30 minut na snoorkling. Dostajemy maski z rurkami i hop do wody, która jest ciepła i krystalicznie czysta.

Ja w wodzie - jak widać ;)

Ja już przy pierwszym zejściu, podczas poprawiania maski uderzyłam mocno w rafę. Zabolało, ale zacisnęłam zęby na rurce i popłynęłam oglądać rybki i bardzo zniszczoną rafę. Byłam dzielna, ale po jakimś czasie już tak szczypało, że postanowiłam wrócić na łódkę i sprawdzić co się to stało z tą moją nogą. Na łódce był już Sławek, który - jak się okazało - przeciął się na jakiejś skale i właśnie był opatrywany. Ja wygramoliłam się po drabince i okazało się, że jednak uderzenie było mocne, oszczędzę wam szczegółów :) Po dezynfekcji dostałam super wodoodporny opatrunek z którym mogłam pływać dalej. Jeśli wybieralibyście się na takie pływanie, to polecamy zabrać ze sobą buty do wody - jest bezpieczniej.



Płyniemy do Koh Ma, kolejny snoorkling. Noga boli bardzo, ale przecież nie będę przez to rezygnować z oglądania podwodnego raju (już nieco upadłego raju w sumie) :)



W końcu płyniemy na Koh Ngai - przecudna wyspa z rajską plażą - to chyba najwspanialsza plaża, jaką w życiu widzieliśmy - biały piasek, morze w niesamowitej palecie barw, wzdłuż rząd drzew wszelakich... Ach. Chwilo - trwaj.

Na tej zniewalająco pięknej wyspie dostajemy lunch "w formie bufetu" - czyli ryż i dwa sosy do wyboru :) Ale było dobre, a tych okolicznościach przyrody, to nawet pyszne. Na tej wyspie mamy chwilę na spacer, zdjęcia, nicnierobienie.

Nasze dwie łódki






Czas na ostatni punkt wycieczki, jakieś tam jaskinie, nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Dopływamy do Koh Mook i każdemu z nas każą założyć kamizelkę ratunkową i się w niej dobrze zapiąć, przewodnik mówi coś o jakichś 80 metrach... Ale co? Głębokość 80 m i to tak blisko brzegu? Chyba nikt nie rozumie o co chodzi :) No ale posłusznie wkładamy te kamizelki i wchodzimy w nich wszyscy do wody. Ja miałam kapok w rozmiarze XL i trochę w nim ginęłam, ale jakoś dałam radę. Na łódce przewodnik rozdawał wodoodporne worki, do których można było włożyć sprzęt do filmów/zdjęć, ale jakoś nie zaufaliśmy gumowej torebce, czego później żałowaliśmy.

Nadal nie wiemy co nas czeka. Płyniemy w kierunku skał, wpływamy w szczelinę pomiędzy zwisającymi nisko skałami, a morzem i ...jesteśmy w jaskini. Nie umiem wyrazić odpowiednio słowami tego wrażenia, tego widoku, gry świateł, kolorów. My w wodzie, nad nami skały, przez szczelinę wpada światło tworząc niesamowite kolory na wodzie i skałach. Zapiera to dech w piersiach. Dla nas, którzy pierwszy raz w życiu byliśmy w wodnej jaskini było to niesamowite przeżycie.

Płyniemy dalej wgłąb jaskini, coraz dalej od światła, zaczyna się robić ciemnawo, aż w końcu jest - kompletnie ciemno. Nie widać NIC, jest tylko ciemność. To jest intensywne doświadczenie. Nie widzimy nic, czujemy tylko wodę, w której jesteśmy i lekki dreszczyk, jest świetnie. W ciemności to doświadczenie wody jest zupełnie inne...bardziej intensywne. Przewodnik zaświeca latarkę, z naprzeciwka też płynie grupa ludzi, więc światła zaczynają migać po jaskini. Jest ekscytująco, płyniemy dalej, łącznie 80 metrów (to już wiemy o co chodziło z tymi metrami) i dopływamy do...KRATERU! Wychodzimy na małą plażę we wnętrzu krateru, dookoła są bardzo wysokie skały, na plaży są piękne rośliny (ponoć jakieś rzadkie okazy). Na tej - ukrytej w kraterze - małej plaży piraci chowali kiedyś swoje skarby tuż po ich zrabowaniu, zanim wywieźli je gdzieś dalej. Rozglądamy się jeszcze dookoła, kodujemy te wyjątkowe widoki i wchodzimy z powrotem do wody, tą samą (jedyną) drogą płyniemy do łódki. Wrażenia są super - dla tej właśnie jaskini warto wybrać się na tę wycieczkę, bo samo snoorkowanie nie robi wrażenia.

Ruszamy do Lanty. Przed nami ponad godzina bujania i strasznego ryku silnika, nawet kilka godzin po powrocie do holetu czujemy jeszcze w sobie bujanie i słyszymy odgłos silnika :) W drodze powrotnej dostajemy ananasa, arbuza i colę. Na środku łódki staje Tip Box - miejsce na napiwki, wrzucamy 50 batów (5 zł) w podziękowaniu za opatrunek. Około 16:30 docieramy na przystań, gdzie ładują nad do odpowiednich samochodów i o 17:10 już jesteśmy w hotelu.

Dookoła toczy się normalne życie

Najpierw prysznic, aby zmyć z siebie sól, która nazbierała się na nas podczas drogi powrotnej. Potem ruszamy sprawdzić jak ma się sprawa z naszymi biletami powrotnymi, trzymamy kciuki, a bilety SĄ! :) Ale się ucieszyliśmy. Mamy bilety i jesteśmy spokojni o powrót do Bangkoku. Kosztuje nas to 2712 batów (około 280 zł) za dwie osoby. Cena obejmuje - transport mini busem z hotelu do dworca autobusowego w Trangu, taksówkę z dworca do stacji kolejowej, gdzie mamy wymienić nasz voucher na bilety kolejowe i w końcu pociąg sypialny do Bangkoku (17:30 - 8:00). W pociągu mamy jedno łóżko dolne i jedno górne po tej samej stronie.

Na kolację idziemy na restauracji Three Sisters, kładziemy się w bambusowym domku na poduszkach, wprost przed nami zachodzi słońce, popijamy sobie shake z mango (pyszności!) i czekamy na jedzonko. Ja dzisiaj zamówiłam mój ulubiony ryż z owocami morza, a Sławek kurczaka w warzywach w ostrym sosie i ryż - wszystko razem z szejkiem kosztuje 180 batów (około 19 zł). Kolacja jest pyszna i w miłych okolicznościach, jak można nie poczuć się tutaj szczęśliwym? :)

Wieczorem udajemy się jeszcze do apteki po bandaż na zmianę opatrunku - koszt to 60 batów (6 zł), więc lepiej to sobie kupić w zwykłym sklepie, np 7 eleven.

Wieczór spędzamy już w pokoju. Za nami dobry, bardzo intensywny dzień. W planie na jutro wyłącznie plażowanie i totalny luz oraz jakieś drobne zakupy pamiątek (strach myśleć, że dzień wyjazdu się zbliża jednak). Ale na razie jeszcze jesteśmy w raju :)

14 II  Koh Lanta


Dzisiaj znów wstawanie z łóżka okazało się niełatwym zadaniem, ale w perspektywie kurczącego się nam już czasu nie chcieliśmy tracić ani minuty. Dziś postanowiliśmy się wyleniuchować do oporu na plaży. O 8:00 okoliczne restauracje były zamknięte, więc śniadanko zamówiliśmy w hotelu. Na początek dnia mamy dziwną sytuację z panem z recepcji, bo zapytał nas, kiedy oddamy skuter (a oddaliśmy go wczoraj), potem spytał, kiedy zapłacimy za pobyt (a mieliśmy już wszystko opłacone) - chyba był jeszcze przed poranną kawą ;) Ale po tym wydarzeniu na wszelki wypadek schowaliśmy sobie w bezpieczne miejsce nasze rachunki za pokój.

Taką mamy dzisiaj perspektywę :)

Nasz rajska plaża


Dzień spędzamy na naszej rajskiej, małej plaży. Leżymy, czytamy, pływamy, totalny luz. No i z tego relaksu w końcu zasnęliśmy na słońcu i budzimy się wystraszeni jakimś dziwnym dźwiękiem, był to ryk małej krówki nad naszymi głowami :) Jakiś lokalny mieszkaniec wypasał sobie krówki. Sen na słońcu wiązał się oczywiście z faktem, że wieczorem trzeba było zużyć do cna nasz pantenol.

Nasza fura

Jak już zbyt paliło słońce :)

O 14:00 przyjechali do nas znajomi z http://odkrywajacswiat.pl i razem pojechaliśmy do Three Sisters na lunch. Jedzenie jak zawsze było genialne. Ja zamówiłam ryż z owocami morza i shake jogurtowy wieloowocowy (łącznie około 12 zł), Sławek - Masaman Curry oraz ryż (ok. 11 zł). 

Masaman Curry

Po obiedzie wracamy na plażę i chłoniemy piękne widoki aż do wieczora. Musimy pożegnać się niestety z http://odkrywajacswiat.pl, oni zostają jeszcze tydzień dłużej.

Czas na prysznic i D-Panthenol :)

Potem ruszamy na zakupy, aby nie przyjechać do domu z pustymi rękoma. Część prezentów zakupiliśmy już w Kambodży, ale trochę brakowało. Oprócz pamiątek chcieliśmy kupić sobie składniki do tajskich dań, takie jak: makua (mini bakłażany), cana (chiński brokuł), sos rybny, suszone papryczki chili, suszone krewetki, makaron sojowy, pasta green curry itp :) Aby móc w domu odtworzyć jeszcze chociażby namiastkę tej doskonałej kuchni.

Kolacja znów w Three Sisters, zamawiamy swoje ukochane dania: Sławek oczywiście Green Curry i ryż (11 zl), a ja ryż z owocami morza, ale inaczej podany - w ananasie, z orzechami nerkowca i sporą ilością ananasa, do tego shake jogurtowy z mango (razem 16 zł) - wszystko jest pyszne. Och będziemy tęsknić za tajską kuchnią!




Wracamy do hotelu i pakujemy się, aby nie zostawiać tego na jutrzejszy poranek, który przecież możemy jeszcze spędzić na plaży! :)




15 II  Koh Lanta - Trang - Bangkok


Przed nami ostatnie godziny na Lancie, postanowiliśmy wcześnie wstać, aby jeszcze przed wyjazdem odwiedzić naszą cichą plażę, po 7:00 byliśmy już na miejscu. Jest cicho i zupełnie pusto, słońce dopiero zaczyna ogrzewać piasek. Pływamy, spacerujemy, wciągamy w skórę promienie wschodzącego słońca. Każdy poranek mógłby tak wyglądać :)




Około 9:00 wracamy do hotelu, oddajemy skuter, bierzemy prysznic (musi nam starczyć na długo;)!), przebieramy się już na podróż, pakujemy resztę rzeczy i ruszamy na śniadanie. Ostatnie śniadanko na Lancie jemy w naszej ulubionej Three Sisters: omlet (5 zł) i shake jogurtowy z mango (6 zł).

Poranne odwiedziny mnichów - zbierają dary (jedzenie, kwiaty dla Buddy) i błogosławią domowników; nie wchodzą do domów, to ludzie wychodzą przed domy, aby się z nimi spotkać


Nasz bus do Trangu ma przyjechać około 11:20 - 11:40, dla pewności postanawiamy być już o 11:00, tak jak byśmy nie znali tutejszego podejścia do czasu ;). Bus przyjechał o 11:55 (oczywiście ;) ). W Trangu powinniśmy być około 14:00 - 15:00. Patrząc na mapę widać, że Trang od Lanty jest naprawdę bardzo blisko, ale busy jadą baaaaardzo dookoła i zaliczają po drodze dwa promy, do których lubią być kolejki. Mając na uwadze tutejszą miłość do klimatyzacji ubraliśmy się na podróż ciepło - długie spodnie, długi rękaw i ja jeszcze szal do tego. Bus był malutki, poupychali nas w nim jak sardynki, każdy miał duży plecak lub walizkę, osób było tyle, co miejsc, więc plecaki powkładano nam pod nogi i założono nimi całe przejście, więc aby wyjść z busa chodziło się po siedzeniach lub po plecakach. Przestrzeni było naprawdę bardzo niewiele i okazało się....no że akurat ten kierowca nie lubi chyba klimatyzacji (albo nie ma), więc temperatura w busie w połączeniu ze ściskiem, jaki w nim panował, była trudna do zniesienia. Jeszcze na Koh Lancie bus zatrzymał się u jakiejś kobiety, która kazała nam oddać nasze vouchery, które dostaliśmy w miejscu, gdzie płaciliśmy za wyjazd. My dostaliśmy w naszym biurze dwie osobne koperty - jedna z voucherem na podróż busem i druga z voucherem na pociąg do Bangkoku. Tę pierwszą tutaj właśnie oddaliśmy. Ważne abyście sprawdzili, czy macie jeden, czy dwa vouchery, bo jedna para siedząca obok nas miała jeden łączony, więc musieli go mieć do końca. Kobieta zabrała jednak wszystkie koperty i bus zaczął ruszać, nasi towarzysze zaczęli pukać w szybkę busa krzycząc do kobiety, aby oddała ich voucher, nie mogli wysiąść bo przejście zawalone było bagażami, więc nerwowo krzyczeli do tej kobiety i do kierowcy, który ani w ząb nie rozumiał nic po angielsku. W końcu osoby siedzące bliżej wyjścia zainterweniowały, odzyskały ten voucher i pojechaliśmy. Uff. Jeśli nie odzyskaliby swojej koperty, to nie dostaliby później biletów na pociąg w Trangu. Ostatecznie nasza podróż trwała aż do 16:00 (!!) i na pewno nie należała do najprzyjemniejszych. 

Jedna z przepraw promowych


Wysiadamy na dworcu autobusowym (te busy nie jadą nigdy do dworca kolejowego), tam zostają nam przylepione jakieś nalepki, ale tylko mnie i Sławkowi, pozostali uczestnicy wycieczki nie dostali, bo korzystali chyba z innego pośrednika. Część osób chciała się zbuntować i zmusić kierowcę, aby pojechał z nimi na stację kolejową, bo twierdzą, że do niej mieli wykupiony transport. No ale na nic się to nie zdało, wszyscy w końcu zostali upchnięci na pakę taksówki i pojechaliśmy do dworca kolejowego. Kierowca od razu podjechał do biura, w którym my mieliśmy zamienić vouchery na bilety (tam jest więcej niż jedno takie biuro), a pozostali musieli zapłacić za taksówkę i szukać swoich biur w okolicy dworca. Ta opłata za taksówkę była niewielka, ale już nie pamiętam dokładnie ile.

W biurze otrzymaliśmy nasze bilety, zobaczyliśmy, że ich cena to w rzeczywistości 761 THB za górne łóżko i 831 THB za dolne, więc na biletach biuro ma około 400 THB prowizji na naszej dwójce. Nie żałujemy zakupu w takiej formie, bo dzięki temu bez stresu mamy wcześniej kupione bilety i nie martwimy się w ostatniej chwili, czy będzie jeszcze jakieś miejsce w pociągu (a często już nie ma). Wiemy, że prowizje w biurach są bardzo różne, ta w naszym była raczej wysoka, ale mieliśmy to biuro już sprawdzone po jednej wycieczce, więc mieliśmy do nich pewne zaufanie :)

Poszliśmy do 7 eleven (około 150 metrów od dworca) po jakiś prowiant na drogę i piwko, o którym naprawdę marzyliśmy w rozgrzanym mini busie. Okazało się przy kasie, że zapomnieliśmy o godzinach zakazu sprzedaży alkoholu! Można go sprzedawać w Tajlandii w godzinach 11:00 - 14:00 i 17:00 - 24:00, my byliśmy o 16:30 i nie mogliśmy kupić niczego z procentami. Zakaz dotyczy tylko zakupu detalicznego, bo już zakup w ilościach hurtowych (powyżej 10 litrów) lub w gastronomii jest możliwy. Kupujemy więc inne rzeczy - jogurty (do których przy kasie dostajemy plastikowe łyżeczki), pieczywo i wodę. Idziemy na obiadek do przydworcowej restauracyjki (w Polsce nie weszłabym do takiego miejsca:) ). Zamawiamy pad thai z warzywami i Changa. Zimny Chang po takiej podróży smakował przecudownie! :)

Stacja kolejowa w Trangu jest maleńka, po wejściu zobaczyliśmy cały jeden pociąg, ale na wszelki wypadek upewniliśmy się u obsługi stacji, czy to jest ten do Bangkoku. Siedzenia w pociągu były bardzo wygodne i bardzo szerokie, przy każdym siedzeniu jest miejsce na bagaże, więc nie należy się o to martwić. Wentylator pod sufitem wieje bardzo, bardzo mocno, aż muszę się zawinąć szczelnie szalem. 



Jak się okazało - w pociągu jest wagon restauracyjny z przyzwoitymi cenami posiłków, sporo ludzi tam zamawiało; menu dostajemy do ręki bez wstawania z miejsca, bo chodzą kelnerzy po całym pociągu i je rozdają, zamawiamy i przynoszą nam jedzenie do naszego "numerka" w pociągu :) Pociąg ma też część łazienkową, gdzie są dwie umywalki (pewnie co kilka wagonów jest takie coś) i można sobie umyć zęby, dłonie czy twarz. Do zębów zalecam jednak zabranie wody butelkowanej :)

Pociąg rusza punktualnie o 17:25. Przejeżdżamy przez piękne okolice, małe wioski, miasteczka, lasy, pola, powoli zachodzi słońce. W moich słuchawkach leci właśnie "Still I fly" Spencera Lee, co w połączeniu z krajobrazami za oknem, ciepłymi kolorami zachodzącego słońca i bardzo żywym wspomnieniem Lanty stanowi piękne doświadczenie. W tym momencie czuję się po prostu szczęśliwa. Zupełnie. Są miejsca i chwile, które sprawiają, że czujesz się tak dobrze i dochodzisz do wniosku, że świat wcale nie jest taki zły, a w ludziach jest jeszcze wiele dobra i radości :) Zrobiło się wzniośle ;) Ale taki był ten moment. Już schodzę na ziemię :)
Po około 3 godzinach jazdy przechodził przez pociąg pan i zamieniał nasze super wygodne siedzenia w łóżka. Łóżka  miały poduszeczkę, cienką kołdrę i zasłonkę, która nas oddzielała od reszty ludzi dając namiastkę prywatności i tworząc mały łóżkowy pokoik :). Na początku było miło i wygodnie... Ale potem zaczęła bez opamiętania działać klimatyzacja i zrobiło się nieznośnie zimno. Z zimna nie mogliśmy spać, oprócz tego mieliśmy miejsca zaraz przy drzwiach, którymi wszyscy przechodzili do toalety lub łazienki... Więc nie wyspaliśmy się najlepiej. Polecam do pociągu wziąć naprawdę ciepłe ubrania, bo my po prostu zupełnie przemarzliśmy przez tę noc.

16 II Bangkok

No i znowu w Bangkoku :) Pociąg zajeżdża na stację punktualnie o 8:30. Nie spaliśmy za wiele, ale nie czujemy się zmęczeni. Ogarniamy się trochę, pośpieszna toaleta w pociągowej łazience, która po tych wszystkich godzinach nie wygląda już zbyt zachęcająco :) Zęby myjemy oczywiście wodą z butelki.

Na dworcu idę do łazienki, aby się przebrać i zamienić okulary na soczewki. Po wejściu okazało się jednak, że w tych warunkach mogę co najwyżej w największym pośpiechu przebrać się (na wdechu), ale już nic poza tym. Soczewki zostały w plecaku, nie odważyłam się ich zakładać w takich warunkach :).

Dworzec kolejowy w Bangkoku


Na dworcu kolejowym jest przechowalnia bagażu, gdzie postanowiliśmy zostawić swój dobytek, aby bez obciążenia zwiedzić jeszcze miasto. Pozostawienie dwóch walizek oraz tuby z obrazem kosztowało 150 THB (ok. 15 zł)

Ruszamy wchłaniać Bangkok przez te ostatnie kilka godzin, jakie mamy tutaj. Na początku udajemy się do jakiejś świątyni niedaleko dworca (nazwy nie pamiętamy). Ale jakoś nie robi szału :) Po kompleksie świątynno-pałacowym to już wszystko wydaje się jakieś takie...słabsze ;) Jest złoty dach, mnisi i budda, a wokół kwitnie religijny handelek, nawet błogosławieństwo można dostać za niewielką opłatą.

Ktoś chętny do pobłogosławienia? ;)



Chcemy zobaczyć słynne Chinatown, ale chyba jesteśmy za wcześnie, bo zupełnie nic się tutaj nie dzieje. Są jakieś pojedyncze stragany z owocami i warzywami, jakieś śladowe ilości jedzenia ulicznego i w wąskich labiryntach uliczek - ludzie zajęci totalnie swoimi sprawami i życiem codziennym.




Trafiliśmy na jakąś uliczkę specjalizującą się w takich tematach, w każdym domu/warsztacie było pełno jakiegoś... złomu :) Nie wiem co to bo się zupełnie nie znam.



Na śniadanie kupujemy sobie ananasa, papaję i magko (wszystko w małej wersji). Pyszne owoce obrane i pokrojone przy nas kosztują 50 THB (5 zł) - za wszystko! :)




Z pomocą mapy w telefonie szukamy wodnej taksówki. Udaje się w końcu :) Wsiadamy na przystanku nr 4 do pomarańczowej taksówki i płyniemy do przystanku nr 13 (koło Khao San). Cena taksówki to 15 THB od osoby (1,50 zł). Tym razem bilety kupuje się już na łódce i to jest niesamowite. Łódka jest kompletnie pełna, zatłoczona do bólu. I po pokładzie chodzi bardzo rezolutna pani i sprzedaje bilety i dokładnie pamięta, kto już kupował, a kto nie! Pani bierze od nas pieniążki i wydaje malutkie bileciki. Teraz już sobie płyniemy legalnie. Z czasem ścisk się zmniejsza. Taksówka chyba mocno pilnuje czasu, bardzo szybko przybija do brzegu, wypuszcza ludzi i wpuszcza nowych. Czasem tak szybko...że część osób nie zdąży wysiąść lub wsiąść! Więc dobra rada - wsiadać i wysiadać bardzo szybko :)

Jest bardzo gorąco dzisiaj. Idziemy na zimne piwko. Potem oczywiście ostatnie zakupy jeszcze, obiadek i okazuje się, że nasz czas się kończy! Już 15:00!



Bardzo....różowo :D

Wracamy wodną taksówką na przystanek nr 4 (najbliżej do dworca Hualamphong), potem szybciutko na dworzec i po bagaże. W przechowalni nie mogli znaleźć naszych walizek, więc sami weszliśmy do ich magazynków i odszukaliśmy swój dobytek :) - najważniejsze, że się wszystko znalazło, choć chwilkę to trwało.

Dzień był upalny, więc chcieliśmy przed podróżą wziąć prysznic na dworcu (pomimo warunków w łazienkach), już się przygotowaliśmy (mydełko, ręcznik, ciuchy na zmianę) i.. okazało się, że już 16:00, a na 17:00 mamy być na lotnisku! Zamiast więc pod prysznic to biegiem ruszyliśmy na lotnisko. Z dworca mieliśmy pojechać metrem. Stacja była przy samym dworcu, a mimo to nie mogliśmy jej znaleźć. Ludzie kierowali nas w różne miejsca, a czas nam się kurczył niemiłosiernie. W końcu jakieś kobiety kazały nam iść za sobą i zaprowadziły do wejścia. Okazało się, że jest ono w samej w zasadzie stacji :) Bliżej już być nie mogło. Bilety do metra kupuje się w automacie. Najpierw wybieramy język - inglisz, potem wybieramy stację docelową, ilość biletów i na końcu płacimy. Z stacji kolejowej - przystanek Hua Lamphonh do stacji przesiadkowej Phetchaburi bilet kosztował 40 THB (4 zł) na osobę. Bilet to był żeton. Podchodząc do bramek przykłada się żeton do bramki, a wychodząc wrzuca się go w otwór w bramce wyjściowej :)

Ze stacji Phetchaburi idziemy na szybką kolejkę do lotniska (około 5 minut szybkim krokiem). Są dwie linie - ekspresowa (bilety na nią kupuje się w kasie) oraz normalna, tańsza, gdzie bilety kupujemy w automacie. Bilet do Suvarnabhumi kosztuje 35 THB, więc cała podróż z dworca na lotnisko w komfortowych warunkach to tylko 75 THB (7,50 zł) na osobę :) I na 100% w tych godzinach jest to najszybsza możliwa droga na lotnisko (chyba, że macie helikopter :D ), bo na drogach są spore korki i można jechać baaaardzo długo.

Na lotnisku zostało nam jeszcze trochę czasu, więc dobrze się gimnastykując próbujemy zrobić maksymalnie kompleksową toaletę w malutkiej łazience, w której był spory ruch :) Nie jest źle, trochę się ogarnęliśmy i przebraliśmy się już na podróż w suche i cieplejsze rzeczy, w tym...skarpetki! Strasznie dziwnie jest mieć skarpetki i pełne buty na nogach... Wcale nie fajnie. Wyjmujemy z walizek nasze zimowe kurtki i szaliki, bo już niedługo się nam przydadzą (pewnie już na ekstremalnie zimnym lotnisku w Docha) :).

Streczujemy sobie bagaż i idziemy na odprawę. Do odprawy ogrooooomna kolejka, która bardzo wolno się rusza. Teraz już rozumiemy, dlaczego Quatar Airways zaleca przybycie na odprawę 3 godziny przed odlotem. Przychodząc później można już nie zdążyć się odprawić. Na poziomie 4, całkiem niedaleko stanowiska odpraw jest oddział poczty jeśli ktoś by chciał jeszcze wysłać pocztówkę ;) My wysyłamy.

Czas na odprawę bezpieczeństwa. Też oczywiście wielka kolejka, a potem jeszcze jedna do odprawy paszportowej. Zabiera to dużo czasu i trzeba się sporo nachodzić, bo lotnisko jest bardzo duże, więc dobrze jest mieć zapas czasu i ...sił :)

Ceny w sklepach i punktach gastronomicznych na lotnisku są bardzo wysokie, to jednak nie KLIA II w Kuala Lumpur ;)

I już w samolocie. Klima szaleje, ale już jesteśmy przygotowani, okrywamy się kocykami i łapiemy oddech, odpoczywamy. W Docha, zgodnie z oczekiwaniami jest bardzo zimno na lotnisku, nawet w ubraniach zimowych marzniemy. Jeśli macie krótką przesiadkę, to lepiej pospacerować, bo inaczej można zmarznąć. My mieliśmy sporo czasu, więc poszliśmy do Family Room, gdzie są leżanki i cisza, można się przespać. Po 1,5 godziny byłam już przemarznięta totalnie (byłam w zimowej kurtce!!) i musiałam iść na spacer aby nie zamienić się w kostkę lodu. O 2:25 mamy samolot do Warszawy, gdzie powinniśmy wylądować przed 7:00 polskiego czasu.

Papa Azjo :) Ale nie żegnamy się na długo!

Ale na razie... Dobę później...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz