niedziela, 24 kwietnia 2016

14 III Pakbeng - Luangprabang LAOS

14 III  
Pakbeng - Luangprabang
LAOS

Budzimy się około 6:00, jest jeszcze ciemno i bardzo ciepło, nadal nie ma prądu. Sławek znajduje w łazience (poszedł z latarką) wielkiego karalucha, którego zamiast skutecznie zabić - wypłasza z łazienki do pokoju i zostawia mnie z nim sam na sam. Kiedy wraca, karaluch jest na ścianie na przeciwko łóżka i mimo, że w końcu zostaje zamordowany, to ja już i tam mam pospane... Nie wiadomo przecież, czy nie czai się gdzieś jego rodzinka... Potem jeszcze dochodzi jaszczurka (jaszczurki są ok :) ) i komary... No cóż, jesteśmy w wiosce w dżungli nad brzegiem Mekongu, czego ja się spodziewam? :) Z latarką w ręce myję się i pakuję, a potem czuwam, aż zacznie świtać i wyciągam Sławka na spacer. Dzięki karaluchowi mamy masę czasu. Idziemy na spacer nad Mekong i przez wieś. Jest pięknie i rześko, znad gór unoszą się mgły, zaczyna wstawać dzień...





Gdzieś niedaleko słyszymy słonie, ale ich nie widzimy - zobaczymy je dopiero wypływając z Pakbeng. Część ludzi już idzie zajmować sobie miejsca w łódce, więc postanawiamy się troszkę pospieszyć. Na śniadanie jemy bagietkę i maleńki omlet z gotowanymi ziemniakami. Zabieramy rzeczy i idziemy pieszo na przystań - nie ma nikogo, kto by nas mógł zawieźć oczywiście ;)
Na przystani jest kilka łódek - mniejszych, niż ta wczorajsza, nie wiadomo, która jest właściwa, zostajemy skierowani do łódki po prawej stronie, składamy bagaże, zajmujemy miejsca i widzimy, że większość ludzi jest kierowana do łódki po lewej stronie. Nikt nie mówi po angielsku, więc nie ma jak dowiedzieć się, o co chodzi... Ostatecznie zabieramy swoje bagaże i idziemy do łódki po lewej, która ma stoliki przy siedzeniach i jest już bardziej zapełniona. Okazuje się, że obie łódki płyną do Luang Prabang, tylko jedna wypływa około pół godziny wcześniej - na szczęście - ta nasza. Wypływamy o 8:40. Tuż przed wypłynięciem chodzi pan i zbiera od nas bilety (ważne, żeby ich nie zgubić!).

Według prognozy pogody ma dzisiaj być bardzo upalnie, więc ubieramy się lekko. Niestety upał zacznie się dopiero po południu, więc odziana bardzo lekko, kończę owinięta ręcznikiem i zziębnięta :)
Na tej łódce ze stolikami trzeba przy wejściu ściągać buty i trzymać je w siatce, więc na łódce jest czysto. No i płyniemy... Dżungla, skały, wybrzeże z bardzo jasnym piaskiem, bawoły, wioski.... I tak cały czas.




Pan w agencji sprzedając nam transfer powiedział, że w drugim dniu mamy zatrzymywać się na zwiedzanie trzy razy :) Tak... ciekawi jesteśmy... a do tego szampan, kawior i truskawki? Mam nadzieję, że Dom Perignon już się chłodzi pod pokładem! :D

Oczywiście nie było żadnych stopów na zwiedzanie... Ale zachodzę w głowę - po co nas okłamał? Przecież i tak chodziło nam o transfer, a nie dodatkowe atrakcje... Około 16:00 łódka przybija do maleńkiej przystani, oczywiście NIE w Luang Prabang. Czytaliśmy już wcześniej o tym procederze. Od kilku lat "przedsiębiorczy" Laotańczycy stwierdzili, że po co zawozić ludzi do Luang Prabang (za co zapłacili), jak można wyciągnąć jeszcze dodatkowe parę dolarów z białych bankomatów. Zorganizowali więc sobie przystań 10 km przed miastem i tam zawijają łódki z białasami i nikt i nic nie zmusi kapitana, aby jednak dopłynął do LP. Na przystani jest już oczywiście świetnie zorganizowana mała mafia transportowa. Nie ma tam żadnych autobusów, busów, a jedynie tuk tuki z jedną ceną - 10 zł od osoby, wejść MUSI 8 osób, żeby ruszyć, czyli 80 zł za przejazd tuk tuka przez 10 kilometrów. Najdroższy tuk tuk w Azji chyba. Mimo, że wiedzieliśmy o tym wcześniej, to i tak byliśmy źli za takie "specjalne" traktowanie. To już nie pierwsza i niestety nie ostatnia próba nieuczciwego wyłudzenia pieniędzy od turystów w tym kraju z jaką się spotykamy. Tuk tuk wysadza nas gdzieś w centrum, wygląda to na główne skrzyżowanie, obok informacji turystycznej. W informacji turystycznej pracownik: nie mówi po angielsku, nie zna miasta i nie zna się na mapie! Brawo! :) Poprosiłam go, aby mi zaznaczył na mapie adres naszego hostelu, to zaznaczył punkt w ogóle w innej części miasta, dobrze, że się Sławek zorientował. 

Dzięki gps w telefonie odnajdujemy nasz hostel Siengkhaen Lao Gesthaus . Cena za dobę to 25$ za skromny, podstawowy pokój z azjatycką łazienką i maaaaaasą komarów. To wysoka cena za taki standard, ale w Laosie ze wszystkim się cenią. Plusem naszego hostelu jest bardzo miła obsługa i dobra lokalizacja (wszędzie blisko i cicho).

Pomimo zmęczenia podróżą chcemy jeszcze wykorzystać resztę dnia i idziemy na zachód słońca na wzgórze Phu Si - punkt widokowy w centrum miasta z małą świątynką na szczycie. Wstęp to 20 tys kipów (około 10 zł). Wspinamy się na górę w upale.
Po drodze panie sprzedają maleńkie ptaszki w małych klateczkach. Ptaszki kupuje się, aby je uwolnić na górze. Słyszymy komentarze turystów - o jakie biedne ptaszki, kupię i je wypuszczę. Ludzie chyba są tak ograniczeni, że nie zdają sobie sprawy z tego, iż kupując te ptaszki, napędzają tylko proceder łapania i więzienia tych maluchów. Kiedy Sławek wyciąga aparat, aby zrobić zdjęcie klatek, sprzedawczyni szybko je chowa, co świadczy chyba o tym, że ta działalność nie jest legalna.





Z góry rozciąga się ładny widok na miasto, góry i zachód słońca nad Mekongiem...

Idziemy jeść na taką wąską uliczkę wypełnioną straganami z jedzeniem. Każde stoisko jest w formie bufetu. Dostajesz miskę za 7,50 zł i możesz zjeść wszystko, co do niej zmieścisz na jeden raz. Jedzenie jest różne - makarony, warzywa świeże i gotowane, banany w cieście... Mam miskę pełną wszystkiego - zimnych niby frytek, zielonej fasoli, sajgonek, różnych zielonych rzeczy, ogórków i na to jeszcze jajko sadzone :) Okazuje się, że miska jest większa niż się spodziewaliśmy, a my naładowaliśmy jak Polacy pierwszy raz na wakacjach all inclusive. Wstyd :) Zjedliśmy około połowę zawartości miski. 



Totalnie przejedzeni idziemy na nocny bazar rękodzieła, bardzo znane miejsce, polecane przez turystów i przewodniki. Nastawiamy się na porządne zakupy pięknych pamiątek, a wychodzimy głęboko rozczarowani nie kupując niczego. Ten targ rękodzieła to długa uliczka pokryta gęsto namiotami z niskim stropem, więc trzeba chodzić pochylonym często, stoiska są rozłożone na ziemi, więc żeby się czemuś przyjrzeć trzeba przykucnąć. Zawartość stoisk jest obrzydliwie powtarzalna, wystarczy zobaczyć kilka pierwszych, bo na kolejnych jest dokładnie to samo już (niby niepowtarzalne rękodzieła). Wcale nie jest to misterna robota okolicznych wieśniaków, większość wygląda na masową produkcję. Być może kiedyś było inaczej...
Ceny "rękodzieła" są najwyższe, jakie dotychczas widzieliśmy w Azji. Jesteśmy zmęczeni, nie mamy ochoty, ani siły na targowanie, więc wracamy do pokoju z niczym.




Poniżej kilka przykładowych cen w Laosie:
- pokój 2-os z łazienką i klimą w średnim standardzie - 25$
- skuter na jeden dzień - 60 - 70 zł
- bagietka z zawartością - około 7 - 10 zł
- piwo lokalne w sklepie - 5,5 - 7,5 zł
- ryż smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- woda 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- banany około 1 kg - 3,5 zł

Czas odpocząć po ciekawym dniu :) ale najpierw musimy wybić wszystkie komary, a jest ich naprawdę sporo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz