niedziela, 10 kwietnia 2016

7 III Hoi An

7 III 
Hoi An

Wysypiamy się do późna, wstajemy dopiero około 9:00 - szaleństwo :). Jemy śniadanko i idziemy do pokoju rezerwować lot. Ostatnio zajęło to kilka minut. Chcemy zarezerwować  bilety na 8 marca na 6:30, są droższe niż popołudniowe, ale chcemy przeznaczyć dzień po przylocie na zwiedzanie stolicy Wietnamu, a przy tak niewielkiej ilości czasu, jaki posiadamy, każde pół dnia jest na wagę złota :)

Tym razem było bardzo dużo kłopotów z zakupem tych biletów. Sławek próbował przez różne strony, zarówno przez pośredników, jak i bezpośrednio, z różnych kont... Cały czas były jakieś kłopoty. Podziwiam Sławka, że miał tyle cierpliwości, ja pewnie już rzuciłabym sprzętem elektronicznym tak mocno, że zdołałby dolecieć do rzeki widocznej z naszego balkonu ;)
Zakup biletów zajął...2 godziny! No ale udało się i to jest najważniejsze. Koszt przelotu liniami Vietjet Air to 240 zł za osobę z bagażem 20 kg. Jak już mieliśmy zakupione bilety to trzeba było zarezerwować bilety na Shuttle Bus. Też nie poszło gładko, bo korespondowaliśmy mailowo z biurem, tłumacząc im, że chcemy jechać autobusem o 4:00, żeby zdążyć na lot, a oni usilnie chcieli nas wpisać na 5:00, nie rozumieliśmy dlaczego (juro rano się wyjaśni). Zrezygnowani poprosiliśmy recepcję hostelu o zrobienie dla nas rezerwacji telefonicznie po wietnamsku ;). Udało się bez problemu w dwie minuty. Okazało się jeszcze, że autobus odbierze nas bezpośrednio z hostelu, więc cudnie.

Z tego wszystkiego zrobiło się już południe, ruszamy w końcu na zwiedzanie słynnego, zabytkowego Hoi An. Starówka Hoi An jest wpisana na listę UNESCO - cała jest zabytkiem i jest co coś, co w mojej opinii zdecydowanie trzeba zobaczyć.





Warto kupić otwarty bilet do zabytków starego miasta, kosztuje on teraz 120 tys dongów (Lonley Planet podawało nam jeszcze 90 tys, a internet 110 tys, wygląda więc na to, że co roku podnoszą ceny). Ten bilet uprawnia nas do wejścia do 5 miejsc, które są biletowane (bo są też takie, gdzie można wejść bezpłatnie). Przy wejściu do obiektu biletowanego podajemy nasz bilet i jest z niego obcinany jeden z pięciu paseczków. Bilety otwarte można kupić przy wejściu do części barowo - handlowej, lub przed mostem do samego starego miasta.

Miasteczko jest piękne również w dzień (choć w nocy jest najbardziej magiczne). Rozpoczęliśmy nasz spacer od Mostu Japońskiego, który jest wizytówką tego dawnego, handlowego portu. Później wybieramy kilka miejsc z bezpłatnym wejściem oraz 5 miejsc biletowanych. Jest bardzo gorąco, bardzo słonecznie, a miasteczko jest urocze - zdecydowanie spokojniejsze i wolniejsze niż Sajgon, czy Hanoi. Stara część nie jest duża, w zasadzie, żeby zwiedzić najważniejsze miejsca i przejść się starymi uliczkami, wystarczy spokojnie kilka godzin.

Most Japoński

Pomnik dla uczczenia wielkiego przyjaciela miasta Hoi An o imieniu "Kazik" - nasi tam byli!!!



Po południu nasze żołądki wołają "jeść!". Na starym mieście znajdujemy zadaszone targowisko  "Bien Than" - postanawiamy zerknąć, czy jest tam jakieś jedzenie. Okazuje się, że w środku jest masa stoisk z lokalnym jedzeniem - coś fantastycznego, dokładnie czegoś takiego szukaliśmy! 
Siadamy, zamawiamy coś, co poleca nam kończący właśnie jeść Europejczyk mówiący po wietnamsku. Zamawia nam specjalność tej garkuchni wraz z tradycyjnym sposobem jej podania. Dostajemy dwa dania - smażone sajgonki oraz coś jakby placki/naleśniki jajeczne, do tego spory talerz zieleniny przeróżnej, dwa sosy oraz suche płatki papieru ryżowego. Sajgonkę trzeba zawinąć w papier, włożyć tam zielonego, zamoczyć w sosie i dopiero jeść, a naleśnika rozwinąć, nałożyć do środka zielonego, też zawinąć w papier, zamoczyć w sosie i jeść. A pani bardzo pilnuje, abyśmy robili to poprawnie :D Coś zielonego w kupie różnych liści, co wyglądało jak ogórek, ale nie było ogórkiem - okazuje się młodym, zielonym bananem. Jedzenie jest rewelacyjne, jesteśmy zachwyceni totalnie! Do tego zamawiam shake mango z mlekiem i małą ilością lodu, a Sławek piwko. Za wszystko płacimy około 22 zł! A tyle radości!

Jedzenie jest przygotowywane i jedzone na jednym blacie, jemy twarzą w twarz z panią master chef, która patrzy, czy poprawnie zawijamy ;)

W cudownych nastrojach po tej kulinarnej uczcie wracamy do pokoju. Po drodze mijamy wiele pań, które noszą owoce i inne artykuły na sprzedaż w koszach zawieszonych na dwóch końcach drążka. Panie te mają świetnie opanowaną sztukę sprzedaży ;) Robię jednej z nich zdjęcie, ona to wyłapuje, momentalnie ściąga kosze na dół i zaczyna mi "sprzedawać" owoce, których nie chciałam :) Nie obronisz się przed starą, doświadczoną Wietnamką - jak przechwyci twój wzrok lub okazane jej szczere zainteresowanie - jesteś jej. :) Zanim zdążyłam zareagować, miałam już spakowane do siatki dwie kiście rambutanów oraz pomarańcze. Po intensywnych negocjacjach udało mi się usunąć z siatki pomarańcze oraz drugą kiść rambutanów, a za jedną, pozostałą w siatce kiść zapłaciliśmy 10 tys dongów (około 2 zł) - połowę pierwszej ceny, bo tylko tylę drobnych mieliśmy i na pewno nie powinno to więcej kosztować :)


Hoi An leży na wybrzeżu, więc zachciało nam się dotknąć morza. Mamy jeszcze trochę czasu do zachodu słońca, wypożyczamy więc skuter w hostelu (5$) i jedziemy z mapką i GPSem w ręce na plażę. Po drodze tankujemy, bo bak jest niemal pusty (2 litry - około 5 - 6 zł). Że też Sławek miał odwagę jechać skuterem przez miasto w Wietnamie ;) Ja siedziałam z tyłu, trzymając wyciągniętą do przodu dłoń z nawigacją i tak po 20 minutach dojechaliśmy na plażę. Zaparkowaliśmy nasza furę i poszliśmy na spacer po plaży, piasek był ciepły, morze zielonkawe i niezbyt przejrzyste, a słońce ostatnimi promieniami oświetlało nadbrzeżne drzewa. Taka chwila wytchnienia, wyciszenia :)

Wracamy, bo zachodzi już słońce, za parking pan chce 20 tys dongów, mówimy, że przy parkowaniu podał nam cenę 10 tys, pan udaje że ojej ojej ależ niefortunnie się pomylił, że cena to faktycznie przecież jest 10 tys :) Ach... ciekawe, jak często ludzie się nabierają, pewnie często, bo by tak nie robił. Oczywiście to tylko przedstawienie dla białych ;)

W drodze powrotnej jeździmy ile się da po różnych częściach miasta, jest cudownie, zrobiło się chłodniej, gdyby nie kaski, powiedziałabym - wiatr we włosach. Mijamy pola uprawne, rolników na bawołach, lokalne gospodarstwa...


Wracamy jak już jest prawie ciemno. Prysznic, zmiana ciuchów i wio na miasto. Obiecałam sobie, że muszę puścić na wodę tradycyjnego lampiona. Kosztuje to 10 tys dongów (około 2 zł), ale cena wywoławcza jest oczywiście zupełnie inna; można wypłynąć łódką i puścić z łódki, a można z mostu za pomocą długiego kija. Ja puszczałam z mostu, no nie mogłam sobie odmówić. Są to papierowe, kolorowe otoczki, w kórych palą się świece - wygląda to przepięknie!


Idziemy na stare miasto sprawdzić, czy przypadkiem nasza hala targowa nie jest otwarta jeszcze (Europejczyk, którego tam spotkaliśmy twierdził, że jest otwarta tylko do popołudnia). Było otwarte i tętniło życiem i zapachami genialnego jedzenia! Jupi!!! :):):)

Zamawiamy jakieś tradycyjne, lokalne danie - miska makaronu, do tego jajko, płatki jakiegoś mięsa (chyba pieczony schab), kiełki, orzeszki i jeszcze różne tam takie i to w jakiejś zupie czy coś. Było nieziemskie, przepyszne!!! A cena...... ech... 25 tys dongów, czyli jakieś 4,5 zł!!!




Siedząc tam zauważamy, że pani z tego stoiska próbuje zachęcić innych turystów do wybrania jej garkuchni, ale niektórzy przechodzą obojętnie, więc trochę pomagam mówiąc po prostu, że tu jest naprawdę świetne i tanie jedzenie. W takich miejscach backpakersi są trochę jak jedna, duża rodzina i kompletnie obcy sobie ludzie bardzo chętnie rozmawiają ze sobą. Takie rzucenie więc do obcych dwoma słowami nie jest niczym dziwnym :) Efekt naszego "szeptanego" marketingu był taki, że "zdobyliśmy" dla pani łącznie 7 osób. Było to o tyle łatwe, że ludzie przechodząc i tak zaglądali nam w talerze z zainteresowaniem, co to też tam mamy; wystarczyło więc tylko odpowiedzieć na ich zainteresowanie :) Po pierwszych trzech ściągniętych osobach, za każdym razem, jak na horyzoncie pojawiał się potencjalny klient, pani wybiegała i klepała mnie po plecach puszczając oczko, co miało znaczyć "no, do roboty", ubaw mieliśmy po pachy. Była masa śmiechu i przy okazji zebrała się fajna grupa ludzi :) Odchodząc już po królewskim posiłku, przekazaliśmy naszą "funkcję" kolejnej osobie ;) Pani z wdzięczności dała nam jeszcze wodę na drogę. Cudowna kolacja :)

Po kolacji spacer po uliczkach starego miasta obwieszonych lampionami, no i oczywiście zakupy w uliczce handlowej. Ja nie mogłam się oprzeć - były piękne kolczyki... Mówiłam sobie - no jedna, góra dwie pary (max!). Wyszłam ostatecznie z pięcioma, ale tylko 3 dla siebie ;) Tam naprawdę można kupić piękne rzeczy. Nie planowaliśmy na pewno zakupu lampionów, z których słynie to miasto, bo przecież jak je przewieziemy (?), no i też spodziewaliśmy się wysokich cen. Ale zerknęliśmy tam z ciekawości tylko... Tylko zobaczyć... Okazało się, że lampiony można składać... No i ... wróciliśmy do domu z trzema (TRZEMA!) pięknymi, ręcznie malowanymi lampionami :)




Dość na dziś. Cudowny dzień :) Mamy teraz kilka godzin na sen, więc śpijmy szybko ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz