Kraków - Warszawa - Doha
Z
zimnego, pochmurnego Krakowa wyruszamy do Azji (w końcu!). Wczesna
pobudka, dopakowanie, zabezpieczenie walizek folią stretch i ruszamy na
Pendolino. Bilety kupiliśmy znacznie wcześniej, więc kosztowały tylko
49,- zł na osobę. W Warszawie wysiadamy na dworcu zachodnim i bierzemy
kolejkę prosto na lotnisko. O 15:40 startujemy do Dohy liniami Quatar
Airways. Wygodny samolot z niezłymi filmami :) W Doha niewielki stop -
niecałe 3 godziny i lecimy do Sajgonu również z Quatar. Bilety lotnicze
Warszawa - Sajgon, Bangkok - Warszawa, zakupione jeszcze na promocji w
listopadzie kosztowały niecałe 2000 zł/os.
3 III 2016
SAJGON
W
południe lądujemy w Sajgonie, od 1976 roku noszącym oficjalnie nazwę
Ho Chi Minh. Nowa nazwa została nadana miastu na cześć Nguyễn Sinh Cunga
- wietnamskiego komunisty, założyciela i przywódcy Komunistycznej
Partii Indochin, potem premiera i prezydenta. Pseudonim polityczny tego
pana to właśnie Ho Chi Minh.
Aby
zostać wpuszczonym do Wietnamu trzeba mieć wizę. Wizę można otrzymać na
dwa sposoby. Pierwszy, konieczny, kiedy przekraczamy granicę z
Wietnamem drogą lądową, to udać się do ambasady wietnamskiej, która
znajduję się w Warszawie, złożyć wniosek, wypełniony wcześniej przez
internet i wydrukowany, do tego fotografia paszportowa o wymiarach 6x4
cm i zapłacić odpowiednią kwotę uzależnioną od tego, o jaką wizę się
staramy. Wyrobienie wizy trwa około 3 -4 dni roboczych. Ceny wiz w
ambasadzie są wysokie, prawie ponad dwukrotnie wyższe niż na miejscu w
Wietnamie. Druga opcja, z której możemy skorzystać lecąc do Wietnamu
samolotem (tylko na wybranych lotniskach), to promesa wizowa. Wiele biur
zajmuje się sprzedażą promes, koszty takiej promesy to około 80 - 100
zł. Składamy wniosek przez internet na stronie wybranego biura, płacimy
za pośrednictwo i po kilku dniach dostajemy na maila promesę wizową, na
której znajdują się nasze nazwiska i zazwyczaj też nazwiska jakichś
innych ludzi jeszcze :). Dzięki tej promesie dostaniemy wizę na lotnisku
w Wietnamie, koszt wizy na miejscu to 25 $ za wizę jednokrotnego wjazdu
na 30 dni.
Po
wylądowaniu na lotnisku w Sajgonie idziemy prosto i potem w lewo, aż
zobaczymy okienka do składania podania o wizę. Są trzy okienka. Podanie
składamy w okienku środkowym lub pierwszym od lewej. Trzeba mieć:
promesę, paszport, zdjęcie oraz WNIOSEK (do ściągnięcia z internetu),
jeśli nie mamy wniosku, musimy go wypełnić na miejscu, co może skutkować
sporą ilością dodatkowego czasu spędzonego na lotnisku. My mając
komplet dokumentów i będąc jednymi z pierwszych osób w kolejce
czekaliśmy na wizę prawie godzinę, wiemy, że można czekać nawet 4 - 6
godzin, jak ma się pecha :)
Czyli
w okienku oddajemy komplet dokumentów oraz zdjęcie (jeśli nie mamy
zdjęcia, to koszt zrobienia fotki na miejscu, to 5$ za osobę i dodatkowy
czas oczekiwania oczywiście), potem siadamy sobie wygodnie na
krzesełkach i czekamy, aż pani/pan z okienka po prawej stronie wywoła
nasze nazwisko. Trzeba się dobrze wsłuchiwać, bo wymówienie niektórych
nazwisk jest dla nich trudne, więc szukajmy dźwięków przynajmniej
zbliżonych do artykulacji naszego nazwiska :).
Dopiero
podchodząc do okienka po prawej stronie i dostając już fizycznie do
ręki paszport z wklejoną w niego wizą, płacimy 25$ opłaty wizowej.
Po
otrzymaniu paszportu od razu idziemy na odprawę paszportową - jest w
tej samej hali co wydają wizy. Odprawa jest w miarę sprawna i dopiero po
odprawie możemy iść odebrać nasz bagaż :)
Schodzimy
po schodkach w dół, zaraz za budkami odprawy. Na dole zapewne już od dawna
leci taśma, a na niej - na szczęście - nasze bagaże :) Oddychamy z
ulgą - walizki są i są całe. W hali przylotów jest informacja
turystyczna, można dostać mapkę miasta oraz popytać o potrzebne nam
sprawy. Jest też kilka kantorów. Po wylądowaniu musicie wymienić trochę
pieniędzy, aby mieć dongi przynajmniej na początek. Chociaż, jak się
przekonaliśmy - za wiele rzeczy można płacić w dolarach. W kantorze na
lotnisku, w którym wymienialiśmy pieniądze nie pobierali dodatkowej
prowizji, a kurs był całkiem ok.
Jak dostać się z lotniska do centrum Sajgonu - Dystrykt 1?
Po
wyjściu z lotniska od razu widzimy masę taksówek oraz kilka autobusów.
My decydujemy się na komunikację miejską. Wsiadamy w autobus 152, który
jedzie do Ben Than Market, od tego przystanku mamy 10 min do hostelu.
Autobus
jest otwarty i pusty, ktoś wyglądający na kierowcę siedzi na ławce nieopodal i nie mówi po angielsku, ale pokazujemy mu
na mapie Ben Than Market i potwierdza, że autobus pojedzie tamtędy. Czekamy sporą
chwilę, aż autobus ruszy, w końcu wyjeżdżamy :)
Wysiadamy
przy rondzie w pobliżu Ben Than (charakterystyczna, wielka hala
targowa). Jeszcze w Polsce wydrukowaliśmy sobie mapkę, jak dojść z tego
ronda do naszego hostelu na ulicy Bui Vien.
Bui
Vien to ulica typowo turystyczna dla backpackersów. Znajduje się w
Dystrykcie 1, czyli tej części miasta, w której znajduje się większość
atrakcji turystycznych oraz dobra infrastruktura turystyczna. Jest tam
wiele hosteli i restauracyjek. W okolicy jest sporo biur turystycznych, w których
można kupić wycieczki. Kupowanie wycieczek przez biura bywa dość
korzystne, czasami cena jest nawet niższa, niż gdybyśmy organizowali to
samodzielnie, poza tym oszczędza wiele czasu. Jeśli jesteśmy w krótkiej
podróży - to chyba lepsze rozwiązanie.
Pierwsze
dwa noclegi wykupiliśmy w Lily's Hostel, kosztowało to 25$ za dobę za
pokój ze śniadaniem. Polecamy, bo lokalizacja jest dobra, a sam hostel
czysty.
W Sajgonie jest gorąco, wilgotno i bardzo głośno. To miasto jest jak
układ krwionośny - tętni życiem, ciągle w ruchu, ciągle w biegu.
Wszędzie są skutery, są ich miliony! Potem dowiadujemy się, że w
Sajgonie jest dokładnie 8 milionów skuterów. W godzinach szczytu, jak są
korki i skutery zajmują całą powierzchnię ulic, często co bardziej
niecierpliwi Wietnamczycy jeżdżą...chodnikami! Więc nie bądźcie
zaskoczeni, jak idąc chodnikiem będziecie mijani przez szalonych
skuterkowców omijających korki :)
Ruch
uliczny w Wietnamie jest całkiem nieźle zorganizowany. Na pierwszy rzut
oka, dla Europejczyka, może się wydawać, że jest to..."totalny sajgon",
komunikacyjna dżungla... Ale w tym szaleństwie jest metoda, ruch odbywa
się w miarę płynnie. Wietnamczycy żartują, że główna zasada ruchu
ulicznego w Wietnamie to: "Zielone - możesz jechać, żółte - możesz
jechać, czerwone - nadal możesz jechać." :D Przechodząc więc przez ulicę
na zielonym świetle dla pieszych nie łudźmy się, że nie będą wtedy po
ulicy jechać skutery czy nawet samochody, bo raczej będą. Trzeba po
prostu iść uważnie i w stałym tempie, aby kierowca wiedział, z której
strony nas minąć :)
Często
nie ma w ogóle sygnalizacji świetlnej dla pieszych, wówczas
przechodzimy wtedy, kiedy dla kierowców na tej ulicy zapala się czerwone
światło, a ruszają ci z prostopadłej :)
Spacerujemy
trochę, oglądamy najbliższą okolicę, ale jest już późnawo, czas na
obiad. W przyulicznej restauracyjce zamawiamy zupę, sajgonki, ryż z
ananasem i kurczakiem i sporo piwka. Za wszystko płacimy niecałe 40 zł.
Nie ma to jak siedzieć w Sajgonie, jeść sajgonkę i popijać Sajgonem - bo
tak zwie się lokalne piwo.
Czyżby tydzień polski w Sajgonie? :D:D |
W
okolicy jest oczywiście bardzo wiele salonów masażu, w Azji, w
miejscach turystycznych, co kilka metrów mamy taki przybytek :).
Wieczorem postanawiam skusić się na tę formę relaksu. Masaż stóp trwa 45
minut i kosztuje 80 tys dongów (VND), 1 zł to około 6 tysięcy VND. Na
początku dostaję jakąś przypadkową chyba dziewczynę, która nie
bardzo wie, co robi, ale później przegania ją właścicielka i dalej jest
już tylko genialnie :) Po masażu następuje coś, z czym zetknęłam się
pierwszy (i na razie ostatni) raz - wymuszenie napiwku po usłudze. Zanim
zapłaciło się za masaż, każdy dostawał karteczkę z takim niby badaniem
satysfakcji klienta. Zaznaczało się, czy masaż był słaby, czy ok, czy
dobry, czy w ogóle super. Ja zaznaczyłam super :) Ale była też dalsza
część... Żądanie zaznaczenia kwoty napiwku jaki dajemy dodatkowo.
Podane do zaznaczenia kwoty były równe lub wyższe niż sama cena masażu
:D. Ja po prostu już powiedziałam, żeby mi nie wydawali ze 100 tys,
więc i tak napiwek wyszedł ponad 20% ;)
Wieczorem
miasto nie śpi. Udajemy się więc na poszukiwanie lekkiej kolacji,
bardziej z ciekawości do lokalnego jedzenia, niż z głodu. Przy dużym
skrzyżowaniu niedaleko Bui Vien pojawiły się uliczne garkuchnie, których
w dzień tam nie ma.W jednym miejscu ustawia się około 6 stanowisk,
każdy sobie robi jakąś swoją specjalność i są nawet metalowe stoliki z
plastikowymi krzesełkami, aby zjeść na siedząco. Wypas jednym słowem :)
"Szefowie kuchni" nie mówią po angielsku i nie ma szans dopytania,
co znajduje się w daniach, więc bierzemy w ciemno ufając, że zjemy.
Sławek
oczywiście zamawia jakąś zupę, a ja coś, co okazuje się być chyba
ryżowymi kopytkami smażonymi z jajkiem, do tego dziwny, ale dobry sos i
małe piwko. Koszt kolacji to około 12 zł.
Nie
mamy jeszcze sprecyzowanych planów co do pobytu na południu. Moim
punktem obowiązkowym są na pewno tunele Wietkongu znajdujące się w
okolicy, ale co więcej, to właśnie planujemy teraz. Ceny wycieczek w
biurach są bardzo dobre i raczej wszędzie podobne. Chcemy kupić od razu
wycieczki i transport do środkowego Wietnamu, gdzie zamierzamy się
dostać nocnym autobusem, aby nie tracić dnia. Po dłuższych naradach
decydujemy się zostać na południu nie dwa dni, ale trzy, kosztem
skrócenia pobytu na północy (i była to świetna decyzja). Planujemy
jutro zwiedzić miasto, kolejny dzień pojechać do delty Mekongu, a w
ostatni dzień do tuneli.
Okazuje
się jednak - w każdym razie tak wynika z informacji od pani z biura
podróży, oraz z rozpiski z rozkładem autobusów - że podróż autobusem z
Sajgonu do Hoi An w środkowym Wietnamie, to nie tylko noc, ale prawie
doba :) No i jesteśmy w kropce, bo aż tyle czasu na podróż nie mamy...
4 III
SAJGON
Budzik
ustawiony na 8:30, spaliśmy około 11 godzin, ale spokojnie moglibyśmy
więcej :). Ale szkoda nam czasu, miasto wzywa - GOOD MORNING VIETNAM!
W
naszym hostelu mamy śniadanie, do wyboru kanapki lub jajka oraz napój.
Idziemy w jajecznicę + gorąca bagietka i herbata (też gorąca). Herbata
to przecież idealny początek dnia.
W
ogóle tu wszędzie są bagietki, widać, że Wietnam był długie lata
kolonią francuską. Francuzi wkroczyli do Wietnamu w 1858 roku, rzekomo z
misją obrony misjonarzy francuskich działających na terenie tego kraju,
no i trochę się zasiedzieli... Dopiero w 1945 roku Ho Chi Minh
proklamował niepodległy Wietnam, ale Francuzi nie przyjęli tego
najlepiej i dalej kolonizowali, a Indochiny zaczęły się intensywnie
bronić. Wojna kolonialna trwała 8 lat i Francuzi przegrali, w wyniku
czego w 1954 roku powstały cztery niepodległe państwa: Wietnam Północny,
Wietnam Południowy, Laos i Kambodża.
Wietnam
północny i południowy były dwoma osobnymi państwami, północ była
komunistyczna, a południe nie... Potem była kolejna wojna, tym razem
bratobójcza, w którą zaangażowały się inne kraje, głównie USA. Wojna
Wietnamska (zwana w Wietnamie wojną amerykańską) trwała aż 18 lat - od 1957 do 1975 roku i zakończyła się
zwycięstwem komunistów i proklamacją w 1976 roku Socjalistycznej
Republiki Wietnamu. I pomimo, iż teraz jest to jeden kraj, to różnice
pomiędzy południem, a północą są bardzo wyraźne, o czym mogliśmy się
przekonać na własnej skórze :)
Czas
na zwiedzanie miasta. Korzystamy z mapki miasta oraz przewodnika Lonley
Planet. Dzięki przewodnikowi dowiadujemy się, że spora część muzeów
jest zamknięta w godzinach około południowych, np. Muzeum Wojny jest
nieczynne 12 - 13:30, a Pałac Niepodległości 11:13:00, więc układamy
plan optymalnie :)
Z
naszego hostelu jest dość blisko w interesujące nas miejsca. Zaczynamy
od Muzeum Wojny, które znajduje się 30 min piechotą od Bui Vien.
Polecamy spacer ulicami Sajgonu - to miasto dosłownie kipi, tętni
życiem, pełne jest kolorów, zapachów i dźwięków - pozytywny zawrót głowy
:)
Jedzenie jest dosłownie wszędzie |
Już wiemy, że na wózek można zmieścić znacznie więcej ;) |
O
muzeum wojny trochę słyszeliśmy już wcześniej. Nie raz czytałam
relacje, że robiło ono na ludziach ogromne wrażenie, że niby wychodzili
już nie tacy jak wcześniej, że płakali... Podchodziłam do tego bardzo
sceptycznie; no ludzie - przecież to jest muzeum... Na pewno zmusi mnie
do łez, no błagam ;)
Wstęp
do muzeum jest bardzo tani - kosztuje 15 tys dongów, czyli około 3
zł/os. Na zwiedzanie mieliśmy 1,5 godziny (potem zamykali) - jest to
trochę za mało, przydałyby się ze dwie co najmniej, choć można tam też
spędzić większość dnia, jeśli chce się zobaczyć i poczytać wszystko. My
mieliśmy 1,5 godziny...i w sumie dobrze, bo 3 godzin chyba bym jednak
nie wytrzymała. To wszystko, co czytaliśmy, o tym, jak poruszające jest
to muzeum - to prawda. Pokazuje nam wojnę wietnamską od strony, od
której ja jej nie znałam. Jesteśmy wychowywani na amerykańskich filmach i
serialach, gdzie są złe "żółtki" i bohaterscy Amerykanie. Muzeum
oczywiście pokazuje to zupełnie z innej perspektywy, bardzo propagandowo
i jednostronnie, mimo to - otwiera oczy...
Była to bardzo długa, straszna i brutalna wojna, w której Amerykanie używali chemikaliów takich jak np. czynnik pomarańczowy, zwany w muzeum "Agent Orange", który miał służyć do zniszczenia lasów, aby uniemożliwić przeciwnikom ukrywanie się. Okazało się jednak, że niszczenie lasów to tylko jedno z jego działań. Czynnik ten mocno oddziaływał na ludzi, którzy chorowali lub umierali, a kobiety rodziły zdeformowane, kalekie dzieci. Do tego dochodziły bomby napalmowe, tortury... Ucierpiała ogromna ilość ludności cywilnej, masa dzieci.
Była to bardzo długa, straszna i brutalna wojna, w której Amerykanie używali chemikaliów takich jak np. czynnik pomarańczowy, zwany w muzeum "Agent Orange", który miał służyć do zniszczenia lasów, aby uniemożliwić przeciwnikom ukrywanie się. Okazało się jednak, że niszczenie lasów to tylko jedno z jego działań. Czynnik ten mocno oddziaływał na ludzi, którzy chorowali lub umierali, a kobiety rodziły zdeformowane, kalekie dzieci. Do tego dochodziły bomby napalmowe, tortury... Ucierpiała ogromna ilość ludności cywilnej, masa dzieci.
Dżungla po czynniku pomarańczowym |
Muzeum
podzielone jest na kilka części, są sale pokazujące wojnę, Amerykanów
walczących z wietnamską armią, Wietnamczyków (zwolenników Amerykanów)
walczących z Wietnamczykami (komunistami), możemy zobaczyć zwłoki,
rozczłonkowane ciała, dużo śmierci i przemocy. W kolejnych salach
oglądamy efekty czynnika pomarańczowego, łącznie z
ekspozycją...noworodków zanurzonych w formalinie... Trudne to
wszystko...
Wyszliśmy
stamtąd poruszeni, zmęczeni psychicznie, ale bogatsi o nową
perspektywę. To miejsce to zdecydowanie MUST SEE w południowym
Wietnamie.
Wychodząc
z muzeum spójrzcie jeszcze w prawo, jest tam budyneczek łatwy do
przeoczenia, na którym widnieje napis "Tiger cages". Zostało nam jeszcze
kilka minut, więc idziemy zobaczyć - co to. Jest to część muzeum
poświęcona...torturom stosowanym w czasie wojny. Ale już nie będę
opisywać tego, czego można się tam dowiedzieć, zobaczyć...
W jednej sali, gdzie wychodzi się schodkami do góry, warto podnieść wzrok do góry... Jest tam masa nietoperzy :)
Tiger cages |
Na
zewnątrz znajduje się jeszcze ciekawa ekspozycja maszyn bojowych, to,
jak zauważyłam, zaciekawia przede wszystkim panów i potrafi przyciągnąć
na długi czas.
Zostaliśmy w Sajgonie jeden dzień dłużej między innymi i głównie po to, aby zobaczyć to muzeum - było warto.
Potem
idziemy do katedry Notre Dame, kościoła inspirowanego - jak nazwa
wskazuje - słynną paryską katedrą. Kościół był zamknięty, ale warto
zobaczyć go przynajmniej z zewnątrz, zarówno on, jak i znajdujący się
obok piękny budynek poczty stanowią niezbity dowód kolonizacji
francuskiej :)
Jesteśmy
już trochę przegrzani i odrobinę zmęczeni. Pałac Niepodległości jest
jeszcze zamknięty, więc kupujemy w przydrożnej budce owoce i idziemy
zjeść nasz lunch do parku przed pałacem. Dwie porcje pysznych, słodkich
owoców to koszt około 4 zł.
Słodka papaja i ananas |
W końcu otwierają
ponownie Pałac o różnych nazwach (Niepodległości, Prezydencki, Wyzwolenia itd...
co mapa i przewodnik - to inaczej). Wstęp to 30 tys dongów, czyli około
6 zł/os. Za to parę złotych mamy możliwość przejścia się po surowych
wnętrzach, z których aż czuć powiew komunizmu, obejrzenia pałacu od
dachu z lądowiskiem dla helikopterów, aż po bunkry. Na koniec są jeszcze
dwie sale z projekcją ciekawego filmu o wojnie i historii tego budynku,
pierwsza sala ma film po angielsku, a druga po wietnamsku.
Zobaczyliśmy
już najważniejsze rzeczy z naszej listy, bolą trochę nogi i marzymy o
zimnym prysznicu i zimnym piwie. Wracamy do hotelu chłonąc jeszcze to
zwariowane miasto. Prysznic, zmiana garderoby. W marcu w prawie
wszystkich miejscach, do których dotarliśmy, za wyjątkiem północnego
Wietnamu, zmiana ubrań przynajmniej 2 razy w ciągu dnia to było minimum
:), często temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni.
Na lunch idziemy do pobliskiej małej restauracyjki Royal Saigon, jest tam świetny, rezolutny kelner mówiący biegle po angielsku i niemiecku. Można przyjemnie posiedzieć przy stoliku, utkwić wzrok w ulicy i wypić ekstremalnie tanie piwo. W czasie naszego pobytu Royal Saigon sprzedawał lokalne piwo za około 2 zł! To było taniej niż w sklepie, gdzie piwo kosztowało około 3 zł... Oczywiście to nie była nasza ostatnia wizyta w tym przybytku :). Wypiliśmy zimne piwko (jak zawsze ja ledwo zmęczyłam jedną butelkę), do tego lekki lunch - zupa oraz surowe sajgonki z krewetkami i przepyszny shake mango z jogurtem. Cały lunch kosztował około 30 zł:). Bardzo polecamy to miejsce - Royal Saigon - Bui Vien 228.
Na lunch idziemy do pobliskiej małej restauracyjki Royal Saigon, jest tam świetny, rezolutny kelner mówiący biegle po angielsku i niemiecku. Można przyjemnie posiedzieć przy stoliku, utkwić wzrok w ulicy i wypić ekstremalnie tanie piwo. W czasie naszego pobytu Royal Saigon sprzedawał lokalne piwo za około 2 zł! To było taniej niż w sklepie, gdzie piwo kosztowało około 3 zł... Oczywiście to nie była nasza ostatnia wizyta w tym przybytku :). Wypiliśmy zimne piwko (jak zawsze ja ledwo zmęczyłam jedną butelkę), do tego lekki lunch - zupa oraz surowe sajgonki z krewetkami i przepyszny shake mango z jogurtem. Cały lunch kosztował około 30 zł:). Bardzo polecamy to miejsce - Royal Saigon - Bui Vien 228.
Sajgonki z Saigonem w Sajgonie :D |
Idziemy
teraz ogarnąć temat wycieczek i dalszej podróży na północ. Za dwie
wycieczki - jednodniowa delta Mekongu oraz tunele Cu Chi w wersji na pół
dnia płacimy za dwie osoby około 100 zł! Do tego dochodzi tylko
dodatkowo bilet wstępu do tuneli. To naprawdę tanio, szczególnie że
zabierają nas z hotelu i potem do niego odwożą :)
Potwierdzamy, że te autobusy do Hoi An faktycznie jadą bardzo długo, szukamy alternatywy i okazuje się, że samolot wcale nie jest taki drogi. Autobus, który prawie dobę będzie nami bujał w drodze do Hoi An kosztuje 19 $/os, pociąg jedzie trochę krócej i kosztuje w zależności od wygód od 40 do 60 $/os, a cena biletu lotniczego, jeśli kupilibyśmy go w biurze, to...50$/os :)!! No to mamy nasze rozwiązanie!
Decydujemy się oczywiście na samolot, którym polecimy zaraz po wycieczce do tuneli. Pani z biura podróży zapisuje nam na naszym rachunku za wycieczkę notatkę, że przewodnik ma nas wysadzić w drodze powrotnej w okolicy lotniska, bo autobus przejeżdża nieopodal. Świetnie się to poukładało :) Samolot to wielka oszczędność czasu, no i komfort oczywiście. Bilety kupujemy sami przez internet, wylot jest z Sajgonu, przylot do Da Nang (większe miasto obok Hoi An i Hue). Za dwa bilety z bagażem nadanym płacimy około 340 zł, czyli tylko dwa razy więcej niż za dobę jazdy autobusem.
Po południu idziemy jeszcze porobić trochę kroków po mieście, trafiamy na godziny powrotów z pracy (17:00 - 18:00), ilość motorków na drogach (i chodnikach) w tym czasie to obłęd! Chcemy zobaczyć pagodę w okolicy i natrafiamy na buddyjskie nabożeństwo, wszyscy uczestnicy przebrani byli w szare tuniki, oczywiście na boso. Bez problemu mogliśmy wejść, były osobne schody dla kobiet i mężczyzn, trzeba ściągnąć buty i być przyzwoicie ubranym - zakryte kolana i ramiona. Staliśmy chwilkę przed wejściem, aby nie przeszkadzać, chcieliśmy tylko popatrzeć.
Jest już ciemno, to był bardzo długi i intensywny dzień. Wybieramy się jeszcze po pocztówki, aby wysłać je jak najwcześniej (pocztówki z Kambodży szły do Polski ponad 3 miesiące, a i tak nie wszystkie doszły). Znów prysznic (ja - wieczny zmarzluch - skręcałam grzanie wody, żeby leciała chłodna), zmiana garderoby i dalej w miasto. Siadamy znów w Royal Saigon aby napić się zimnego piwka i w spokoju, komfortowo, przy stoliku (co później nieczęsto się zdarzało) przelać na papier te słowa. Tym razem zamawiamy smażone sajgonki (pycha!) z jakimś dziwnym, różowym sosem i wielkim stosem zieleniny, zawierającym sałatę, miętę i jeszcze jakieś inne trawy :) oraz pieczarki z karmelizowanym pieprzem i tofu (to wiadomo, że dla Sławka), no i znów 4 zimne piwka. Koszt kolacji to 30 zł :) Żyć nie umierać.
Potwierdzamy, że te autobusy do Hoi An faktycznie jadą bardzo długo, szukamy alternatywy i okazuje się, że samolot wcale nie jest taki drogi. Autobus, który prawie dobę będzie nami bujał w drodze do Hoi An kosztuje 19 $/os, pociąg jedzie trochę krócej i kosztuje w zależności od wygód od 40 do 60 $/os, a cena biletu lotniczego, jeśli kupilibyśmy go w biurze, to...50$/os :)!! No to mamy nasze rozwiązanie!
Decydujemy się oczywiście na samolot, którym polecimy zaraz po wycieczce do tuneli. Pani z biura podróży zapisuje nam na naszym rachunku za wycieczkę notatkę, że przewodnik ma nas wysadzić w drodze powrotnej w okolicy lotniska, bo autobus przejeżdża nieopodal. Świetnie się to poukładało :) Samolot to wielka oszczędność czasu, no i komfort oczywiście. Bilety kupujemy sami przez internet, wylot jest z Sajgonu, przylot do Da Nang (większe miasto obok Hoi An i Hue). Za dwa bilety z bagażem nadanym płacimy około 340 zł, czyli tylko dwa razy więcej niż za dobę jazdy autobusem.
Po południu idziemy jeszcze porobić trochę kroków po mieście, trafiamy na godziny powrotów z pracy (17:00 - 18:00), ilość motorków na drogach (i chodnikach) w tym czasie to obłęd! Chcemy zobaczyć pagodę w okolicy i natrafiamy na buddyjskie nabożeństwo, wszyscy uczestnicy przebrani byli w szare tuniki, oczywiście na boso. Bez problemu mogliśmy wejść, były osobne schody dla kobiet i mężczyzn, trzeba ściągnąć buty i być przyzwoicie ubranym - zakryte kolana i ramiona. Staliśmy chwilkę przed wejściem, aby nie przeszkadzać, chcieliśmy tylko popatrzeć.
Jest już ciemno, to był bardzo długi i intensywny dzień. Wybieramy się jeszcze po pocztówki, aby wysłać je jak najwcześniej (pocztówki z Kambodży szły do Polski ponad 3 miesiące, a i tak nie wszystkie doszły). Znów prysznic (ja - wieczny zmarzluch - skręcałam grzanie wody, żeby leciała chłodna), zmiana garderoby i dalej w miasto. Siadamy znów w Royal Saigon aby napić się zimnego piwka i w spokoju, komfortowo, przy stoliku (co później nieczęsto się zdarzało) przelać na papier te słowa. Tym razem zamawiamy smażone sajgonki (pycha!) z jakimś dziwnym, różowym sosem i wielkim stosem zieleniny, zawierającym sałatę, miętę i jeszcze jakieś inne trawy :) oraz pieczarki z karmelizowanym pieprzem i tofu (to wiadomo, że dla Sławka), no i znów 4 zimne piwka. Koszt kolacji to 30 zł :) Żyć nie umierać.
Kiedy jesz/pijesz coś w przydrożnej restauracyjce, co jakiś czas podchodzą handlarze z różnej maści niezbędnymi produktami, jak bransoletki, zegarki, gazety, papierosy, czy...zioło :) |
A zioło dobre?
OdpowiedzUsuń