niedziela, 24 kwietnia 2016

12 III - Chiang Rai

12 III
Chiang Rai 

Wysypiamy się aż do 7:30 :), pakujemy plecaki (woda, przewodnik, mapa, ręcznik, stroje kąpielowe, batonik, plastry, balsam z faktorem, szal) i robimy plan podróży. Chcemy zobaczyć Białą Świątynię - Wat Rong Khun, wodospady Khun Kon, uprawy herbaty, tarasy ryżowe i wioski mniejszości etnicznych. Wczoraj w biurze turystycznym widzieliśmy mapkę dla takiej właśnie wyprawy i coś podobnego chcieliśmy odtworzyć (ale się nie udało tak do końca).

Skuter przyjeżdża o czasie. W zastaw niestety trzeba dać paszport albo kwotę około 350 zł - niechętnie zostawiamy paszport pełni obaw (nigdy tego nie robimy). Podpisujemy umowę, robimy zdjęcia skutera, żeby nas później nie posądzono o jakieś rysy. Dostajemy dwa kaski (jest obowiązek jeżdżenia w kasku). Dostaliśmy też kłódkę, o którą prosiliśmy. Zapewniano nas, że to kompletnie nie jest potrzebne, że jest bardzo bezpiecznie, ale strzeżonego.... ;) Może i jesteśmy w Tajlandii, ale mentalność mamy polską i polskie obawy :)

Najpierw ruszamy poszukać śniadania, znajdujemy coś na targu, ale nie można zjeść na miejscu - nie ma gdzie usiąść. Jadąc dalej wypatrzyliśmy przy drodze jakieś stanowisko z patelnią - tak po prostu przed domem na podjeździe. Cała restauracja to stolik z trzema krzesłami, patelnia, jajka i miły Taj. Pytamy, czy zrobi nam jajecznicę, ale pan nie mówi ani słowa po angielsku, poddajemy się więc, bo widzimy, że ma tylko jajka, więc co by nie zrobił, będzie ok. Pokazujemy palcem dodatki (pomidory, cebula itd) i pytamy, czy do tego dostaniemy jakieś pieczywo, ale nie ma możliwości dogadania się. Nigdzie jednak nie widzimy śladu pieczywa, więc kupujemy w sklepie na przeciwko niby chleb (pieczywo tostowe), żeby mieć czym przegryźć jajecznicę.




W między czasie żona miłego Taja biegnie do sklepu, aby kupić nam wodę do śniadania - chyba byli w szoku, że się rozsiedliśmy na krzesełkach i jemy "na miejscu". Podziękowaliśmy za wodę, mówiąc, że nie trzeba, ale i tak nam nalali, to było bardzo miłe :)
Pan jeszcze uzgadnia z nami cenę - pokazuje na jedno jajko i cenę 20 THB, a potem dwa jajka i cenę 25 THB - oczywiście  pokazujemy, że dwa :)
Po niedługiej chwili wjeżdżają nam na stolik dwa wielkie, pyszne omlety na wielkiej górze...ryżu :D A my dopytywaliśmy się o chleb :) Uśmialiśmy się z siebie :) Przecież tutaj wszystko jest z ryżem!
To wielkie, pyszne śniadanie kosztowało nas około 6 zł za wszystko. 

Jedziemy skuterkiem do Białej Świątyni około 15 km. Po drodze są jakieś remonty i zamknięta droga, którą powinniśmy jechać, ale jakimiś objazdami w końcu docieramy na miejsce. Świątynia nie jest zabytkiem - jest współczesną budową, zaczęto ją budować w 1997 roku i jest nadal rozbudowywana. Autorem tego dzieła jest Chalermchai Kositpipat.



Świątynia już od pierwszego wejrzenia robi ogromne wrażenie, jest po prostu zjawiskowa! Oglądaliśmy ją na zdjęciach, ale na żywo jest jeszcze piękniejsza. Jest cała biała, wyklejona pasmami maleńkich lusterek, które odbijają światło i sprawiają wrażenie, że budowla się świeci, błyszczy. Do świątyni przechodzi się przez mostek zbudowany jakby nad rzeką wyciągniętych dłoni, aż ciarki przechodzą. Zdaje się, że symbolizuje to dusze pokutujące w piekle. Niesamowita jest dbałość o detale - watro przyjrzeć się różnym rzeźbom, misternym elementom konstrukcji, dekoracjom... Wnętrze świątyni na pierwszy rzut oka wydaje się typowe - niezbyt bogaty środek i figura Buddy, ale jak poświęcimy chwilę na analizę malunków naściennych, zobaczymy, że są one co najmniej niezwykłe. Na ścianach zobaczymy odniesienia do współczesnej historii i popkultury, jest tam m.in: Michael Jackson, Bin Laden, Spiderman, Batman, rakiety, broń laserowa, World Trade Center w momencie zamachu, Neo z Matrixa... Co najmniej zaskakujące :)




Do świątyni należy wejść z zakrytymi ramionami i kolanami, są osoby, która tego pilnują, a wstęp jest bezpłatny! Zaskoczyło nas to, bo większość ludzi zapłaciłaby naprawdę sporo, aby wejść do środka. Tajlandia jest wspaniała.

Aż szkoda nam odjeżdżać... Moglibyśmy na nią patrzeć godzinami :)

Jedziemy do wodospadów Khun Kon. Od parkingu trzeba przejść do celu 1400 metrów. Trasa jest przepiękna - prowadzi przez dżunglę, jest zielono, duszno i parno, a przyroda krzyczy wszystkimi swoimi głosami - fantastycznie :). Moglibyśmy tak iść znacznie dłużej.





Dochodzimy do wodospadu - jest super. Dżungla, cisza, garstka ludzi i ten piękny wodospad. Na początku brodzimy w chłodnej wodzie po kolana, a potem decyzja - przebieramy się w stroje i wskakujemy do wody z zamiarem przejścia przez ścianę wodospadu. Dla mnie było to bardzo trudne, za każdym razem jak zbliżałam się do ściany wody, to nie mogłam oddychać, woda odpryskująca od wodospadu zatykała mi usta i nos, cała się trzęsłam (myślałam że z zimna, ale to były emocje). Podchodziłam do wodospadu 4 razy i cofałam się nie mogąc oddychać i bojąc się, że przechodząc przez ścianę wody, wodospad wgniecie mnie w wodę ;)
Sama pewnie bym nie weszła, ale Sławek po mnie wrócił i w końcu udało mu się dosłownie wepchnąć mnie w ścianę wody :) Udało się, przeszłam! Wspięliśmy się na skały po drugiej stronie i oglądaliśmy wodospad "od środka", zalewani przez jego wodę spływającą po skałach. Potem ześlizgnięcie ze skały, krótkie nurkowanie i już byliśmy po "właściwej" stronie wody. Adrenalina jak dla mnie - niesamowita, wielkie emocje. Jeden z najfajniejszych momentów mojego życia :)! Tyyyyle pozytywnych emocji!! 



Potem usiedliśmy na skale na brzegu, wysuszyliśmy się w słońcu popijając Changa i patrząc na wodospad i dżunglę dookoła. Było...najlepiej. Nie chcieliśmy stamtąd odchodzić :) Przebraliśmy się w końcu w suche ubrania i cudownie schłodzeni ruszyliśmy w drogę powrotną.




Szukamy upraw herbaty, nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje :) Nigdy jeszcze nie widzieliśmy pól herbacianych i naprawdę chcieliśmy to zobaczyć. Okazuje się, że już jest 15:30! Chyba faktycznie wodospad pochłonął nas na długo...




Żołądki krzyczą - jeść. Wracamy do Chiang Rai, jemy pad thai i pijemy shake truskawkowy. Nie udało nam się niestety zobaczyć wiosek z mniejszościami etnicznymi, ani tarasów ryżowych, ale to jest powód, aby jeszcze powrócić na północ Tajlandii. Myśleliśmy, żeby jeszcze pojechać i poszukać tych wiosek, ale po całym dniu i wielu kilometrach na motorku bolą nas już mocno...pewne miejsca :)

Jedziemy jeszcze tylko na dworzec sprawdzić odjazdy autobusów do granicy, okazuje się, że w weekend pierwszy autobus jedzie 30 min później i jeśli jedzie 2,5 - 3 godziny, jak mówi przewodnik, to jest duża szansa, że na 10:00 nie zdążymy na łódź. Kupujemy transfer w biurze podróży. Wychodzi około 30 - 40 zł drożej na osobę, niż samodzielna przeprawa, ale nie chcemy ryzykować. Koszt podróży do Luang Prabang  to około 200 zł za osobę, w tym ma być: autobus z hotelu do granicy, asysta na granicy, autobus przez most graniczny, transport z granicy do przystani, rejs do Pakbeng i w kolejnym dniu rejs do samego Luang Prabang, po drodze łódź ma rzekomo trzy razy zatrzymać się przy jakiejś świątyni, przy wodospadzie i lokalnej wiosce i można zejść i to pooglądać. To, jak faktycznie będzie wyglądać podróż opiszę w kolejnych dwóch częściach, bo troszkę inaczej, niż opowiadała agencja :)

Ogarniamy się trochę i idziemy na nocny bazar kupić trochę pamiątek. Ceny są niskie, trzeba się targować i sprawdzić cenę jednej rzeczy na różnych stoiskach, bo rozbieżności mogą być duże - ta sama rzecz na stoisku 5 metrów dalej może być 3 x tańsza :) Jeśli chcecie kupić olej kokosowy, to cena w aptece nieopodal jest niższa, niż na bazarze. Generalnie jest dość tanio i jest masa pięknych rzeczy, do tego na scenie nieopodal odbywają się koncerty i występy. Jeden z występów to pokaz tańca pięknie, strojnie i wyzywająco ubranych kobiet, spośród których przynajmniej kilka okazuje się nie być kobietami :) 

Tym razem nic nie jemy, bo nadal jesteśmy pełni po popołudniowym pad thai. Wracamy do domu i znów się pakujemy. Przygotowuję nasz prowiant na kolejne dwa dni. Kupiliśmy dzisiaj w tym celu chleb tostowy, pomidory, ogórki, kilka mango, banany, orzechy nerkowca i wodę, do tego: nóż, ściereczki i płyn do dezynfekcji. Na łódce nie ma sklepiku i trzeba o wyżywienie zadbać wcześniej.

Teraz kilka godzin snu i nazajutrz początek długiej podróży :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz