sobota, 14 marca 2015

9 II Malezja - Kuala Lumpur


Znów wczesna pobudka, dzisiaj o 5:45. Totalnie niewyspani zbieramy rzeczy i ruszamy w dalszą drogę. Wymeldowujemy się z naszego hoteliku, dostajemy na wynos śniadanko - ciepłe, obrane jajka na twardo z bagietką... Tak... Te jajka potem musimy pokazać na kontroli bezpieczeństwa na lotnisku - mina pani sprawdzającej nasz bagaż była bezcenna :D.

Zamówiony dzień wcześniej tuk tuk zabrał nas na lotnisko. Był świt i naprawdę nie było upału :) Zmarzliśmy podczas tej 20-minutowej jazdy na lotnisko. Lotnisko jest maleńkie, wszystko bywa się tam baaaaaardzo powoli. Na szczęście była zaledwie garstka osób, więc jakoś poszło. Na kontroli bezpieczeństwa zatrzymują nam jedną butelkę wody (druga została w plecaku i jakoś jej nie zauważyli), oraz sprawdzają z zaciekawieniem zawartość naszych pudełeczek ze śniadaniem.

W strefie bezcłowej w sklepach i kawiarni jest bardzo drogo, ceny europejskie. Lepiej nie planować tam zakupów. Siadamy sobie w zacisznej części poczekalni i jemy nasze pyszne śniadanie :). Na lotnisku jest wifi i bez problemu można się połączyć z internetem.

Ważna rzecz - trzeba mieć dobrze wypełniony  kwitek wyjazdowy, który mamy w paszporcie - należy tam mieć wpisane miejsce wyjazdu (Siem Reap), numer lotu oraz destynacja (w naszym przypadku: Kuala Lumpur). Każdego, kto nie miał tego uzupełnione, cofano z odprawy. W razie wątpliwości: chodzi o ten świstek, który dostaliśmy do wypełnienia przed odprawą paszportową wchodząc do Kambodży i mamy go prawdopodobnie wklejonego do paszportu.

Hotel w Kuala Lumpur rezerwowaliśmy przez Booking.com dzień wcześniej. Ceny noclegów w stolicy Malezji są dość wysokie. Zależało nam bardzo, aby mieć hotel blisko dworca centralnego, ponieważ tam dojeżdżają autobusy z lotniska i stamtąd też mamy wcześnie rano wracać na lotnisko w kolejnym dniu. Za prosty pokój BEZ OKNA, w hotelu, który miał dobre opinie, bardzo blisko dworca zapłaciliśmy 110.00 zł

Lot z Siem Reap do Kambodży oczywiście odbył się - 
osławionymi ostatnio - malezyjskimi liniami Air Azja :). Troszkę się stresowaliśmy, szczególnie, że lot nie przebiegał zupełnie gładko. Ale ostatecznie wszystko było ok, wylądowaliśmy bezpiecznie na KLIA2 - to jest drugi, nowy port lotniczy Kula Lumpur, przeznaczony głównie dla linii ekonomicznych, przede wszystkim dla linii Air Asia. Jest to duże i nowe lotnisko, które od razu zrobiło na nas dobre wrażenie. Są w nim sklepy, kawiarnie i restauracje z normalnymi cenami, spokojnie można sobie coś zjeść czy zrobić zakupy. W niektórych miejscach podłoga jest wyłożona miękką wykładziną, jakby ktoś chciał się przespać :)

Odprawa paszportowa była bardzo szybka. Do Malezji nie potrzebujemy wiz, nie wypełniamy żadnych papierków, nic. Po odebraniu bagaży idziemy na poziom 1, tam kupujemy bilety na Sky Bus - wygodną i ekonomiczną formę dotarcia do centrum. Bilet w jedną stronę kosztował 10 MIR (Ringgit), a w dwie 16 MIR. Zaraz obok jest kantor, w którym można wymienić pieniądze. My wymieniliśmy tylko tyle, aby starczyło na bilety, resztę zamieniliśmy już w centrum.

Autobus był pełen, wyjechał 15 minut po czasie, chyba chciał uzbierać maksymalną ilość pasażerów. Dopiero po zapełnieniu autobusu zaczęło się sprawdzanie biletów. My mieliśmy bilety w obie strony, a pan skasował obie części już teraz. Trochę się zestresowaliśmy tym, ale okazało się, że taka jest procedura i tę skasowaną drugą część trzeba po prostu zachować i będzie ona jeszcze raz sprawdzona w drodze powrotnej. W końcu ruszyliśmy. Oczywiście klima działała na maksa przez całą drogę - oni to po prostu kochają. 

Ruch w Malezji, tak jak w Tajlandii jest lewostronny. Oglądając miasto z okien autobusu, a później spacerując po nim od razu odnosi się wrażenie, że miasto jest bardzo czyste i nowoczesne. Nasz hotel nazywa się Metro Hotel i jest około 5 minut piechotą od dworca.

Pokój ekonomiczny w  Metro Hotel


Hotel jest bardzo ładny, czysty i przyjemny. W recepcji klimatyzacja jest tak mocna, że można zamarznąć :). Pokój ma jedną wielką wadę, o której się przekonaliśmy później. Miał być bez okna. Okazało się że ma malutkie okno wychodzące na korytarz. Okno było zamknięte i zasłonięte, ale niestety niezbyt szczelne i było bardzo dobrze słychać wszystko co dzieje się przez całą noc na korytarzu.

Hotel znajdował się w dzielnicy zdominowanej przez Hindusów, co kawałek była jakaś hinduska restauracyjka. Weszliśmy do takiej jednej lokalnej knajpki i próbowaliśmy się dowiedzieć, jakie są ceny poszczególnych dań, ale nie było szans, żeby się dogadać w żaden sposób. Pomyśleliśmy, że skoro tylu lokalsów tutaj je, to nie może być drogo. Postanowiliśmy zaryzykować. Tutaj nie było menu, były ustawione w podgrzewanych naczyniach różne dania i samemu się je nabierało. Na początku dostaliśmy na talerz po dużej porcji ryżu i do tego się dobierało dania wszelakie, przy czym też nie wiedzieliśmy co jest co i wzięliśmy po trochę z różnych miseczek. Cały czas próbowaliśmy się dowiedzieć jaki jest koszt naszego obiadu :) Po jakimś czasie w końcu dostaliśmy rachunek i za dwa pełne talerze, na których mieliśmy próbki wielu różnych dań, zapłaciliśmy ..... 7,50 zł!!! No takiej ceny żadne z nas się nie spodziewało! :) Sławkowi nasz obiad bardzo smakował, bo on uwielbia taką kuchnię. Ja nie zjadłam za wiele, bo wszystko, oprócz maleńkiego kalafiora było dla mnie zbyt pikantne.

Hinduski obiad

Po obiedzie udaliśmy się na dworzec, skąd mieliśmy dotrzeć do Batu Caves. Jest bezpośrednie połączenie z dworca centralnego do tych jaskiń. Po wejściu do galerii handlowej połączonej z dworcem zapytaliśmy pierwszego napotkanego mundurowego, jak możemy dojechać do jaskiń, od razu wskazał nam drogę. W Kuala Lumpur jest łatwo porozumieć się po angielsku, wszyscy ludzie, których o coś pytaliśmy (na dworcu czy przy atrakcjach turystycznych) mówili w tym języku i byli jeszcze do tego bardzo pomocni i życzliwi. Z galerii przeszliśmy do hali dworca centralnego. Ważna rzecz - jest dwóch różnych operatorów kolejki miejskiej i każdy z nich ma osobne kasy biletowe. Jeśli nie wiemy która jest właściwa, trzeba powiedzieć w kasie nazwę naszej stacji docelowej i będziemy wiedzieć czy to ta, czy trzeba iść do innej. Bilety do Batu Caves kupiliśmy w kasie zielonej, która jest po prawej stronie dworca jeśli wejdziemy do niego od strony galerii handlowej. Bilety kosztują 2 MIR (czyli 2 zł) za osobę. Jest to bilet na czerwoną linię, gdzie ostatnim przystankiem są właśnie Jaskinie Batu. Ważne: do kolejki wsiadamy bez żadnego wcześniejszego sprawdzania biletów, bramki są otwarte, nie ma kanarów, po prostu wchodzimy i jedziemy. ALE - trzeba mieć swój bilet przy sobie! Kiedy wychodzimy na naszej stacji, to są bramki wyjściowe - i dopiero tam sprawdzane i zabierane są nasze bilety, bez biletu nie możemy wyjść.

W pociągu było bardzo zimno. Klimatyzacja była podkręcona na maksa. Na zewnątrz było około 35 stopni, może nawet więcej i bardzo wilgotno, a w wagonie pociągu było około 17 stopni i wiało na nas lodowate powietrze z klimatyzatorów. Trzeba być bardzo odpornym, żeby się tam nie przeziębić :) Ciekawostka dotycząca pociągów w Kuala Lumpur - są wagony, które przeznaczone są wyłącznie dla kobiet. Malezja to głęboko muzułmański kraj. Odpowiednie stroje i obyczaje są bardzo restrykcyjnie pilnowane. Kobiety chodzą zakryte, widać jedynie twarz i czasami część ręki. Jeśli są ze swoim opiekunem (mąż lub jakiś męski przedstawiciel rodziny) - mogą jechać w normalnym przedziale, ale jeśli są same lub z innymi kobietami, albo ze swoimi małymi dziećmi, to muszą jechać w przedziale dla kobiet. Dodatkowo w pociągach nie wolno jeść, pić, ani żuć gumy, ale przede wszystkim absolutnie nie wolno okazywać sobie uczuć - na wewnętrznych ścianach wagonów są odpowiedni obrazki, które obwieszczają nam te zakazy.

Wychodzimy na naszej stacji, oddajemy bilety i trafiamy zaraz za stacją na największy syf, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Wszędzie jest masa śmieci, czasami, aby przejść trzeba iść po śmieciach, bo nie ma powierzchni, która nie byłaby nimi pokryta. Śmierdzi tak, że momentami robi mi się niedobrze. Na dzień dobry miejsce zrobiło na nas wrażenie absolutnie odpychające. Najwyraźniej skończyło się tutaj chyba jakieś wielkie hinduistyczne święto no i sprzątanie jeszcze potrwa...


Jedno z najczystszych miejsc po drodze, tych najbrudniejszych nie sfotografowaliśmy, bo chcieliśmy przez nie przejść najszybciej, jak to było możliwe

Po przejściu najgorszej, najbrudniejszej części udało nam się dojść do słynnych schodów. Batu Caves to święte miejsce dla hindusów, mają tam swoją kapliczkę i pielgrzymują do jaskiń. 

Aby dostać się na górę, trzeba pokonać 272 stopnie schodów :) Przy tej temperaturze i wilgotności jest co dość intensywne doznanie :)



Aby wejść na schody i udać się do jaskini, należy być odpowiednio ubranym. Co ciekawe - i jakże niesprawiedliwe (!) - dotyczy to tylko kobiet! Mężczyźni wchodzą jak chcą, ale kobiety muszą mieć zakryte kolana (ale już ramiona można mieć odkryte). Jeśli mamy kolanka na wierzchu, to można za 0,50 zł wypożyczyć chustę, aby je zakryć.

Wzdłuż schodów jest sporo małpek, co kawałek jakaś siedzi na poręczy lub gdzieś się wspina. Ponoć często kradną turystom różne rzeczy, jak np okulary, czy inne drobiazgi, które nie są wystarczająco solidnie przymocowane do ciała bądź plecaka. Nas akurat nie atakowały, były już chyba zmęczone po święcie, które niedawno się tutaj odbyło.




Same groty są bardzo piękne. Warto to zobaczyć, ale nie potrzeba na to zbyt wiele czasu; nie ma co tam robić dłużej niż 10 - 15 minut . Wyjść po schodach, obejrzeć jaskinię w środku, zejść i do widzenia. Max pół godziny. Albo krócej, jeśli wszędzie leżą obrzydliwe śmieci :)




Uciekamy z tego miejsca dość szybko. Nie zrobiło na nas wrażenia, może przez ten brud... Trochę się zgrzaliśmy od temperatury, wilgotności powietrza i schodów, a teraz czas na ekstremalnie klimatyzowany pociąg.

Z Batu Caves jedziemy na dworzec i potem do hotelu troszkę się ogarnąć. Potem wyruszamy aby zobaczyć słynne Petronas Towers. Do 2004 roku te bliźniacze wierze były najwyższymi budynkami świata. Mają 452 metry wysokości i na poziomie 41 - 42 piętra połączone są mostem o długości 58 metrów. 

Stacja do której należy dojechać, aby zobaczyć ten wieżowiec nazywa się KLCC - jest to centrum handlowe znajdujące się na parterze Petronas Towers.

Na dworcu centralnym idziemy do kasy, w której kupiliśmy bilety do Batu Caves, po dojściu do okienka dowiadujemy się, że to niewłaściwa kasa, że ta linia należy do drugiego operatora i że bilety kupimy po drugiej stronie (20 metrów dosłownie). Podeszliśmy więc do przeciwległej kasy - ta była właściwa, tylko że ten operator nie sprzedaje biletów w kasie, a jedynie w biletomatach. Skierowaliśmy się w końcu do biletomatów (do trzech razy sztuka :) ). W biletomacie po lewej stronie na ekranie wybieramy wersję "English", potem naciskamy "one journey", potem ukazuje się mapa metra z nazwami stacji oraz ceną za bilet jaka jest do konkretnej stacji, jako że cena biletu jest różna w zależności od odległości. Trzeba na tej mapce nacisnąć stację, do której chcemy jechać, potem na nowo otwartej mapce potwierdzamy interesujący nas przystanek również klikając w niego, jeśli chcemy więcej niż jeden bilet, to plusikiem dodajemy kolejne. Potem akceptujemy i wkładamy pieniądze (automat nie przyjmuje banknotu 10 MIR!). Wypadają nam niebieskie żetony. Z żetonami udajemy się do bramek, na bramce jest oznaczone miejsce, do którego przykładamy nasz żeton (nie wrzucamy), bramka się otwiera, a my z naszym żetonem dobrze pilnowanym jedziemy gdzie trzeba. Przy wyjściu ze stacji na miejscu docelowym trzeba wrzucić nasz żeton do otworu w bramkach i tylko wtedy bramka nam się otworzy.

My kupujemy bilet do KLCC, to jest 5 przystanków od Sentral Station. Jeden bilet kosztuje 1,60 MIR. Wysiadamy na właściwej stacji i teraz nie do końca wiemy co dalej. Trochę pobłądziliśmy. Wychodzimy w jakimś mniejszych centrum handlowym i z niego dopiero trzeba przejść do kolejnego, większego centrum handlowego. Przez to drugie centrum trzeba przejść prawie do końca i po lewej stronie wyjść na plac z fontannami - stamtąd najlepiej będzie widać wieże. 



Koło pięknych fontann jest ładny, czysty park. Z mostka w tym parku jest świetny widok na wieże, robią duże wrażenie, są ogromne i nowoczesne. Trudno było zrobić zdjęcie, na którym byłoby je widać całe :) Nie wybieramy się na górę, ponieważ wyjazd na taras widokowy kosztuje prawie 100 zł od osoby!!

Teraz dopada nas dość wyraźnie zmęczenie. Ostatni tydzień był bardzo aktywny, zrobiliśmy sporo kilometrów i zobaczyliśmy wiele ciekawych rzeczy, mało spaliśmy. Wszystko to oraz pogoda w Kula Lumpur (gorąco, duszno, wilgotno) nas dobiło. Poczuliśmy się wykończeni dosłownie. Najchętniej położylibyśmy się spać już tam w parku na ławce :)

Resztkami sił jedziemy jeszcze zobaczyć chińską dzielnicę. Wsiadamy do tej samej linii kolejki, jedziemy w kierunku Sentral, wysiadamy jeden przystanek przed Sentral Station. Wychodzimy ze stacji i kierujemy się od razu w prawo, po kilku minutach dochodzimy do chińskiej dzielnicy. Jest tam dużo straganów z pamiątkami, ubraniami, torebkami i jedzeniem. Kupujemy sobie po porcji owoców - ja guawę, a Sławek arbuza. Jedna porcja to 1,5 MIR - to tanio, ale owoce nie są już w najlepszej kondycji i są ciepłe...

Na końcu uliczki po prawej stronie jest pomieszczenie, gdzie znajduje się kilkanaście różnych punktów z jedzeniem, przeróżne rzeczy tam możemy znaleźć: kuchnia chińska, tajska, hinduska, turecka itd... My decydujemy się na proste roti, czyli coś w rodzaju naleśnika. Ja z bananami (3 MIR), a Sławek z jajkiem i do tego jakiś sos (2,5 MIR). Jest to bardzo dobre.

Do Sentral mamy tylko jedną stację, ale nawet nie bierzemy pod uwagę pokonania tej odległości pieszo, zaraz chyba padniemy ze zmęczenia. Jedziemy ten jeden przystanek, po drodze kupujemy jeszcze colę (bo butelka zwykłego piwa kosztuje.... około.... 15 zł!).

Po przyjściu do hotelu marzymy już tylko o odpoczynku, ale musimy znaleźć pierwszy nocleg na Lancie, przeglądamy więc jeszcze Booking.com i Agodę w poszukiwaniu niezbyt drogiego pokoju z dobrymi opiniami. Założyliśmy sobie limit 1000 BTH za bungalow położony przy spokojnej plaży, wyposażony w  klimatyzacją i łazienkę oraz mający dobre opinie, ale przy rezerwacjach przez internet jest to po prostu niewykonalne. Ceny są wysokie. Decydujemy się na początek zarezerwować pokój w hoteliku, który miał bardzo dobre opinie i był bardzo blisko plaży. Cena to 1300 BTH za dobę. Nie mamy siły już dłużej przeglądać, więc klikamy rezerwację miejsca znacznie odbiegającego od naszych wstępnych planów. 

Wyczerpani w końcu kładziemy się spać, byłam tak zmęczona, że sądziłam, iż zasnę zanim jeszcze głowa spadnie na poduszkę. Ale... Zamiast spać, poznawałam uroki naszego pokoju z oknem na korytarz. Zaczęło się od długich rozmów jakiś Niemców na korytarzu. Potem chwila spokoju, po chwili ktoś wyszedł na korytarz z drącym się w niebogłosy dzieckiem (czemu na korytarz ja się pytam!!??), dziecko się wydzierało naprawdę dłuuugo. I znów chwila ciszy, nawet zasnęłam... Ale pojawili się Rosjanie, którzy intensywnie ze sobą rozmawiali gdzieś niedaleko. Sławek z tym czasie cieszył się błogosławionym, niczym nie zmąconym snem, a ja cierpiałam. Kiedy zadzwonił budzik o  3:15 czułam się jeszcze gorzej niż przed pójściem spać. A długi dzień przed nami...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz