niedziela, 10 kwietnia 2016

8 III - Hoi An - Hanoi; Hanoi

8 III
Hoi An - Hanoi; Hanoi

Wstajemy o 3:15, ponieważ około 4:00 ma po nas przyjechać Shuttle Bus. Właścicielka domu specjalnie przyjechała o tej godzinie, aby dopilnować, czy autobus nas zabierze i dać nam śniadanie na wynos (dzień wcześniej o to poprosiliśmy) - ciepłe bagietki, serek topiony, banany i woda. To bardzo miłe z jej strony!

Jest 4:15, a naszego autobusu nadal nie ma, zaczynamy się martwić. Nasza gospodyni próbuje się dodzwonić do tej firmy, ale nie udaje jej się... W końcu bus przyjeżdża o 4:40! Kierowca rozbrajająco szczerze przyznaje, że zaspał, po prostu sobie zaspał, a my już byliśmy cali w stresie, że nie zdążymy się odprawić na lot... Okazało się, że na kurs o 4:00 mieli tylko nas! No i rozwiązała się zagadka, dlaczego nie chcieli nas wpisać na tę godzinę :) Kierowca więc z naszą dwójką pędził łamiąc wszystkie przepisy, żeby jak najszybciej dowieźć nas  na lotnisko.

Wpadamy na terminal krajowy, pędzimy do odprawy VietJet i bez problemu się odprawiamy (mając tylko numer rezerwacji i paszporty, nie drukowaliśmy potwierdzenia, ani nic). Możemy odetchnąć z ulgą i zjeść nasze śniadanko. Tym razem na odprawie bezpieczeństwa zabierają nam wodę, ale w poczekalni jest dystrybutor z pitną wodą i jeśli ktoś chce, można skorzystać.

Lot przebiega szybko i bez problemów, lądujemy o 7:30, jest dość ciepło, ale szaro, mgliście i mży. Przy wyjściu z terminala jest kilka busów do centrum za 2 $ za osobę. Później się dowiedzieliśmy, że te busy dojeżdżają do miejsca w pobliżu Jeziora Zwróconego Miecza, które jest około 20 min - pół godziny drogi od naszego hostelu. My szukamy miejskiego autobusu nr 17, ponieważ on dojeżdża do Long Bien, które jest zaraz przy Old Quater i 2 minuty od naszego hostelu. Autobus kosztuje 9 tys dongów, czyli ok 1,50 zł za osobę i jedzie straaaaaaaasznie długo, bo aż 1,5 godziny. Problemem może być znalezienie tego autobusu. Jak my go zlokalizowaliśmy: po wyjściu z lotniska poszliśmy po skosie do przodu i w prawo, przeszliśmy przez parking dla samochodów osobowych przed lotniskiem i za tym parkingiem na takim pustawym placyku stał sobie tak o, ni w pięć ni w dziewięć - autobus nr 17. Ani przystanku, ani oznaczenia, ani tablicy - nic. Czyli nasza rada: szukajcie autobusu, a nie przystanku! Jeśli się nie uda, to pozostaje bus za 2$ lub taxi za 16$.
W autobusie byli sami Wietnamczycy, bilet kupuje się u chłopaka "biletowego", który podchodzi do nowo wsiadających osób. Autobus na przystankach w zasadzie się nie zatrzymuje, tylko zwalnia na tyle, aby pasażerowie mogli z niego wyskoczyć lub wskoczyć :). Droga jest bardzo długa, ale można prawie cały czas obserwować pola ryżowe. Zastanawiamy się tylko - czemu tu tak ciemno, mokro i jakoś nieprzyjaźnie?

Pierwsze wrażenie, jakie robi na nas północ i okolice Hanoi jest dość średnie: szaro, mokro, nieprzyjaźnie, bardzo głośno i śmierdzi.

Nasz przystanek jest ostatni. Przy wyjściu na pasażerów czekają (w bardzo aktywny sposób) mężczyźni oferujący transport (chyba motorem), ale czatują na wszystkich, nie tylko na turystów. Trzeba przynajmniej kilku powiedzieć "nie", aby móc normalnie pójść w swoją stronę.

Profesjonalna naprawa torów :)


Nasz hostel to Golden Diamond. Jesteśmy wcześnie, ok 10:00 i pokój jest jeszcze sprzątany. Recepcjonistka mówiąca wprost tragicznie po angielsku od razu nas dopada i bardzo, bardzo intensywnie usiłuje nam sprzedać dwudniową wycieczkę na Ha Long. Mówi tak, że trzeba się maksymalnie skupiać, żeby cokolwiek zrozumieć, albo przynajmniej się domyślać, co ona chce nam przekazać. Nie chcemy jechać na dwa dni, tylko na jeden, ale w żaden sposób to do niej nie dociera. Tłumaczymy, że za dwa dni ma być fatalna pogoda i co my będziemy robić w ulewnym deszczu na Ha Long? Poza tym opcja na 2 dni, którą nam proponowała, kosztowała 99 $ za osobę, a to zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Pani jednak nie dawała za wygraną, posunęła się nawet do togo, że włączyła na telefonie godzinową prognozę pogody na dzisiaj i wmawiała nam, że to prognoza na kolejne dni i że za dwa dni ma być ciepło i słonecznie, Sławek od razu się połapał w tym kłamstwie, mnie to zajęło więcej czasu. No nie ładnie :) W końcu cena za dwudniową Ha Long spadła do 75 $, niby z okazji dnia kobiet, ale konsekwentnie odmawiamy. Nie mam pojęcia, czemu tak strasznie zależało jej na sprzedaniu tego dwudniowego wyjazdu (ponoć każdemu to próbuje wcisnąć), pewnie ma od tego najwyższa prowizję. Ale tak się zafiksowała na tę jedną wycieczkę, że kompletnie nie zaproponowała nam NIC innego :)
Całej sytuacji przysłuchiwał się młody Polak, który właśnie się wymeldowywał z hostelu i poratował nas rozmową, dzięki czemu pani się na chwilę odczepiła. Za jego rekomendacją kupiliśmy jednodniową wycieczkę na Ha Long za 35 $ za osobę oraz wycieczkę do Ninh Binh - zwanego Ha Long na lądzie, też za 35$ za osobę.
Pani recepcjonistka zaproponowała nam śniadanie i to oczywiście było bardzo miłe, ale tak nas zmęczyła swoją natarczywością i okropnym angielskim, że chcieliśmy stamtąd uciekać :)

W końcu nasz pokój był gotowy, bardzo szybko, bo w 45 minut i mogliśmy się w nim schronić ;) Pokój śliczny - dwa duże łóżka, czysto, łazienka z osobnym prysznicem (!) i ciepłą wodą (!), lodówka, klimatyzacja. Jest dobrze :) A to wszystko za 16$ za pokój!



Zabieramy z hotelu przewodnik, mapę i ruszamy na zwiedzanie miasta. Wykupiliśmy wycieczki na dwa dni, więc na zobaczenie zabytków Hanoi mamy tylko jeden dzień - trzeba się sprężać.

Według prognozy pogody ma być dzisiaj 26 stopni i słońce, ale w końcu cały dzień jest ciemno, mgliście i mży, jest okropna wilgoć. Ale Hanoi to nie Sajgon - na południu są dwie pory roku, a na północy cztery, jak w Polsce, więc teraz mają normalną wiosnę. Dwie godziny drogi od Hanoi, w Sapa, jeszcze dwa tygodnie wcześniej leżał śnieg :)

W drodze do atrakcji tego miasta szukamy jakiegoś ulicznego jedzenia, znajdujemy coś, ale menu po angielsku nie ma cen, co nam się nie podoba, więc szukamy dalej. Widzimy coś zachęcającego - dwa stoliki, cztery pozycje w menu i stara Wietnamka piekąca na grillu coś apetycznego. Jemy tam coś co wygląda i smakuje jak mielone, tylko pieczone na grillu i wrzucone..no a jakżeby inaczej - do bulionu :) oraz zupę z makaronem i grillowanym boczkiem. Jest pysznie :)



Oglądamy po kolei - park Lenina z pomnikiem Lenina oczywiście, potem pagoda na jednej kolumnie i pałac prezydencki w kolorze żółtka z jajka (oglądamy go zza bramy, bo zwykłym ludziom nie wolno tam wchodzić). Nie uda nam się wejść do mauzoleum Ho Chi Minha, bo jest otwarte tylko rano. Ho Chi Minh wyraził życzenie, aby zostać normalnie pochowanym, nie zgodził się na to, aby jego ciało trafiło za gablotkę, jak kiedyś Lenina... Jego wola jednak została po jego śmierci zignorowana. Dostał się w ręce specjalistów i teraz leży sobie na wystawie, a raz w roku na dwa miesiące jeździ do Moskwy i tam spędza czas pod czułą opieką specjalistów od konserwacji Lenina. No i tak. Oglądamy zmianę warty pod mauzoleum i przechadzamy się placem defilad.







Potem udajemy się do Świątyni Literatury. Została ona zbudowana w 1070 roku przez króla Ly Thanh Tong, dla uczczenia chińskiego filozofa Konfucjusza. Budowla jest inspirowana świątynią konfucjańską w Qu Fu (Chiny), miejscu urodzin Konfucjusza.  Świątynia była szkołą, tutaj uczyły się dzieci ludzi z dworu królewskiego oraz szlachty. Świątynia była czymś w rodzaju uniwersytetu, który kształcił przyszłych urzędników, ponoć bardzo trudno było ją skończyć.  



Według Lonley Planet wstęp do świątyni to 10 tys dongów, aktualnie jednak jest to 30 tys dongów, co pokazuje całkiem nieźle, jak szybko Wietnam "dostosowuje się" do turystów. Świątynia jest ładna, watro ją zobaczyć, ale jakiegoś specjalnego wrażenia na nas nie zrobiła. Potem udajemy się do Jeziora Zwróconego Miecza. Ta dziwna nazwa wiąże się oczywiście z legendą.
Na początku XV wieku, podczas okupacji chińskiej, ubogi rybak o imieniu Le Loi (to imię nosi teraz wiele ulic w całym kraju) otrzymał od żyjącego w jeziorze potężnego złotego żółwia magiczny miecz, który uczynił go niepokonanym. Le Loi dzięki niemu pokonał wraz ze swoją armią żołnierzy dynastii Ming, dzięki czemu został królem. Po paradzie zwycięstwa udał się już jako nowy władca nad jezioro aby podziękować bogom, wtedy ponownie wynurzył się z jeziora złoty żółw i zażądał zwrotu miecza. Zanim Le Loi zdążył się zastanowić, miecz wysunął się z pochwy, uniósł się pod niebo i przemienił w nefrytowego smoka, który poszybował nad jeziorem i zniknął w głębinach. Le Loi uznał żółwia za ducha opiekuńczego jeziora. Na pamiątkę tego wydarzenia oraz w dowód wdzięczności, wybudowano na małej wysepce na jeziorze trzypiętrową wieżę –  „Wieżę Żółwia” (Thap Rua), która jest do dzisiaj symbolem Hanoi.





Na tym jeziorze znajduje się słynny czerwony mostek - Most Wschodzącego Słońca, dość urokliwy, choć pewnie wrażenie umniejsza pogoda.

Spacerujemy jeszcze trochę ulicami Hanoi, oglądamy na każdym kroku symbole komunizmu - rety, jak tutaj inaczej, niż na południu... I ludzie też jacyś inni, bardziej wycofani...

Udajemy się na końcu do Old Quater, w pobliżu którego mieszkamy. Według przewodnika jest to "najbardziej klimatyczne miejsce w mieście", absolutny must see w Wietnamie, czytaliśmy o tym miejscu piękne słowa: "zagub się w urokliwych uliczkach Hanoi"... No i jakoś nie wiem... Może to pogoda, może wszechobecny, trudny do wytrzymania smród spalin, może mgła i mżawka, może bębenki pękające w uszach od nadużywania klaksonów... Może. Ale na nas to miejsce w ogóle nie zrobiło wrażenia.
Taka "sztuka" w stolicy.

Może też byliśmy nastawieni na coś "wow", a tymczasem były to uliczki wypełnione sklepami z butami, z ubraniami, cieknącymi różem sklepami z zabawkami, spożywczakami i restauracyjkami typowo dla turystów. Jakoś nie nasz klimat.
Po pięciu godzinach spaceru czujemy się źle. Jesteśmy wyczerpani, nasze ubrania są wilgotne, boli nas głowa od spalin i huku, czujemy zniechęcenie... To miasto przy tej pogodzie jest, jak komora gazowa. Kraków przy tym to sanatorium.
W Sajgonie około 80 % ludzi nosiło maseczki, idąc tym tokiem rozumowania - w Hanoi 100% ludzi powinno nosić maski gazowe :) W Sajgonie jest 8 milionów skuterów i mimo to nie ma takiego jazgotu, jak tutaj. To miasto nie cichnie nawet w nocy, te klaksony trąbią całą dobę.
Normalnie poszlibyśmy usiąść i przekąsić coś przy ulicy, a potem odkrywać uroki miasta nocą. A tym czasem kupiliśmy coś na wynos i do końca dnia zaszyliśmy się już w pokoju, dziękując w duchu, że resztę czasu na północy spędzimy na wycieczkach poza miastem.

Moja opinia o tym mieście nie jest najlepsza, jest całkowicie subiektywna i pewnie spowodowana w znacznej części złą pogodą, bo większość opinii, jakie czytałam o Hanoi było absolutnie pozytywnych, wręcz pełnych zachwytu. Rozmawialiśmy jednak w trakcie naszego wyjazdu z kilkoma podróżnikami na temat Hanoi i o dziwo ich zdanie na temat tego miasta było całkowicie zgodne z naszym. Dodatkowo jeszcze z relacji innych osób, które dotarły do Hanoi w nocy dowiedzieliśmy się, że wtedy po Hanoi biegają ogromne ilości szczurów, "prawie na głowę skaczą!"; słyszeliśmy to od kilku osób, więc chyba jest to prawda :)

Za oknem naszego pokoju jest jakiś straszny kot, który chyba jest w okresie godów i przez CAŁA NOC, a w zasadzie trzy noce, wydaje z siebie irytujące dźwięki, przez które nie mogę spać. Był tak męczący, że podczas trzeciej nocy byłam już gotowa rzucić w niego kamieniem, ale nie udało się go zlokalizować.

Podczas trzech dni w Hanoi nasze ubrania, łącznie z tymi czystymi w walizkach były cały czas wilgotne przez wilgoć panującą w powietrzu. Musieliśmy oddać do prania część obrań, bo już brakowało czystych ;) Na szczęście w hostelu mieli suszarnię, więc dostaliśmy nasze rzeczy ciepłe i suche. Koszt prania z suszeniem to 1,5$ za 1 kilogram. Za 4,5 $ mogliśmy się więc znów cieszyć czystymi ciuchami :)

Różnica pomiędzy północą, a południem jest znaczna. Chyba lepiej jest zacząć podróż od północy, a na Sajgonie zakończyć. Sajgon jest gorętszy, bardziej słoneczny, kolorowy, uśmiechnięty i nowoczesny, widać, że był krajem nie-komunistycznym. Hanoi jest szare, ludzie nie są już tacy mili i częściej próbują naciągać białych, być może przez to, że ten region jest biedniejszy; dodatkowo dosłownie wszędzie można się natknąć na symbole komunizmu. Dla nas te dwa miasta to dwa kompletnie różne światy.

Wiosna w Hanoi i okolicy przebiega pod znakiem sadzenia ryżu. Jadąc na wycieczki oglądaliśmy ciągnące się dziesiątki kilometrów pola ryżowe, każda wolna przestrzeń zalana jest wodą i sadzi się na niej ryż. Ta wszechobecność wody potęguje jeszcze wilgoć... Ludzie sadzą ten ryż po łydki w wodzie na boso lub w kaloszach, ze szpiczastymi, tradycyjnymi czapkami na głowach, które doskonale chronią zarówno przed deszczem, jak i słońcem. Ryż wsadzają do ziemi pojedynczymi sadzonkami, cały dzień mocno pochyleni - nie wyglądało to na przyjemną pracę...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz