niedziela, 3 kwietnia 2016

3 - 4 III 2016 SAJGON


2 III 2016

Kraków - Warszawa - Doha

Z zimnego, pochmurnego Krakowa wyruszamy do Azji (w końcu!). Wczesna pobudka, dopakowanie, zabezpieczenie walizek folią stretch i ruszamy na Pendolino. Bilety kupiliśmy znacznie wcześniej, więc kosztowały tylko 49,- zł na osobę. W Warszawie wysiadamy na dworcu zachodnim i bierzemy kolejkę prosto na lotnisko.  O 15:40 startujemy do Dohy liniami Quatar Airways. Wygodny samolot z niezłymi filmami :) W Doha niewielki stop - niecałe 3 godziny i lecimy do Sajgonu również z Quatar. Bilety lotnicze Warszawa - Sajgon, Bangkok - Warszawa, zakupione jeszcze na promocji w listopadzie kosztowały niecałe 2000 zł/os.


3 III 2016

SAJGON

W południe lądujemy w Sajgonie, od 1976 roku noszącym oficjalnie nazwę Ho Chi Minh. Nowa nazwa została nadana miastu na cześć Nguyễn Sinh Cunga - wietnamskiego komunisty, założyciela i przywódcy Komunistycznej Partii Indochin, potem premiera i prezydenta. Pseudonim polityczny tego pana to właśnie Ho Chi Minh.

Aby zostać wpuszczonym do Wietnamu trzeba mieć wizę. Wizę można otrzymać na dwa sposoby. Pierwszy, konieczny, kiedy przekraczamy granicę z Wietnamem drogą lądową, to  udać się do ambasady wietnamskiej, która znajduję się w Warszawie, złożyć wniosek, wypełniony wcześniej przez internet i wydrukowany, do tego fotografia paszportowa o wymiarach 6x4 cm i zapłacić odpowiednią kwotę uzależnioną od tego, o jaką wizę się staramy. Wyrobienie wizy trwa około 3 -4 dni roboczych. Ceny wiz w ambasadzie są wysokie, prawie ponad dwukrotnie wyższe niż na miejscu w Wietnamie. Druga opcja, z której możemy skorzystać lecąc do Wietnamu samolotem (tylko na wybranych lotniskach), to promesa wizowa. Wiele biur zajmuje się sprzedażą promes, koszty takiej promesy to około 80 - 100 zł. Składamy wniosek przez internet na stronie wybranego biura, płacimy za pośrednictwo i po kilku dniach dostajemy na maila promesę wizową, na której znajdują się nasze nazwiska i zazwyczaj też nazwiska jakichś innych ludzi jeszcze :). Dzięki tej promesie dostaniemy wizę na lotnisku w Wietnamie, koszt wizy na miejscu to 25 $ za wizę jednokrotnego wjazdu na 30 dni.

Po wylądowaniu na lotnisku w Sajgonie idziemy prosto i  potem w lewo, aż zobaczymy okienka do składania podania o wizę. Są trzy okienka. Podanie składamy w okienku środkowym lub pierwszym od lewej. Trzeba mieć: promesę, paszport, zdjęcie oraz WNIOSEK (do ściągnięcia z internetu), jeśli nie mamy wniosku, musimy go wypełnić na miejscu, co może skutkować sporą ilością dodatkowego czasu spędzonego na lotnisku. My mając komplet dokumentów i będąc jednymi z pierwszych osób w kolejce czekaliśmy na wizę prawie godzinę, wiemy, że można czekać nawet 4 - 6 godzin, jak ma się pecha :)
Czyli w okienku oddajemy komplet dokumentów oraz zdjęcie (jeśli nie mamy zdjęcia, to koszt zrobienia fotki na miejscu, to 5$ za osobę i dodatkowy czas oczekiwania oczywiście), potem siadamy sobie wygodnie na krzesełkach i czekamy, aż pani/pan z okienka po prawej stronie wywoła nasze nazwisko. Trzeba się dobrze wsłuchiwać, bo wymówienie niektórych nazwisk jest dla nich trudne, więc szukajmy dźwięków przynajmniej zbliżonych do artykulacji naszego nazwiska :).
Dopiero podchodząc do okienka po prawej stronie i dostając już fizycznie do ręki paszport z wklejoną w niego wizą, płacimy 25$ opłaty wizowej.
Po otrzymaniu paszportu od razu idziemy na odprawę paszportową - jest w tej samej hali co wydają wizy. Odprawa jest w miarę sprawna i dopiero po odprawie możemy iść odebrać nasz bagaż :) 

Schodzimy po schodkach w dół, zaraz za budkami odprawy. Na dole zapewne już od dawna leci taśma, a na niej - na szczęście - nasze bagaże :) Oddychamy z ulgą - walizki są i są całe. W hali przylotów jest informacja turystyczna, można dostać mapkę miasta oraz popytać o potrzebne nam sprawy. Jest też kilka kantorów. Po wylądowaniu musicie wymienić trochę pieniędzy, aby mieć dongi przynajmniej na początek. Chociaż, jak się przekonaliśmy - za wiele rzeczy można płacić w dolarach. W kantorze na lotnisku, w którym wymienialiśmy pieniądze nie pobierali dodatkowej prowizji, a kurs był całkiem ok.

Jak dostać się z lotniska do centrum Sajgonu - Dystrykt 1?
Po wyjściu z lotniska od razu widzimy masę taksówek oraz kilka autobusów. My decydujemy się na komunikację miejską. Wsiadamy w autobus 152, który jedzie do  Ben Than Market, od tego przystanku mamy 10 min do hostelu.
Autobus jest otwarty i pusty, ktoś wyglądający na kierowcę siedzi na ławce nieopodal i nie mówi po angielsku, ale pokazujemy mu na mapie Ben Than Market i potwierdza, że autobus pojedzie tamtędy. Czekamy sporą chwilę, aż autobus ruszy, w końcu wyjeżdżamy :)
Wysiadamy przy rondzie w pobliżu Ben Than (charakterystyczna, wielka hala targowa). Jeszcze w Polsce wydrukowaliśmy sobie mapkę, jak dojść z tego ronda do naszego hostelu na ulicy Bui Vien. 

Bui Vien to ulica typowo turystyczna dla backpackersów. Znajduje się w Dystrykcie 1, czyli tej części miasta, w której znajduje się większość atrakcji turystycznych oraz dobra infrastruktura turystyczna. Jest tam wiele hosteli i restauracyjek. W okolicy jest sporo biur turystycznych, w których można kupić wycieczki. Kupowanie wycieczek przez biura bywa dość korzystne, czasami cena jest nawet niższa, niż gdybyśmy organizowali to samodzielnie, poza tym oszczędza wiele czasu. Jeśli jesteśmy w krótkiej podróży - to chyba lepsze rozwiązanie.

Pierwsze dwa noclegi wykupiliśmy w Lily's Hostel, kosztowało to 25$ za dobę za pokój ze śniadaniem. Polecamy, bo lokalizacja jest dobra, a sam hostel czysty. 


W Sajgonie jest gorąco, wilgotno i bardzo głośno. To miasto jest jak układ krwionośny - tętni życiem, ciągle w ruchu, ciągle w biegu. Wszędzie są skutery, są ich miliony! Potem dowiadujemy się, że w Sajgonie jest dokładnie 8 milionów skuterów. W godzinach szczytu, jak są korki i skutery zajmują całą powierzchnię ulic, często co bardziej niecierpliwi Wietnamczycy jeżdżą...chodnikami! Więc nie bądźcie zaskoczeni, jak idąc chodnikiem będziecie mijani przez szalonych skuterkowców omijających korki :)

Ruch uliczny w Wietnamie jest całkiem nieźle zorganizowany. Na pierwszy rzut oka, dla Europejczyka, może się wydawać, że jest to..."totalny sajgon", komunikacyjna dżungla... Ale w tym szaleństwie jest metoda, ruch odbywa się w miarę płynnie. Wietnamczycy  żartują, że główna zasada ruchu ulicznego w Wietnamie to: "Zielone - możesz jechać, żółte - możesz jechać, czerwone - nadal możesz jechać." :D Przechodząc więc przez ulicę na zielonym świetle dla pieszych nie łudźmy się, że nie będą wtedy po ulicy jechać skutery czy nawet samochody, bo raczej będą. Trzeba po prostu iść uważnie i w stałym tempie, aby kierowca wiedział, z której strony nas minąć :)
Często nie ma w ogóle sygnalizacji świetlnej dla pieszych, wówczas przechodzimy wtedy, kiedy dla kierowców na tej ulicy zapala się czerwone światło, a ruszają ci z prostopadłej :)

Spacerujemy trochę, oglądamy najbliższą okolicę, ale jest już późnawo, czas na obiad. W przyulicznej restauracyjce zamawiamy zupę, sajgonki, ryż z ananasem i kurczakiem i sporo piwka. Za wszystko płacimy niecałe 40 zł. Nie ma to jak siedzieć w Sajgonie, jeść sajgonkę i popijać Sajgonem - bo tak zwie się lokalne piwo.

Czyżby tydzień polski w Sajgonie? :D:D


W okolicy jest oczywiście bardzo wiele salonów masażu, w Azji, w miejscach turystycznych, co kilka metrów mamy taki przybytek :). Wieczorem postanawiam skusić się na tę formę relaksu. Masaż stóp trwa 45 minut i kosztuje 80 tys dongów (VND), 1 zł to około 6 tysięcy VND. Na początku dostaję jakąś przypadkową chyba dziewczynę, która nie bardzo wie, co robi, ale później przegania ją właścicielka i dalej jest już tylko genialnie :) Po masażu następuje coś, z czym zetknęłam się pierwszy (i na razie ostatni) raz - wymuszenie napiwku po usłudze. Zanim zapłaciło się za masaż, każdy dostawał karteczkę z takim niby badaniem satysfakcji klienta. Zaznaczało się, czy masaż był słaby, czy ok, czy dobry, czy w ogóle super. Ja zaznaczyłam super :) Ale była też dalsza część...  Żądanie zaznaczenia kwoty napiwku jaki dajemy dodatkowo. Podane do zaznaczenia kwoty były równe lub wyższe niż sama cena masażu :D. Ja po prostu już powiedziałam, żeby mi nie wydawali ze 100 tys, więc i tak napiwek wyszedł ponad 20% ;)

Wieczorem miasto nie śpi. Udajemy się więc na poszukiwanie lekkiej kolacji, bardziej z ciekawości do lokalnego jedzenia, niż z głodu. Przy dużym skrzyżowaniu niedaleko Bui Vien pojawiły się uliczne garkuchnie, których w dzień tam nie ma.W jednym miejscu ustawia się około 6 stanowisk, każdy sobie robi jakąś swoją specjalność i są nawet metalowe stoliki z plastikowymi krzesełkami, aby zjeść na siedząco. Wypas jednym słowem :) "Szefowie kuchni" nie mówią po angielsku i nie ma szans dopytania, co znajduje się w daniach, więc bierzemy w ciemno ufając, że zjemy.
Sławek oczywiście zamawia jakąś zupę, a ja coś, co okazuje się być chyba ryżowymi kopytkami smażonymi z jajkiem, do tego dziwny, ale dobry sos i małe piwko. Koszt kolacji to około 12 zł.





Nie mamy jeszcze sprecyzowanych planów co do pobytu na południu. Moim punktem obowiązkowym są na pewno tunele Wietkongu znajdujące się w okolicy, ale co więcej, to właśnie planujemy teraz. Ceny wycieczek w biurach są bardzo dobre i raczej wszędzie podobne. Chcemy kupić od razu wycieczki i transport do środkowego Wietnamu, gdzie zamierzamy się dostać nocnym autobusem, aby nie tracić dnia. Po dłuższych naradach decydujemy się zostać na południu nie dwa dni, ale trzy, kosztem skrócenia pobytu na północy (i była to świetna decyzja).  Planujemy jutro zwiedzić miasto, kolejny dzień pojechać do delty Mekongu, a w ostatni dzień do tuneli.
Okazuje się jednak - w każdym razie tak wynika z informacji od pani z biura podróży, oraz z rozpiski z rozkładem autobusów - że podróż autobusem z Sajgonu do Hoi An w środkowym Wietnamie, to nie tylko noc, ale prawie doba :) No i jesteśmy w kropce, bo aż tyle czasu na podróż nie mamy...

4 III

SAJGON

Budzik ustawiony na 8:30, spaliśmy około 11 godzin, ale spokojnie moglibyśmy więcej :). Ale szkoda nam czasu, miasto wzywa - GOOD MORNING VIETNAM!

W naszym hostelu mamy śniadanie, do wyboru kanapki lub jajka oraz napój. Idziemy w jajecznicę + gorąca bagietka i herbata (też gorąca). Herbata to przecież idealny początek dnia. 

W ogóle tu wszędzie są bagietki, widać, że Wietnam był długie lata kolonią francuską. Francuzi wkroczyli do Wietnamu w 1858 roku, rzekomo z misją obrony misjonarzy francuskich działających na terenie tego kraju, no i trochę się zasiedzieli... Dopiero w 1945 roku Ho Chi Minh proklamował niepodległy Wietnam, ale Francuzi nie przyjęli tego najlepiej i dalej kolonizowali, a Indochiny zaczęły się intensywnie bronić. Wojna kolonialna trwała 8 lat i Francuzi przegrali, w wyniku czego w 1954 roku powstały cztery niepodległe państwa: Wietnam Północny, Wietnam Południowy, Laos i Kambodża.
Wietnam północny i południowy były dwoma osobnymi państwami, północ była komunistyczna, a południe nie... Potem była kolejna wojna, tym razem bratobójcza, w którą zaangażowały się inne kraje, głównie USA. Wojna Wietnamska (zwana w Wietnamie wojną amerykańską) trwała aż 18 lat - od 1957 do 1975 roku i zakończyła się zwycięstwem komunistów i proklamacją w 1976 roku Socjalistycznej Republiki Wietnamu. I pomimo, iż teraz jest to jeden kraj, to różnice pomiędzy południem, a północą są bardzo wyraźne,  o czym mogliśmy się przekonać na własnej skórze :)

Czas na zwiedzanie miasta. Korzystamy z mapki miasta oraz przewodnika Lonley Planet. Dzięki przewodnikowi dowiadujemy się, że spora część muzeów jest zamknięta w godzinach około południowych, np. Muzeum Wojny jest nieczynne 12 - 13:30, a Pałac Niepodległości 11:13:00, więc układamy plan optymalnie :)

Z naszego hostelu jest dość blisko w interesujące nas miejsca. Zaczynamy od Muzeum Wojny, które znajduje się 30 min piechotą od Bui Vien. Polecamy spacer ulicami Sajgonu - to miasto dosłownie kipi, tętni życiem, pełne jest kolorów, zapachów i dźwięków - pozytywny zawrót głowy :)

Jedzenie jest dosłownie wszędzie


Już wiemy,  że na wózek można zmieścić znacznie więcej ;)


O muzeum wojny trochę słyszeliśmy już wcześniej. Nie raz czytałam relacje, że robiło ono na ludziach ogromne wrażenie, że niby wychodzili już nie tacy jak wcześniej, że płakali... Podchodziłam do tego bardzo sceptycznie; no ludzie - przecież to jest muzeum... Na pewno zmusi mnie do łez, no błagam ;)

Wstęp do muzeum jest bardzo tani - kosztuje 15 tys dongów, czyli około 3 zł/os. Na zwiedzanie mieliśmy 1,5 godziny (potem zamykali) - jest to trochę za mało, przydałyby się ze dwie co najmniej, choć można tam też spędzić większość dnia, jeśli chce się zobaczyć  i poczytać wszystko. My mieliśmy 1,5 godziny...i w sumie dobrze, bo 3 godzin chyba bym jednak nie wytrzymała. To wszystko, co czytaliśmy, o tym, jak poruszające jest to muzeum - to prawda. Pokazuje nam wojnę wietnamską od strony, od której ja jej nie znałam. Jesteśmy wychowywani na amerykańskich filmach i serialach, gdzie są złe "żółtki" i bohaterscy Amerykanie. Muzeum oczywiście pokazuje to zupełnie z innej perspektywy, bardzo propagandowo i jednostronnie, mimo to - otwiera oczy...
Była to bardzo długa, straszna i brutalna wojna, w której Amerykanie używali chemikaliów takich jak np. czynnik pomarańczowy, zwany w muzeum "Agent Orange", który miał służyć do zniszczenia lasów, aby uniemożliwić przeciwnikom ukrywanie się. Okazało się jednak, że niszczenie lasów to tylko jedno z jego działań. Czynnik ten mocno oddziaływał na ludzi, którzy chorowali lub umierali, a kobiety rodziły zdeformowane, kalekie dzieci. Do tego dochodziły bomby napalmowe, tortury... Ucierpiała ogromna ilość ludności cywilnej, masa dzieci.

Dżungla po czynniku pomarańczowym


Muzeum podzielone jest na kilka części, są sale pokazujące wojnę, Amerykanów walczących z wietnamską armią, Wietnamczyków (zwolenników Amerykanów) walczących z Wietnamczykami (komunistami), możemy zobaczyć zwłoki, rozczłonkowane ciała, dużo śmierci i przemocy. W kolejnych salach oglądamy efekty czynnika pomarańczowego, łącznie z ekspozycją...noworodków zanurzonych w formalinie... Trudne to wszystko...

Wyszliśmy stamtąd poruszeni, zmęczeni psychicznie, ale bogatsi o nową perspektywę. To miejsce to zdecydowanie MUST SEE w południowym Wietnamie.
Wychodząc z muzeum spójrzcie jeszcze w prawo, jest tam budyneczek łatwy do przeoczenia, na którym widnieje napis "Tiger cages". Zostało nam jeszcze kilka minut, więc idziemy zobaczyć - co to. Jest to część muzeum poświęcona...torturom stosowanym w czasie wojny. Ale już nie będę opisywać tego, czego można się tam dowiedzieć, zobaczyć...
W jednej sali, gdzie wychodzi się schodkami do góry, warto podnieść wzrok do góry... Jest tam masa nietoperzy :)

Tiger cages




Na zewnątrz znajduje się jeszcze ciekawa ekspozycja maszyn bojowych, to, jak zauważyłam, zaciekawia przede wszystkim panów i potrafi przyciągnąć na długi czas.

Zostaliśmy w Sajgonie jeden dzień dłużej między innymi i głównie po to, aby zobaczyć to muzeum - było warto.

Potem idziemy do katedry Notre Dame, kościoła inspirowanego - jak nazwa wskazuje - słynną paryską katedrą. Kościół był zamknięty, ale warto zobaczyć go przynajmniej z zewnątrz, zarówno on, jak i znajdujący się obok piękny budynek poczty stanowią niezbity dowód kolonizacji francuskiej :)



Jesteśmy już trochę przegrzani i odrobinę zmęczeni. Pałac Niepodległości jest jeszcze zamknięty, więc kupujemy w przydrożnej budce owoce i idziemy zjeść nasz lunch do parku przed pałacem. Dwie porcje pysznych, słodkich owoców to koszt około 4 zł.

Słodka papaja i ananas

W końcu otwierają ponownie Pałac o różnych nazwach (Niepodległości, Prezydencki, Wyzwolenia itd... co mapa i przewodnik - to inaczej). Wstęp to 30 tys dongów, czyli około 6 zł/os. Za to parę złotych mamy możliwość przejścia się po surowych wnętrzach, z których aż czuć powiew komunizmu, obejrzenia pałacu od dachu z lądowiskiem dla helikopterów, aż po bunkry. Na koniec są jeszcze dwie sale z projekcją ciekawego filmu o wojnie i historii tego budynku, pierwsza sala ma film po angielsku, a druga po wietnamsku.



Zobaczyliśmy już najważniejsze rzeczy z naszej listy, bolą trochę nogi i marzymy o zimnym prysznicu i zimnym piwie. Wracamy do hotelu chłonąc jeszcze to zwariowane miasto. Prysznic, zmiana garderoby. W marcu w prawie wszystkich miejscach, do których dotarliśmy, za wyjątkiem północnego Wietnamu, zmiana ubrań przynajmniej 2 razy w ciągu dnia to było minimum :), często temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni.

Na lunch idziemy do pobliskiej małej restauracyjki Royal Saigon, jest tam  świetny, rezolutny kelner mówiący biegle po angielsku i niemiecku. Można przyjemnie posiedzieć przy stoliku, utkwić wzrok w ulicy i wypić ekstremalnie tanie piwo. W czasie naszego pobytu Royal Saigon sprzedawał lokalne piwo za około 2 zł! To było taniej niż w sklepie, gdzie piwo kosztowało około 3 zł... Oczywiście to nie była nasza ostatnia wizyta w tym przybytku :). Wypiliśmy zimne piwko (jak zawsze ja ledwo zmęczyłam jedną butelkę), do tego lekki lunch - zupa oraz surowe sajgonki z krewetkami i przepyszny shake mango z jogurtem. Cały lunch kosztował około 30 zł:). Bardzo polecamy to miejsce - Royal Saigon - Bui Vien 228.

Sajgonki z Saigonem w Sajgonie :D

Idziemy teraz ogarnąć temat wycieczek i dalszej podróży na północ. Za dwie wycieczki - jednodniowa delta Mekongu oraz tunele Cu Chi w wersji na pół dnia płacimy za dwie osoby około 100 zł! Do tego dochodzi tylko dodatkowo bilet wstępu do tuneli. To naprawdę tanio, szczególnie że zabierają nas z hotelu i potem do niego odwożą :)
Potwierdzamy, że te autobusy do Hoi An faktycznie jadą bardzo długo, szukamy alternatywy i okazuje się, że samolot wcale nie jest taki drogi. Autobus, który prawie dobę będzie nami bujał w drodze do Hoi An kosztuje 19 $/os, pociąg jedzie trochę krócej i kosztuje w zależności od wygód od 40 do 60 $/os, a cena biletu lotniczego, jeśli kupilibyśmy go w biurze, to...50$/os :)!! No to mamy nasze rozwiązanie!
Decydujemy się oczywiście na samolot, którym polecimy zaraz po wycieczce do tuneli. Pani z biura podróży zapisuje nam na naszym rachunku za wycieczkę notatkę, że przewodnik ma nas wysadzić w drodze powrotnej w okolicy lotniska, bo autobus przejeżdża nieopodal. Świetnie się to poukładało :) Samolot to wielka oszczędność czasu, no i komfort oczywiście. Bilety kupujemy sami przez internet, wylot jest z Sajgonu, przylot do Da Nang (większe miasto obok Hoi An i Hue). Za dwa bilety z bagażem nadanym płacimy około 340 zł, czyli tylko dwa razy więcej niż za dobę jazdy autobusem.

Po południu idziemy jeszcze porobić trochę kroków po mieście, trafiamy na godziny powrotów z pracy (17:00 - 18:00), ilość motorków na drogach (i chodnikach) w tym czasie to obłęd! Chcemy zobaczyć pagodę w okolicy i natrafiamy na buddyjskie nabożeństwo, wszyscy uczestnicy przebrani byli w szare tuniki, oczywiście na boso. Bez problemu mogliśmy wejść, były osobne schody dla kobiet i mężczyzn, trzeba ściągnąć buty i być przyzwoicie ubranym - zakryte kolana i ramiona. Staliśmy chwilkę przed wejściem, aby nie przeszkadzać, chcieliśmy tylko popatrzeć.

Jest już ciemno, to był bardzo długi i intensywny dzień. Wybieramy się jeszcze po pocztówki, aby wysłać je jak najwcześniej (pocztówki z Kambodży szły do Polski ponad 3 miesiące, a i tak nie wszystkie doszły). Znów prysznic (ja - wieczny zmarzluch - skręcałam grzanie wody, żeby leciała chłodna), zmiana garderoby i dalej w miasto. Siadamy znów w Royal Saigon aby napić się zimnego piwka i w spokoju, komfortowo, przy stoliku (co później nieczęsto się zdarzało) przelać na papier te słowa. Tym razem zamawiamy smażone sajgonki (pycha!) z jakimś dziwnym, różowym sosem i wielkim stosem zieleniny, zawierającym sałatę, miętę i jeszcze jakieś inne trawy :) oraz pieczarki z karmelizowanym pieprzem i tofu (to wiadomo, że dla Sławka), no i znów 4 zimne piwka. Koszt kolacji to 30 zł :) Żyć nie umierać.

Kiedy jesz/pijesz coś w przydrożnej restauracyjce, co jakiś czas podchodzą handlarze z różnej maści niezbędnymi produktami, jak bransoletki, zegarki, gazety, papierosy, czy...zioło :)

1 komentarz: