niedziela, 15 marca 2015

10 II - Kuala Lumpur - Krabi - Koh Lanta

10 II 

Kuala Lumpur - Krabi - Koh Lanta

Znów bardzo wczesna pobudka (dla tych co spali ;) ) - 3:15, szybkie pakowanie i ruszamy na autobus na 4:00. Tuż po wyjściu z hotelu doznaliśmy szoku :) Była 3:30, a w restauracyjkach i kawiarniach, które były OTWARTE, siedzieli sobie ludzie, jak by to był środek dnia. Nie były to imprezy, ludzie nie wykazywali oznak spożycia alkoholu... Po prostu, jakby nigdy nic, pili sobie kawę i coś jedli... Bardzo ciekawe :)

Wychodząc z dworca po przyjeździe przechodziliśmy przez galerię handlową, która o tej godzinie jest jeszcze zamknięta. Trzeba obejść dookoła, iść wzdłuż galerii i w końcu będzie wejście do uliczki niejako pod galerią z autobusami Sky Bus.

Na lotnisku byliśmy już o 4:50 i kolejne zaskoczenie - sporo sklepów i restauracyjek było otwarte. Poszliśmy więc na kawę, zjeść śniadanie oraz zrobić małe zakupy na drogę.

Lot przebiega spokojnie, cieszymy się, że wracamy do Tajlandii. Kolejny raz wypełniamy druczki do wizy. Po przylocie kupujemy na lotnisku bilet na autobus do portu w Krabi za 90 THB za osobę. Lotnisko też jest w Krabi, ale do portu, skąd odpływają promy na Lantę to jeszcze kawałek.

Bus stoi kilka metrów za wyjściem z lotniska. Jest niewielki, a wszystkie bagaże są ułożone na wielkim stosie obok kierowcy i co jakiś czas któryś spada. Safety first. Po niedługim czasie dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, które zupełnie nie wyglądało jak port, raczej jak uliczka w mieście i zaczęli wyładowywać nasze bagaże mówiąc, że jak ktoś na Lantę, to tutaj trzeba wysiąść. Widzieliśmy, że coś nie gra, nie ma wody w okolicy, a zapłaciliśmy za bilet do promu. Próbowaliśmy się dopytać, o co chodzi, że płaciliśmy za bilet do promu, ale nagle wszyscy zaniemówili po angielsku, udawali, że nic nie rozumieją, powtarzali tylko cały czas, że Lanta - tutaj wysiadać. Oprócz kilku Tajów, którzy najwyraźniej już wiedzieli o co chodzi, reszta wysiadła, więc my też.

Okazało się, że zostaliśmy zawiezieni do biura w środku miasta, które sprzedawało bilety na prom z odpowiednią prowizją (a kierowca pewnie za podrzucanie turystów miał jeszcze prowizję dla siebie). Prowizja może nie była wysoka, bo 50 THB za osobę, ale byliśmy tak totalnie źli za to oszustwo, że postanowiliśmy sami dojść do portu. Było gorąco, my byliśmy ciepło ubrani (jak do samolotu), z bagażami i nie znaliśmy drogi. Do promu było 5 kilometrów. Złość dodawała nam siły :) To jest bezczelne oszukiwanie turystów, bardzo, bardzo nas to zdenerwowało.


Jakieś dwa kilometry przed promem, kiedy szliśmy sobie sami ulicą z walizkami, zatrzymała się jakaś starsza Tajka i łamaną angielszczyzną i gestami dała nam do zrozumienia, żebyśmy wsiadali do samochodu. Wrzuciliśmy na pakę walizki, sami weszliśmy do samochodu i miła pani podwiozła nas do promu. Byliśmy jej niezmiernie wdzięczni, bo już rozpływaliśmy się w tej temperaturze :) Było to bardzo miłe i bezinteresowne - takie, jak prawdziwa Tajlandia. Odzyskaliśmy więc wiarę i dobry humor. 

Jest tylko JEDEN prom na Lantę w ciągu dnia i odpływa o 11:30, więc mieliśmy prawie dwie godziny czekania przed sobą. Po wejściu do hali od razu atakują nas przedstawiciele agencji sprzedający bilety na prom. U każdego z nich cena jest taka sama. Bilet dla jednej osoby kosztuje 400 THB. My kupiliśmy bilet w takim właśnie punkcie, dostaliśmy świstek jakiś (nie bilet) i okazało się później, że po wyjściu z pierwszej hali jest dziedziniec i po lewej stronie znajduje się okienko, gdzie są sprzedawane prawdziwe bilety, a jeśli ktoś ma taki świstek jak my, to jest on tam wymieniany na bilet. Lepiej więc od razu zignorować pośredników i iść prosto do miejsca z prawdziwymi biletami. Trzeba przejść przez halę, tak jakby się szło do toalet w lewo i prosto i nie zwracać uwagi na intensywne nawoływania pośredników. Wychodzimy na dziedziniec z ogrodem. Po lewej stronie jest okienko z biletami i pomieszczenie, do którego będziemy wpuszczeni idąc już na prom. Po prawej jest sklep spożywczy z bardzo wysokimi cenami, woda np kosztuje 40 THB, a na straganach przed wejściem do pierwszej hali kosztuje 20 THB.

Oczekiwanie na prom umilamy sobie czytaniem i świeżymi owocami zakupionymi na stoisku przed wejściem. 



Na prom wchodzimy z 15 minutowym opóźnieniem. Bardzo się cieszyliśmy na tę podróż promem, wyobrażaliśmy sobie, że będą to dwie godziny z morską bryzą na twarzy i ciepłym słońcem na skórze. No nie do końca, jak się okazało.

Wpakowano nas do niezbyt dużej łodzi, gdzie było mniej miejsc niż chętnych i niektórzy siedzieli na ziemi. Kazano nam zejść na dolny pokład, w którym śmierdziało spalinami i okna były tak brudne, że ciężko było zobaczyć coś na zewnątrz. Pan na górnym pokładzie upominał za każdym razem jak ktoś chciał pobyć jednak na świeżym powietrzu, więc w sumie prawie cały rejs spędziliśmy na tym właśnie dolnym pokładzie i wcale nie było przyjemnie. Od smrodu spalin rozbolała mnie głowa i czułam się nieszczególnie. 



Po drodze prom dwa razy zatrzymywał się przy wyspie Kho Jum i podpływały wówczas mniejsze łódki i zabierały lub wysadzały turystów. Podróż trwała dłużej niż 2 godziny i jak się skończyła to odetchnęłam z ulgą - w końcu świeże powietrze i słońce! :) Tyle pięknych widoków po drodze się zmarnowało...

Przy wyjściu z przystani trzeba zapłacić 10 THB od osoby jako podatek na sprzątanie wyspy. Nasze pierwsze kroki na wyspie kierujemy do kantoru, bo mamy w portfelu tylko dolary i euro :) Wymieniamy wszystkie pieniądze na baty. Po przeliczeniu wychodzi, że nasz budżet jest jeszcze w całkiem dobrym stanie.

Bierzemy tuk tuka - jest ich sporo w okolicach przystani (jeśli jest was więcej, warto pomyśleć nad taksówką). Zawozi nas za 100 THB do naszego hoteliku Lanta Just Come w połowie wyspy. Miejsce, które wybraliśmy, okazało się bardzo czyste, miłe, żadnych robaczków (oprócz maleńkich mrówek), bardzo blisko plaży, spokojna okolica, generalnie - pierwsze wrażenie bardzo pozytywne.

Zostawiliśmy nasze bagaże, przebraliśmy się w stroje bardziej odpowiednie na plażę i po małych zakupach w warzywniaku i 7 eleven (arbuz, papaja i Chang) udaliśmy się na pobliską plażę.




Było tak cudownie, że zostaliśmy aż do odpływu morza i zachodu słońca... Oczarowani zupełnie.



Wybraliśmy miejscowość przy plaży Klong Khong. Zanim przyjechaliśmy na południe Tajdandii, usłyszeliśmy parę rzeczy na temat cen, noclegów itd. Spotkani w Bangkoku Polacy opowiadali nam, jak to strasznie drogo jest na wyspach, że Bangkok to blednie przy tym, że nawet w 7 eleven jest drożej. Być może jest tak w miejscach ciasno oblepianych przez turystów. Nasze doświadczenia są inne. Ceny zarówno noclegów, jak i w sklepach są podobne jak w Bangkoku, a w restauracyjkach jest taniej i do tego jedzenie jest lepsze.

Przykładowe ceny: ryż smażony z owocami morza w restauracyjce - 60 B, duży Chang w 7 eleven - 55 B, duży Chang w restauracji - 80 B, green curry - 90 B, śniadanie 50 B, naleśnik 30 B.

Tutaj nie ma jedzenia ulicznego, tak jak w Bangkoku, jedynie jedna budka z naleśnikami. Cała gastronomia jest w małych, rodzinnych restauracyjkach, gdzie jedzenie jest świeże, pyszne i tanie.

Po zachodzie słońca idziemy na kolację do pobliskiej rodzinnej restauracyjki, gdzie kelner wygląda jak miks Boba Marleya i Jacka Sparrowa :)


Nazwaliśmy go panem "Sympatycznym", rozsiewał wokół siebie masę pozytywnej energii
Na kolację zamówiliśmy pad thai z krewetkami, ale zupełnie inaczej przyrządzony niż w Bangkoku - tak bardziej słodko-kwaśno (50B) oraz zupę ryżową z warzywami (60B). Jesteśmy przyjemnie najedzeni i zrelaksowani.

Mój pad thai

Zupa ryżowa z warzywami


Wieczorem powrót do pokoju i prysznic - i coś cudownego - mamy w łazience oddzielony prysznic od toalety! Luksus :):) Do tego jeszcze duże, wygodne łóżko i taras ze stolikiem i krzesełkami, dodatkowo lodówkę, TV, szafki i klimatyzację - co więcej potrzeba do szczęścia?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz