Po przeczytaniu relacji zapraszam na małe posumowanie :)
https://www.youtube.com/watch?v=urv6XT4Izio&feature=youtu.be
2 III 2016
Kraków - Warszawa - Doha
Z zimnego, pochmurnego Krakowa wyruszamy do Azji (w końcu!). Wczesna pobudka, dopakowanie, zabezpieczenie walizek folią stretch i ruszamy na Pendolino. Bilety kupiliśmy znacznie wcześniej, więc kosztowały tylko 49,- zł na osobę. W Warszawie wysiadamy na dworcu zachodnim i bierzemy kolejkę prosto na lotnisko. O 15:40 startujemy do Dohy liniami Quatar Airways. Wygodny samolot z niezłymi filmami :) W Doha niewielki stop - niecałe 3 godziny i lecimy do Sajgonu również z Quatar. Bilety lotnicze Warszawa - Sajgon, Bangkok - Warszawa, zakupione jeszcze na promocji w listopadzie kosztowały niecałe 2000 zł/os.
3 III 2016
SAJGON
W południe lądujemy w Sajgonie, od 1976 roku noszącym oficjalnie nazwę Ho Chi Minh. Nowa nazwa została nadana miastu na cześć Nguyễn Sinh Cunga - wietnamskiego komunisty, założyciela i przywódcy Komunistycznej Partii Indochin, potem premiera i prezydenta. Pseudonim polityczny tego pana to właśnie Ho Chi Minh.
Aby zostać wpuszczonym do Wietnamu trzeba mieć wizę. Wizę można otrzymać na dwa sposoby. Pierwszy, konieczny, kiedy przekraczamy granicę z Wietnamem drogą lądową, to udać się do ambasady wietnamskiej, która znajduję się w Warszawie, złożyć wniosek, wypełniony wcześniej przez internet i wydrukowany, do tego fotografia paszportowa o wymiarach 6x4 cm i zapłacić odpowiednią kwotę uzależnioną od tego, o jaką wizę się staramy. Wyrobienie wizy trwa około 3 -4 dni roboczych. Ceny wiz w ambasadzie są wysokie, prawie ponad dwukrotnie wyższe niż na miejscu w Wietnamie. Druga opcja, z której możemy skorzystać lecąc do Wietnamu samolotem (tylko na wybranych lotniskach), to promesa wizowa. Wiele biur zajmuje się sprzedażą promes, koszty takiej promesy to około 80 - 100 zł. Składamy wniosek przez internet na stronie wybranego biura, płacimy za pośrednictwo i po kilku dniach dostajemy na maila promesę wizową, na której znajdują się nasze nazwiska i zazwyczaj też nazwiska jakichś innych ludzi jeszcze :). Dzięki tej promesie dostaniemy wizę na lotnisku w Wietnamie, koszt wizy na miejscu to 25 $ za wizę jednokrotnego wjazdu na 30 dni.
Po wylądowaniu na lotnisku w Sajgonie idziemy prosto i potem w lewo, aż zobaczymy okienka do składania podania o wizę. Są trzy okienka. Podanie składamy w okienku środkowym lub pierwszym od lewej. Trzeba mieć: promesę, paszport, zdjęcie oraz WNIOSEK (do ściągnięcia z internetu), jeśli nie mamy wniosku, musimy go wypełnić na miejscu, co może skutkować sporą ilością dodatkowego czasu spędzonego na lotnisku. My mając komplet dokumentów i będąc jednymi z pierwszych osób w kolejce czekaliśmy na wizę prawie godzinę, wiemy, że można czekać nawet 4 - 6 godzin, jak ma się pecha :)
Czyli w okienku oddajemy komplet dokumentów oraz zdjęcie (jeśli nie mamy zdjęcia, to koszt zrobienia fotki na miejscu, to 5$ za osobę i dodatkowy czas oczekiwania oczywiście), potem siadamy sobie wygodnie na krzesełkach i czekamy, aż pani/pan z okienka po prawej stronie wywoła nasze nazwisko. Trzeba się dobrze wsłuchiwać, bo wymówienie niektórych nazwisk jest dla nich trudne, więc szukajmy dźwięków przynajmniej zbliżonych do artykulacji naszego nazwiska :).
Dopiero podchodząc do okienka po prawej stronie i dostając już fizycznie do ręki paszport z wklejoną w niego wizą, płacimy 25$ opłaty wizowej.
Po otrzymaniu paszportu od razu idziemy na odprawę paszportową - jest w tej samej hali co wydają wizy. Odprawa jest w miarę sprawna i dopiero po odprawie możemy iść odebrać nasz bagaż :)
Schodzimy po schodkach w dół, zaraz za budkami odprawy. Na dole zapewne już od dawna
leci taśma, a na niej - na szczęście - nasze bagaże :) Oddychamy z ulgą - walizki są i są całe. W hali przylotów jest informacja turystyczna, można dostać mapkę miasta oraz popytać o potrzebne nam sprawy. Jest też kilka kantorów. Po wylądowaniu musicie wymienić trochę pieniędzy, aby mieć dongi przynajmniej na początek. Chociaż, jak się przekonaliśmy - za wiele rzeczy można płacić w dolarach. W kantorze na lotnisku, w którym wymienialiśmy pieniądze nie pobierali dodatkowej prowizji, a kurs był całkiem ok.
Jak dostać się z lotniska do centrum Sajgonu - Dystrykt 1?
Po
wyjściu z lotniska od razu widzimy masę taksówek oraz kilka autobusów.
My decydujemy się na komunikację miejską. Wsiadamy w autobus 152, który
jedzie do Ben Than Market, od tego przystanku mamy 10 min do hostelu.
Autobus
jest otwarty i pusty, ktoś wyglądający na kierowcę siedzi na ławce nieopodal i nie mówi po angielsku, ale pokazujemy mu
na mapie Ben Than Market i potwierdza, że autobus pojedzie tamtędy. Czekamy sporą
chwilę, aż autobus ruszy, w końcu wyjeżdżamy :)
Wysiadamy
przy rondzie w pobliżu Ben Than (charakterystyczna, wielka hala
targowa). Jeszcze w Polsce wydrukowaliśmy sobie mapkę, jak dojść z tego
ronda do naszego hostelu na ulicy Bui Vien.
Bui Vien to ulica typowo turystyczna dla backpackersów. Znajduje się w Dystrykcie 1, czyli tej części miasta, w której znajduje się większość atrakcji turystycznych oraz dobra infrastruktura turystyczna. Jest tam
wiele hosteli i restauracyjek. W okolicy jest sporo biur turystycznych, w których
można kupić wycieczki. Kupowanie wycieczek przez biura bywa dość korzystne, czasami cena jest nawet niższa, niż gdybyśmy organizowali to samodzielnie, poza tym oszczędza wiele czasu. Jeśli jesteśmy w krótkiej podróży - to chyba lepsze rozwiązanie.
Pierwsze dwa noclegi wykupiliśmy w Lily's Hostel, kosztowało to 25$ za dobę za pokój ze śniadaniem. Polecamy, bo lokalizacja jest dobra, a sam hostel czysty.
W Sajgonie jest gorąco, wilgotno i bardzo głośno. To miasto jest jak układ krwionośny - tętni życiem, ciągle w ruchu, ciągle w biegu. Wszędzie są skutery, są ich miliony! Potem dowiadujemy się, że w Sajgonie jest dokładnie 8 milionów skuterów. W godzinach szczytu, jak są korki i skutery zajmują całą powierzchnię ulic, często co bardziej niecierpliwi Wietnamczycy jeżdżą...chodnikami! Więc nie bądźcie zaskoczeni, jak idąc chodnikiem będziecie mijani przez szalonych skuterkowców omijających korki :)
Ruch uliczny w Wietnamie jest całkiem nieźle zorganizowany. Na pierwszy rzut oka, dla Europejczyka, może się wydawać, że jest to..."totalny sajgon", komunikacyjna dżungla... Ale w tym szaleństwie jest metoda, ruch odbywa się w miarę płynnie. Wietnamczycy żartują, że główna zasada ruchu ulicznego w Wietnamie to: "Zielone - możesz jechać, żółte - możesz jechać, czerwone - nadal możesz jechać." :D Przechodząc więc przez ulicę na zielonym świetle dla pieszych nie łudźmy się, że nie będą wtedy po ulicy jechać skutery czy nawet samochody, bo raczej będą. Trzeba po prostu iść uważnie i w stałym tempie, aby kierowca wiedział, z której strony nas minąć :)
Często nie ma w ogóle sygnalizacji świetlnej dla pieszych, wówczas przechodzimy wtedy, kiedy dla kierowców na tej ulicy zapala się czerwone światło, a ruszają ci z prostopadłej :)
Spacerujemy trochę, oglądamy najbliższą okolicę, ale jest już późnawo, czas na obiad. W przyulicznej restauracyjce zamawiamy zupę, sajgonki, ryż z ananasem i kurczakiem i sporo piwka. Za wszystko płacimy niecałe 40 zł. Nie ma to jak siedzieć w Sajgonie, jeść sajgonkę i popijać Sajgonem - bo tak zwie się lokalne piwo.
Czyżby tydzień polski w Sajgonie? :D:D |
W okolicy jest oczywiście bardzo wiele salonów masażu, w Azji, w miejscach turystycznych, co kilka metrów mamy taki przybytek :). Wieczorem postanawiam skusić się na tę formę relaksu. Masaż stóp trwa 45 minut i kosztuje 80 tys dongów (VND), czyli około 15 zł. Na początku dostaję jakąś przypadkową chyba dziewczynę, która nie bardzo wie, co robi, ale później przegania ją właścicielka i dalej jest już tylko genialnie :) Po masażu następuje coś, z czym zetknęłam się pierwszy (i na razie ostatni) raz - wymuszenie napiwku po usłudze. Zanim zapłaciło się za masaż, każdy dostawał karteczkę z takim niby badaniem satysfakcji klienta. Zaznaczało się, czy masaż był słaby, czy ok, czy dobry, czy w ogóle super. Ja zaznaczyłam super :) Ale była też dalsza część... Żądanie zaznaczenia kwoty napiwku jaki dajemy dodatkowo. Podane do zaznaczenia kwoty były równe lub wyższe niż sama cena masażu :D. Ja po prostu już powiedziałam, żeby mi nie wydawali ze 100 tys, więc i tak napiwek wyszedł ponad 20% ;)
Wieczorem miasto nie śpi. Udajemy się więc na poszukiwanie lekkiej kolacji, bardziej z ciekawości do lokalnego jedzenia, niż z głodu. Przy dużym skrzyżowaniu niedaleko Bui Vien pojawiły się uliczne garkuchnie, których w dzień tam nie ma.W jednym miejscu ustawia się około 6 stanowisk, każdy sobie robi jakąś swoją specjalność i są nawet metalowe stoliki z plastikowymi krzesełkami, aby zjeść na siedząco. Wypas jednym słowem :) "Szefowie kuchni" nie mówią po angielsku i nie ma szans dopytania, co znajduje się w daniach, więc bierzemy w ciemno ufając, że zjemy.
Sławek oczywiście zamawia jakąś zupę, a ja coś, co okazuje się być chyba ryżowymi kopytkami smażonymi z jajkiem, do tego dziwny, ale dobry sos i małe piwko. Koszt kolacji to około 12 zł.
Nie mamy jeszcze sprecyzowanych planów co do pobytu na południu. Moim punktem obowiązkowym są na pewno tunele Wietkongu znajdujące się w okolicy, ale co więcej, to właśnie planujemy teraz. Ceny wycieczek w biurach są bardzo dobre i raczej wszędzie podobne. Chcemy kupić od razu wycieczki i transport do środkowego Wietnamu, gdzie zamierzamy się dostać nocnym autobusem, aby nie tracić dnia. Po dłuższych naradach decydujemy się zostać na południu nie dwa dni, ale trzy, kosztem skrócenia pobytu na północy (i była to świetna decyzja). Planujemy jutro zwiedzić miasto, kolejny dzień pojechać do delty Mekongu, a w ostatni dzień do tuneli.
Okazuje się jednak - w każdym razie tak wynika z informacji od pani z biura podróży, oraz z rozpiski z rozkładem autobusów - że podróż autobusem z Sajgonu do Hoi An w środkowym Wietnamie, to nie tylko noc, ale prawie doba :) No i jesteśmy w kropce, bo aż tyle czasu na podróż nie mamy...
4 III
SAJGON
Budzik ustawiony na 8:30, spaliśmy około 11 godzin, ale spokojnie moglibyśmy więcej :). Ale szkoda nam czasu, miasto wzywa - GOOD MORNING VIETNAM!
W naszym hostelu mamy śniadanie, do wyboru kanapki lub jajka oraz napój. Idziemy w jajecznicę + gorąca bagietka i herbata (też gorąca). Herbata to przecież idealny początek dnia.
W ogóle tu wszędzie są bagietki, widać, że Wietnam był długie lata kolonią francuską. Francuzi wkroczyli do Wietnamu w 1858 roku, rzekomo z misją obrony misjonarzy francuskich działających na terenie tego kraju, no i trochę się zasiedzieli... Dopiero w 1945 roku Ho Chi Minh proklamował niepodległy Wietnam, ale Francuzi nie przyjęli tego najlepiej i dalej kolonizowali, a Indochiny zaczęły się intensywnie bronić. Wojna kolonialna trwała 8 lat i Francuzi przegrali, w wyniku czego w 1954 roku powstały cztery niepodległe państwa: Wietnam Północny, Wietnam Południowy, Laos i Kambodża.
Wietnam północny i południowy były dwoma osobnymi państwami, północ była komunistyczna, a południe nie... Potem była kolejna wojna, tym razem
bratobójcza, w którą zaangażowały się inne kraje, głównie USA. Wojna Wietnamska (zwana w Wietnamie wojną amerykańską) trwała aż 18 lat - od 1957 do 1975 roku i zakończyła się zwycięstwem komunistów i proklamacją w 1976 roku Socjalistycznej Republiki Wietnamu. I pomimo, iż teraz jest to jeden kraj, to różnice pomiędzy południem, a północą są bardzo wyraźne, o czym mogliśmy się przekonać na własnej skórze :)
Czas na zwiedzanie miasta. Korzystamy z mapki miasta oraz przewodnika Lonley Planet. Dzięki przewodnikowi dowiadujemy się, że spora część muzeów jest zamknięta w godzinach około południowych, np. Muzeum Wojny jest nieczynne 12 - 13:30, a Pałac Niepodległości 11:13:00, więc układamy plan optymalnie :)
Z naszego hostelu jest dość blisko w interesujące nas miejsca. Zaczynamy od Muzeum Wojny, które znajduje się 30 min piechotą od Bui Vien. Polecamy spacer ulicami Sajgonu - to miasto dosłownie kipi, tętni życiem, pełne jest kolorów, zapachów i dźwięków - pozytywny zawrót głowy :)
Jedzenie jest dosłownie wszędzie |
Już wiemy, że na wózek można zmieścić znacznie więcej ;) |
O muzeum wojny trochę słyszeliśmy już wcześniej. Nie raz czytałam relacje, że robiło ono na ludziach ogromne wrażenie, że niby wychodzili już nie tacy jak wcześniej, że płakali... Podchodziłam do tego bardzo sceptycznie; no ludzie - przecież to jest muzeum... Na pewno zmusi mnie do łez, no błagam ;)
Wstęp do muzeum jest bardzo tani - kosztuje 15 tys dongów, czyli około 3 zł/os. Na zwiedzanie mieliśmy 1,5 godziny (potem zamykali) - jest to trochę za mało, przydałyby się ze dwie co najmniej, choć można tam też spędzić większość dnia, jeśli chce się zobaczyć i poczytać wszystko. My mieliśmy 1,5 godziny...i w sumie dobrze, bo 3 godzin chyba bym jednak nie wytrzymała. To wszystko, co czytaliśmy, o tym, jak poruszające jest to muzeum - to prawda. Pokazuje nam wojnę wietnamską od strony, od której ja jej nie znałam. Jesteśmy wychowywani na amerykańskich filmach i serialach, gdzie są złe "żółtki" i bohaterscy Amerykanie. Muzeum oczywiście pokazuje to zupełnie z innej perspektywy, bardzo propagandowo i jednostronnie, mimo to - otwiera oczy... Była to bardzo długa, straszna i brutalna wojna, w której Amerykanie używali chemikaliów takich jak np. czynnik pomarańczowy, zwany w muzeum "Agent Orange", który miał służyć do zniszczenia lasów, aby uniemożliwić przeciwnikom ukrywanie się. Okazało się jednak, że niszczenie lasów to tylko jedno z jego działań. Czynnik ten mocno oddziaływał na ludzi, którzy chorowali, umierali i rodzili zdeformowane, kalekie dzieci. Do tego dochodziły bomby napalmowe, tortury... Ucierpiała ogromna ilość ludności cywilnej, masa dzieci.
Dżungla po czynniku pomarańczowym |
Muzeum podzielone jest na kilka części, są sale pokazujące wojnę, Amerykanów walczących z wietnamską armią, Wietnamczyków (zwolenników Amerykanów) walczących z Wietnamczykami (komunistami), możemy zobaczyć zwłoki, rozczłonkowane ciała, dużo śmierci i przemocy. W kolejnych salach oglądamy efekty czynnika pomarańczowego, łącznie z ekspozycją...noworodków zanurzonych w formalinie... Trudne to wszystko...
Wyszliśmy stamtąd poruszeni, zmęczeni psychicznie, ale bogatsi o nową perspektywę. To miejsce to zdecydowanie MUST SEE w południowym Wietnamie.
Wychodząc z muzeum spójrzcie jeszcze w prawo, jest tam budyneczek łatwy do przeoczenia, na którym widnieje napis "Tiger cages". Zostało nam jeszcze kilka minut, więc idziemy zobaczyć - co to. Jest to część muzeum poświęcona...torturom stosowanym w czasie wojny. Ale już nie będę opisywać tego, czego można się tam dowiedzieć, zobaczyć...
W jednej sali, gdzie wychodzi się schodkami do góry, warto podnieść wzrok do góry... Jest tam masa nietoperzy :)
Tiger cages |
Na zewnątrz znajduje się jeszcze ciekawa ekspozycja maszyn bojowych, to, jak zauważyłam, zaciekawia przede wszystkim panów i potrafi przyciągnąć na długi czas.
Zostaliśmy w Sajgonie jeden dzień dłużej między innymi i głównie po to, aby zobaczyć to muzeum - było warto.
Potem idziemy do katedry Notre Dame, kościoła inspirowanego - jak nazwa wskazuje - słynną paryską katedrą. Kościół był zamknięty, ale warto zobaczyć go przynajmniej z zewnątrz, zarówno on, jak i znajdujący się obok piękny budynek poczty stanowią niezbity dowód kolonizacji francuskiej :)
Jesteśmy już trochę przegrzani i odrobinę zmęczeni. Pałac Niepodległości jest jeszcze zamknięty, więc kupujemy w przydrożnej budce owoce i idziemy zjeść nasz lunch do parku przed pałacem. Dwie porcje pysznych, słodkich owoców to koszt około 4 zł.
Słodka papaja i ananas |
W końcu otwierają
ponownie Pałac o różnych nazwach (Niepodległości, Prezydencki, Wyzwolenia itd... co mapa i przewodnik - to inaczej). Wstęp to 30 tys dongów, czyli około 6 zł/os. Za to parę złotych mamy możliwość przejścia się po surowych wnętrzach, z których aż czuć powiew komunizmu, obejrzenia pałacu od dachu z lądowiskiem dla helikopterów, aż po bunkry. Na koniec są jeszcze dwie sale z projekcją ciekawego filmu o wojnie i historii tego budynku, pierwsza sala ma film po angielsku, a druga po wietnamsku.
Zobaczyliśmy już najważniejsze rzeczy z naszej listy, bolą trochę nogi i marzymy o zimnym prysznicu i zimnym piwie. Wracamy do hotelu chłonąc jeszcze po drodze to zwariowane miasto. Prysznic, zmiana garderoby. W marcu w prawie wszystkich miejscach, do których dotarliśmy, za wyjątkiem północnego Wietnamu, zmiana ubrań przynajmniej 2 razy w ciągu dnia to było minimum :), często temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni.
Na lunch idziemy do pobliskiej małej restauracyjki Royal Saigon, jest tam świetny, rezolutny kelner mówiący biegle po angielsku i niemiecku. Można przyjemnie posiedzieć przy stoliku, utkwić wzrok w ulicy i wypić ekstremalnie tanie piwo. W czasie naszego pobytu Royal Saigon sprzedawał lokalne piwo za około 2 zł! To było taniej niż w sklepie, gdzie piwo kosztowało około 3 zł... Oczywiście to nie była nasza ostatnia wizyta w tym przybytku :). Wypiliśmy zimne piwko (jak zawsze ja ledwo zmęczyłam jedną butelkę), do tego lekki lunch - zupa oraz surowe sajgonki z krewetkami i przepyszny shake mango z jogurtem. Cały lunch kosztował około 30 zł:). Bardzo polecamy to miejsce - Royal Saigon - Bui Vien 228.
Na lunch idziemy do pobliskiej małej restauracyjki Royal Saigon, jest tam świetny, rezolutny kelner mówiący biegle po angielsku i niemiecku. Można przyjemnie posiedzieć przy stoliku, utkwić wzrok w ulicy i wypić ekstremalnie tanie piwo. W czasie naszego pobytu Royal Saigon sprzedawał lokalne piwo za około 2 zł! To było taniej niż w sklepie, gdzie piwo kosztowało około 3 zł... Oczywiście to nie była nasza ostatnia wizyta w tym przybytku :). Wypiliśmy zimne piwko (jak zawsze ja ledwo zmęczyłam jedną butelkę), do tego lekki lunch - zupa oraz surowe sajgonki z krewetkami i przepyszny shake mango z jogurtem. Cały lunch kosztował około 30 zł:). Bardzo polecamy to miejsce - Royal Saigon - Bui Vien 228.
Sajgonki z Saigonem w Sajgonie :D |
Idziemy teraz ogarnąć temat wycieczek i dalszej podróży na północ. Za dwie wycieczki - jednodniowa delta Mekongu oraz tunele Cu Chi w wersji na pół dnia płacimy za dwie osoby około 100 zł! Do tego dochodzi tylko
dodatkowo bilet wstępu do tuneli. To naprawdę tanio, szczególnie że zabierają nas z hotelu i potem do niego odwożą :)
Potwierdzamy, że te autobusy do Hoi An faktycznie jadą bardzo długo, szukamy alternatywy i okazuje się, że samolot wcale nie jest taki drogi. Autobus, który prawie dobę będzie nami bujał w drodze do Hoi An kosztuje 19 $/os, pociąg jedzie trochę krócej i kosztuje w zależności od wygód od 40 do 60 $/os, a cena biletu lotniczego, jeśli kupilibyśmy go w biurze, to...50$/os :)!! No to mamy nasze rozwiązanie!
Decydujemy się oczywiście na samolot, którym polecimy zaraz po wycieczce do tuneli. Pani z biura podróży zapisuje nam na naszym rachunku za wycieczkę notatkę, że przewodnik ma nas wysadzić w drodze powrotnej w okolicy lotniska, bo autobus przejeżdża nieopodal. Świetnie się to poukładało :) Samolot to wielka oszczędność czasu, no i komfort oczywiście. Bilety kupujemy sami przez internet, wylot jest z Sajgonu, przylot do Da Nang (większe miasto obok Hoi An i Hue). Za dwa bilety z bagażem nadanym płacimy około 340 zł, czyli tylko dwa razy więcej niż za dobę jazdy autobusem.
Po południu idziemy jeszcze porobić trochę kroków po mieście, trafiamy na godziny powrotów z pracy (17:00 - 18:00), ilość motorków na drogach (i chodnikach) w tym czasie to obłęd! Chcemy zobaczyć pagodę w okolicy i natrafiamy na buddyjskie nabożeństwo, wszyscy uczestnicy przebrani byli w szare tuniki, oczywiście na boso. Bez problemu mogliśmy wejść, były osobne schody dla kobiet i mężczyzn, trzeba ściągnąć buty i być przyzwoicie ubranym - zakryte kolana i ramiona. Staliśmy chwilkę przed wejściem, aby nie przeszkadzać, chcieliśmy tylko popatrzeć.
Jest już ciemno, to był bardzo długi i intensywny dzień. Wybieramy się jeszcze po pocztówki, aby wysłać je jak najwcześniej (pocztówki z Kambodży szły do Polski ponad 3 miesiące, a i tak nie wszystkie doszły). Znów prysznic (ja - wieczny zmarzluch - skręcałam grzanie wody, żeby leciała chłodna), zmiana garderoby i dalej w miasto. Siadamy znów w Royal Saigon aby napić się zimnego piwka i w spokoju, komfortowo, przy stoliku (co później nieczęsto się zdarzało) przelać na papier te słowa. Tym razem zamawiamy smażone sajgonki (pycha!) z jakimś dziwnym, różowym sosem i wielkim stosem zieleniny, zawierającym sałatę, miętę i jeszcze jakieś inne trawy :) oraz pieczarki z karmelizowanym pieprzem i tofu (to wiadomo, że dla Sławka), no i znów 4 zimne piwka. Koszt kolacji to 30 zł :) Żyć nie umierać.
Potwierdzamy, że te autobusy do Hoi An faktycznie jadą bardzo długo, szukamy alternatywy i okazuje się, że samolot wcale nie jest taki drogi. Autobus, który prawie dobę będzie nami bujał w drodze do Hoi An kosztuje 19 $/os, pociąg jedzie trochę krócej i kosztuje w zależności od wygód od 40 do 60 $/os, a cena biletu lotniczego, jeśli kupilibyśmy go w biurze, to...50$/os :)!! No to mamy nasze rozwiązanie!
Decydujemy się oczywiście na samolot, którym polecimy zaraz po wycieczce do tuneli. Pani z biura podróży zapisuje nam na naszym rachunku za wycieczkę notatkę, że przewodnik ma nas wysadzić w drodze powrotnej w okolicy lotniska, bo autobus przejeżdża nieopodal. Świetnie się to poukładało :) Samolot to wielka oszczędność czasu, no i komfort oczywiście. Bilety kupujemy sami przez internet, wylot jest z Sajgonu, przylot do Da Nang (większe miasto obok Hoi An i Hue). Za dwa bilety z bagażem nadanym płacimy około 340 zł, czyli tylko dwa razy więcej niż za dobę jazdy autobusem.
Po południu idziemy jeszcze porobić trochę kroków po mieście, trafiamy na godziny powrotów z pracy (17:00 - 18:00), ilość motorków na drogach (i chodnikach) w tym czasie to obłęd! Chcemy zobaczyć pagodę w okolicy i natrafiamy na buddyjskie nabożeństwo, wszyscy uczestnicy przebrani byli w szare tuniki, oczywiście na boso. Bez problemu mogliśmy wejść, były osobne schody dla kobiet i mężczyzn, trzeba ściągnąć buty i być przyzwoicie ubranym - zakryte kolana i ramiona. Staliśmy chwilkę przed wejściem, aby nie przeszkadzać, chcieliśmy tylko popatrzeć.
Jest już ciemno, to był bardzo długi i intensywny dzień. Wybieramy się jeszcze po pocztówki, aby wysłać je jak najwcześniej (pocztówki z Kambodży szły do Polski ponad 3 miesiące, a i tak nie wszystkie doszły). Znów prysznic (ja - wieczny zmarzluch - skręcałam grzanie wody, żeby leciała chłodna), zmiana garderoby i dalej w miasto. Siadamy znów w Royal Saigon aby napić się zimnego piwka i w spokoju, komfortowo, przy stoliku (co później nieczęsto się zdarzało) przelać na papier te słowa. Tym razem zamawiamy smażone sajgonki (pycha!) z jakimś dziwnym, różowym sosem i wielkim stosem zieleniny, zawierającym sałatę, miętę i jeszcze jakieś inne trawy :) oraz pieczarki z karmelizowanym pieprzem i tofu (to wiadomo, że dla Sławka), no i znów 4 zimne piwka. Koszt kolacji to 30 zł :) Żyć nie umierać.
Kiedy jesz/pijesz coś w przydrożnej restauracyjce, co jakiś czas podchodzą handlarze z różnej maści niezbędnymi produktami, jak bransoletki, zegarki, gazety, papierosy, czy...zioło :) |
5 III 2016
Sajgon Delta Mekongu
Rano
się pakujemy. W naszym hostelu niestety nie było już miejsca, ale
znaleźliśmy wolny pokój w hostelu dokładnie na przeciwko - dosłownie 2 -
3 kroki (zależy od długości kroku ;) ) od Lily's hostel. Nowy pokój był
większy, dość ładny, ale czystość nie była ich mocną stroną ;) Coś za
coś. 2 x większy pokój, duża łazienka z brudną wanną plus klima i wifi, a
to wszystko za 20$. Za hostele w Wietnamie oraz za masaże i zakupy w
niektórych miejscach można płacić dolarami. W przypadku hoteli opłaca
się to czasami bardziej niż płatność w dongach, szczególnie, że my -
posiadacze złotówek, zmuszeni jesteśmy do podwójnego przewalutowania, bo
złotówek na dongi nikt nam nie wymieni :)
Dzisiaj
w planie wycieczka do delty Mekongu. Zastanawiamy się, jak długo spóźni
się nasz autobus... A tymczasem... Pilot wycieczki przychodzi po nas 20
minut przed czasem! Szok :) Okazuje się, że tutaj to norma - oni się
nie spóźniają, zazwyczaj są przed czasem, o czym jeszcze nie raz się
przekonamy.
Wyjechaliśmy
po 8:00 wygodnym, klimatyzowanym autobusem. Po drodze był przystanek
"na siku" w miejscu, gdzie można zrobić różnorakie zakupy, za co
przewodnik i kierowca dostają śniadanie, musimy więc czekać, aż oni
zjedzą, aby ruszyć dalej. Standard :) Potem kolejny przystanek - krótszy
niż ten pierwszy, w trakcie którego mamy 20 min na obejrzenie świątyni
buddyjskiej. Warto w środku zwrócić uwagę na przepiękne drewniane
zdobienia - drewniane części są ozdobione przeróżnymi kształtami - są
tam zwierzęta, kwiaty i inne piękne kształty.
Dojeżdżamy
po 2 godzinach do portu, gdzie przesiadamy się na wąskie łódki z
rattanowymi ławeczkami, luźno wstawionymi do łódki :).
Najpierw
płyniemy po brązowym, bardzo szerokim Mekongu na wyspę jednorożca -
Unicorn Island. Tam odbywa się degustacja miodu oraz bananowej whisky.
Miód, jak miód - jest ok, dolewają nam do niego zieloną herbatę.
Bananowa whisky jest koszmarna. Ma czarny kolor i smakuje trochę jak
krople żołądkowe - muszą to mocno zaprawiać ziołami. Niby fajnie
popróbować tych lokalnych przysmaków, ale efekt burzą panie dosłownie
stojące nad nami, czekające aż za odpowiednio wysoką kwotę kupimy
prezentowane produkty. Po degustacji można iść sobie zrobić zdjęcie z
dużym wężem, ale bardzo żal nam się rozbiło tego biedaka, którego smyra
pewnie kilkadziesiąt osób dziennie, żeby sobie strzelić focię "takie tam
po ataku bestii", więc mimo nawoływań przewodnika, poszliśmy stamtąd.
Później pokazywali nam plastry z ula wraz z pszczołami, które ciężko
pracują na tutejszy miód.
No dobra, to teraz wam naleję po kropelce, a później wypadałoby zrobić zakupy ;) |
Tyyyyyyle bananów |
Oj patrz, pasuje mi do bluzki! :) |
Później
następuje najfajniejsza część wycieczki. Wsiadamy po 4 osoby do wąskich
łódeczek, zakładamy szpiczaste, tradycyjne kapelusze i płyniemy przez
kanał Mekongu. Łódkami poruszają i sterują lokalsi.
Potem
zabierają nas w nowe miejsce, gdzie jest degustacja owoców oraz występy
wokalne tradycyjnej muzyki delty Mekongu. Owocki są pyszne, jest smoczy
owoc, arbuz, rambutan (takie większe i bardziej miziate liczi), ananas i
papaja. My jemy, a obok śpiewają lepiej lub gorzej panie w lokalnych
strojach. Potem w ruch idą koszyczki, do których naturalnie trzeba
wrzucić jakiegoś pieniążka w ramach napiwku.
Płyniemy
do Ben Tre, gdzie możemy zobaczyć kilka etapów produkcji lokalnego
smakołyku - słodyczy zrobionych z mleka kokosowego. Jemy takie jeszcze
ciepłe - to jest boskie! :) Przy okazji polewają też "kokosową whisky" -
smakuje jak łagodna, kokosowa wódka, nawet okej. Cała akcja ma
oczywiście na celu sprzedaż jak największej ilości słodyczy. Ale warto
je kupić - są pyszne.
Obok
całego zamieszania stoi pani z rowerem obwieszonym jakimiś podłużnymi
zawiniątkami, pani nie bardzo się komunikuje (tak, jakby nie miała
języka, albo była pół-niemową), więc nie mając pojęcia co to jest -
kupujemy, bo Wietnamczycy kupują. Jest to jakaś ściśnięta mieszanka
chyba ryżu, kokosu i orzechów, nawet niezłe :) Takie zawiniątko kosztuje
około 1 zł.
Ostatnia
wyspa przed nami. Tam dostajemy bardzo masowy lunch, który dostają
wszystkie wycieczki, a jest ich tu całkiem sporo - ryż z kawałkiem
wieprzowiny i fasolką zieloną. Szału nie ma, ale przynajmniej nie
jesteśmy głodni. Na miejscu można sobie zamówić jeszcze interesujące
delicje:
Pyszny, tłuściutki robak kokosowy |
W menu m.in.: wąż, struś, żółw oraz krokodyl. |
Na
drzewach w okolicy rośnie sporo wielkich owoców jack fruit, które
mylimy ze słynnym durianem, kupujemy sobie jednego już obranego i jest
pyszny :), no i nieźle pachnie, więc to raczej nie durian ;)
Na
wyspie jest kilka "atrakcji" - farma krokodyli, farma pełna żab
będących żywym pokarmem dla ryb, jeziorko z rybkami karmionymi z
butelki, wąskie, plecione z bambusów przejście nad stawem i takie tam :)
Była również możliwość przejażdżki bardzo starymi rowerami, ale nie
znaleźliśmy żadnej drogi, którą można by pojechać :)
Wracamy
do portu, potem autobus i w Sajgonie jesteśmy około 18:00. Wycieczka
była fajna, ale bez szału, spodziewaliśmy się więcej przyrody, kanałów,
Mekongu, a mniej wciskania regionalnych produktów. Być może na
dwudniowych wycieczkach jest lepszy program.
Idziemy
wieczorem na słynny Bien Than Market - halę targową z mnóstwem stoisk.
Udało nam się znaleźć część hali oznaczoną jako "fixed price", tam ceny
są już ustalone, nie ma targowania, ale jest tanio. W pozostałej części
ceny dla turystów są kilkakrotnie wyższe i trzeba się mocno targować.
Poza tym w części poza fixed price jesteśmy nieustannie zaczepiani przez
sprzedawców, non stop... Kupiliśmy kilka koszulek i słodycze.
Na
kolację znów idziemy do Royal Saigon, okazuje się, że nasz znajomy
kelner jeszcze dodatkowo mówi biegle po japońsku i francusku :). W
przyszłym roku już pewnie będzie mówił po polsku. A to młody chłopak -
może ok 25 lat... Dziś po raz pierwszy, w trakcie naszej trzeciej
podróży do Azji dałam się namówić na zupę, wietnamskie pho z kurczakiem,
ale wcześniej 3 razy upewniałam się, że zrobią mi to bez kolendry. Żyję
w ciągłym lęku przed kolendrą :) Nie znoszę po prostu. Było bez
kolendry i bardzo smacznie.
Dojadamy
jeszcze na ulicznym straganie, Sławek zamawia koleją zupę, bo przecież
jedna dziennie to mało. Tym razem dostaje wersję z jajami przepiórczymi.
W drodze do hotelu jeszcze mała zachciejka - wyglądało jak frytki,
zamówiliśmy jedną porcję. Okazało się, że to (chyba) gotowany,
podsmażony maniok oblepiony przyprawami, było to dość ciekawe, nawet
niezłe. Na koniec dnia jeszcze odwiedzamy po raz ostatni Royal Saigon,
już tylko na piwko przed snem. Przed nami jutro kolejny, intensywny
dzień.
Do
Hanoi wracamy około 21:00. Po drodze znów pół godziny na "siku", kiedy
przewodnik i kierowca jedzą kolację, a cała wycieczka stoi na zewnątrz
niecierpliwie czekając na powrót do autobusu.
6 III
SAJON, Cu Chi Tunnels, Sajgon - Hoi An
Za
nami ciężka noc, trochę się nie wyspaliśmy. Niższa cena nie wiąże się
zazwyczaj z jakością :) W pokoju było niemiłosiernie gorąco, a jak
chodziła klima, było bardzo zimno, więc przez całą noc raz włączaliśmy,
raz wyłączaliśmy klimatyzację.
Do
tego doszło śniadanie, które było tak niedobre, że nawet nie tknęłam:
słaba bagietka, zepsuta, stara margaryna i coś niby dżem smakujące jak
barwiony cukier, do picia pół szklanki jasnobrązowej cieczy. Sławek był
dzielny i zjadł, a ja wyszłam poszukać czegoś przy ulicy, nie było
owoców, więc kupiłam sobie shake mango. Prosiłam o mało lodu, a więcej
owoców (muszę się tym jakoś najeść), ale jak to zazwyczaj tam jest -
shake składał się głównie z lodu :)
Pakujemy
znowu nasze walizki, wymeldowujemy się i płacimy dolarami. Po 8:00
przyszedł po nas przewodnik i skierował do busa, potem okazało się, że
do niewłaściwego, kazał wysiąść, przesiąść się i tak ze dwa razy jeszcze
z jednego do drugiego busa (były dwa), więc mimo, że byliśmy jednymi z
pierwszych, to ostatecznie swoje miejsca zajęliśmy, jak bus był już
pełen. Walizki wrzucamy do bagażnika i ruszamy do Cu Chi Tunnels.
W
kilku relacjach, które wcześniej czytałam, ta wycieczka była określana
jako cepeliada dla turystów i strata czasu. Tunele jednak były właśnie
powodem, dla którego od dawna chciałam przyjechać do Wietnamu, po prostu
musiałam to zobaczyć, nie nastawiałam się jednak na żadne rewelacje.
Podróż
trwała 2 godziny z tradycyjną przerwą na "siku", czyli "zróbcie zakupy"
w wytwórni rękodzieła wykonywanego m.in. ze specjalnie ciętych muszelek
czy kruszonych skorupek jaj. Trzeba przyznać, że była to misterna
robota i piękne rzeczy.
Dojeżdżamy
do Cu Chi, kupujemy bilety - 110 tys dongów, czyli około 20 zł.
Zaczynamy od propagandowego filmu o bohaterach wojny wietnamskiej
(amerykańskiej), zawierającego archiwalne nagrania z regionu Cu Chi
sprzed wojny i z czasu wojny (no i porównanie oczywiście jak sielankowo i
dostatnio było kiedyś, a co zrobiła wojna).
Potem
jest wejście do tunelu, specjalnie poszerzone dla turystów, ale
wyglądające jak prawdziwe. Ja musiałam spróbować oczywiście. Weszłam do
tunelu i zakryłam deseczką maskującą, zrobiło się ciemno i bardzo
nieprzyjemnie... Jak oni mogli w tym żyć? Chyba nie wytrzymałabym paru
minut, nie mówiąc o latach... Oglądamy oczywiście przeróżne pułapki,
które miały zabijać lub kaleczyć Amerykanów oraz ich psy. Sporo
owczarków zginęło w tych pułapkach, co - jak twierdził nasz przewodnik -
przyczyniło się do tego, że w Wietnamie je się psy. Co kawałek były też
coś jakby kopce mrówek, które w rzeczywistości służyły jako kanały
wentylacyjne. Aby zmylić psy tropiące, Vietkong rozsypywał w wielu
miejscach ostre przyprawy, jak np. chili, aby zmylić amerykańskie
czworonogi.
Jedną
z atrakcji jest możliwość postrzelania z broni automatycznej. Jest na
to tak mało czasu, że jak ktoś u nas wykupił naboje (baaaardzo drogie),
to zanim zdążył postrzelać, to nasz przewodnik chciał już iść dalej. Do
tego jest bardzo, bardzo głośno. Przy dźwiękach wystrzałów jemy gotowaną
kukurydzę (mój shake nie był zbyt sycący), chciałam wziąć sos chili aby
polać Sławkowi kukurydzę, ale pani dosłownie wyrwała mi go z rąk
pokazując, że to tylko do parówek i do kukurydzy NIE WOLNO! :)
Czas
na tunele. Tunele, które można oglądać, nie są oryginalne, zostały
wybudowane już po wojnie na użytek turystów, ponieważ do prawdziwych
tuneli normalnie odżywieni przyjezdni nie mogliby wejść. Ta wersja dla
turystów jest szersza i wyższa, a pomimo to, ja prawie panikuję pod
ziemią i wychodzę pierwszym możliwym wyjściem. Ma się w środku poczucie
totalnego zamknięcia, jest bardzo gorąco, duszno i wilgotno, co kawałek
świeci się lampka - w oryginalnych tunelach, w czasie wojny przyświecano
sobie świeczką! Weszłam raz jeszcze do trzeciej części tunelów, żeby
nie dac zA wygraną, przecież chciałam to poczuć, ale dla kogoś, kto nie
najlepiej znosi małe, zamknięte pomieszczenia, to jest mocne
doświadczenie. Zbrudziliśmy się, spociliśmy się, ale wyszliśmy z tuneli
będąc pod wielkim wrażeniem tego, jak Wietnamczycy byli w stanie w nich
prowadzić "normalne" życie przez kilka lat!?
Tunele
miały 3 poziomy głębokości i łącznie stanowiły siatkę o długości 200
kilometrów! Kilka poziomów miało za zadanie lepiej chronić ukrywających
się, ponieważ jeśli Amerykanie wpuścili truciznę, to ona zostawała na 1
poziomie i ci z niższych poziomów mogli przeżyć. Partyzanci mieli dwa
rodzaje butów i mundurów. Zwykłe sandały na suchą porę, kiedy nie
zostawia się śladów oraz sandały odwrócone, na porę deszczową, aby
ślady, które pozostawiają w błocie szły tak jakby w przeciwną stronę.
Mieli też dwa kolory mundurów - czarne na noc i zielone na dzień. Czarny
mundur pomagał też ukryć się w wiosce, bo wieśniacy ubrani byli na
czarno.
Pod koniec jest jeszcze poczęstunek z tego, czym głównie żywili się partyzanci - gotowany maniok i herbata.
Korzenie manioku |
W
Cu Chi były masy ludzi, wycieczka za wycieczką, ale pomimo tego tłoku, w
mojej ocenie - naprawdę warto tam jechać, zobaczyć tę wojnę z
perspektywy Wietnamczyków, wczuć się na chwilę w ich sytuację,
oddychając w ciemności gorącym, ciężkim powietrzem. To maleńka, naprawdę
malutka próbka tego, co byli w stanie wytrzymać ci ludzie, aby walczyć
za swój kraj.
Ciekawą
sytuację mieliśmy w czasie zwiedzania, często mijała nas wycieczka z
nietypowym przewodnikiem - starszy, długie włosy, jakieś takie mało
azjatyckie ubranie i dość emocjonalne zachowanie w trakcie opowiadania.
Czasami wsłuchiwaliśmy się w to co mówił i zrozumieliśmy, że wrócił
niedawno z Ameryki, a w czasie wojny walczył przeciwko komunistom,
widać, że te tematy są dla niego bardzo żywe i bolesne. Nasz przewodnik
nie pozwalał nam koło niego przystawać, żebyśmy nie słuchali tego, co
mówił. Kiedy przechodziliśmy obok, powiedział nam tylko cicho, tak jakby
z pobłażliwością i wyższością jednocześnie, że teraz rząd już ma bardzo
miękką politykę i pozwala "tym ludziom" wracać do kraju.
Okazało
się, że około połowa żołnierzy w południowym Wietnamie walczyła po
stronie Amerykanów, aby nie dopuścić komunistów do władzy. Po tym, jak
komuniści wygrali, ci ludzie stali się wrogami narodu. Bardzo wielu
wyemigrowało, w tym wielu oczywiście do USA, a ci co zostali ponieśli
surowe konsekwencje. Zarówno im, jak ich dzieciom i wnukom nie można
legalnie podejmować pracy w mieście, ani posiadać mieszkań, zostali w
większości zesłani na wieś i żyją w biedzie.
Pora
wracać, jest bardzo ciepło, cieszymy się na orzeźwiającą podróż w
klimatyzowanym busie. Tuż po starcie coś wybucha, a potem mocno syczy,
myśleliśmy, że to opona, ale okazuje się, że wszystko jest ok, ale
przestała działać klimatyzacja :) Całą drogę jechaliśmy z otwartymi
oknami wdychając gorąc i tony kurzu z zewnątrz, co skończyło się
kilkudniowym kaszlem później. W Sajgonie ok. 90% ludzi jeździ w
maseczkach.
Kierowca
zgodnie z umową (o której się jeszcze przypomnieliśmy ze dwa razy)
wyrzuca nas po drodze niedaleko lotniska. Od razu łapiemy zieloną
taksówkę, którą za 3 $ dojeżdżamy do lotniska.
Mamy
tylko numer rezerwacji, ale to wystarcza; odprawiamy się na stoisku Jet
Star, potem odprawa bezpieczeństwa, która przepuściła dwie butelki wody
w naszych plecakach :) Lot mamy o 17:00, w Da Nang mamy być na 18:40.
Przekopywaliśmy internety w poszukiwaniu informacji o transporcie z
lotniska w Da Nang do Hoi An i prawie wszyscy pisali, że jedynie
taksówka lub jakiś miejski autobus, ale że z autobusem jest wiele
kombinacji, bo trzeba najpierw jechać do centrum, potem szukać
przystanka itp, no i może nie jeździć wieczorem. Wyglądało na to, że
ciężko się dostać do Hoi An, szczególnie o późnej porze. Wiele
hoteli/hosteli oferuje transfer z lotniska i zdecydowaliśmy się zamówić
sobie takie coś - koszt to 15 $, a droga długa, ok 30 - 40 km, więc to i
tak dobra cena.
Po
wylądowaniu poszliśmy do informacji turystycznej, wzięliśmy mapkę, a
pani powiedziała nam, że ostatnie autobusy jadą około 18:00 i że już nie
ma jak dostać się do Hoi An, tylko taksówka (a tych w sumie nie było
jakoś wiele na zewnątrz). Ale na przeciwko informacji turystycznej
zauważyliśmy stanowisko shuttle service. Dokładnie czegoś takiego
szukaliśmy! Tak więc moi drodzy, którzy będziecie na tej tasie - JEST
autobus bezpośrednio z lotniska do centrum, który odjeżdża codziennie,
co godzinę od 5:00, aż do 23:00! Bilet kosztuje 110 tys dongów, czyli
około 20 zł za osobę płatne w autobusie. Jest tylko jeden haczyk -
trzeba zrobić rezerwację min 2 godziny przez odjazdem autobusu - bez
tego nie pojedziemy (jeśli nie mają rezerwacji na daną godzinę, to w
ogóle nie ma tego kursu). Rezerwację można zrobić pod numerem +84 510
391 9293 lub +84 913 390 129 albo przez maila:
shuttle@barrianntravel.com lub sales@barrianntravel.com.
Taksówki
kosztują około 20$, więc jadąc w 4 osoby pewnie lepiej wziąć taksówkę.
My zamawiając transfer z hotelu mieliśmy zastrzeżone, że za 15$ mogą
jechać tylko dwie osoby. Przy wyjściu z lotniska kierowca czekał już na
nas z karteczką z naszym nazwiskiem.
W
drodze do hostelu kierowca dał nam swój telefon mówiąc, że właścicielka
hostelu chce z nami porozmawiać. Bardzo ciężko się było porozumieć, ale
w końcu zrozumiałam, że nie ma dla nas pokoju, ale zostaniemy
zawiezieni do hostelu jej siostry, który jest lepszy i bliżej centrum i
będzie za te same pieniądze. No cóż robić, przyjęliśmy to spokojnie, nie
bardzo mieliśmy wybór. Nasza rezerwacja była na Hoi An Viet House
Homestay, który był bardzo dobrze oceniany na booking,com, ale w końcu
trafiliśmy do The House 36 i nie żałowaliśmy :) Był to zdecydowanie
najlepszy pokój, jaki mieliśmy w trakcie całego wyjazdu. Gorąco
polecamy. Bardzo blisko do starego miasta, tuż przy rzece, piękny pokój,
wygodne łóżko, bardzo czysto, wszystko nowe i świetna, nowoczesna
łazienka. Do tego jeszcze miły i pomocny personel.
Taka łazienka w Azji to totany luksus |
Sprawdzamy
od razu kwestię połączeń z Hoi An do Hanoi, bo planowaliśmy dostać się
tam sleeper busem. No i znowu powtórka z rozrywki - ten autobus jedzie
też prawie dobę! :) Kolejny więc raz decydujemy się na samolot, ale
zakup biletów zostawiamy na kolejny dzień.
Idziemy
na stare miasto. Jest pięknie. Hoi An jest wpisane na listę UNESCO, ma
niepowtarzalny klimat, który trochę przypomina Pingyao w Chinach.
Wszędzie wiszą piękne lampiony, wzdłuż rzeki postawione są podświetlone
postacie zwierząt/smoków, na wodzie płyną lampiony z palącymi się w
środku świeczkami.
Część lampionów puszcza się z łódek |
Hoi An nazywane jest miastem lampionów |
Jemy
kolację w alejce zakupowej, wypełnionej straganami. Czytamy menu przy
ulicy, ceny są ok, wchodzimy, siadamy i dostajemy bardzo podobne menu,
tylko z innymi cenami :) No nieładnie, ale już nie chce nam się niczego
szukać, zostajemy. Zamawiamy tradycyjne danie Hoi An - White Roses, są
to różyczki z papieru ryżowego wypełnione pastą krewetkową, podane z
suszoną, smażoną cebulką oraz sosem (ok 12 zł). Całkiem niezłe. Do tego
makaron z warzywami (ta sama cena), jest średni, ale nie ma tragedii;
zamawiamy jeszcze jakieś trzecie danie - też lokalna potrawa, ale
zapominają o niej i jej nie dostajemy w ogóle. Pijemy zimne Larou -
lokalne piwo (3 zł). Na koniec pozwalamy sobie jeszcze na przysmak z
przydrożnej budki - smażony placek z bananem, bardzo tłusty, ale niezły -
wszędzie to tam sprzedają.
White Roses |
Ok, już pora odpocząć. To był bardzo, bardzo długi dzień.
Tym razem było bardzo dużo kłopotów z zakupem tych biletów. Sławek próbował przez różne strony, zarówno przez pośredników, jak i bezpośrednio, z różnych kont... Cały czas były jakieś kłopoty. Podziwiam Sławka, że miał tyle cierpliwości, ja pewnie już rzuciłabym sprzętem elektronicznym tak mocno, że zdołałby dolecieć do rzeki widocznej z naszego balkonu ;)
7 III
Hoi An
Wysypiamy
się do późna, wstajemy dopiero około 9:00 - szaleństwo :). Jemy
śniadanko i idziemy do pokoju rezerwować lot. Ostatnio zajęło to kilka
minut. Chcemy zarezerwować bilety na 8 marca na 6:30, są droższe niż
popołudniowe, ale chcemy przeznaczyć dzień po przylocie na zwiedzanie
stolicy Wietnamu, a przy tak niewielkiej ilości czasu, jaki posiadamy,
każde pół dnia jest na wagę złota :)
Tym razem było bardzo dużo kłopotów z zakupem tych biletów. Sławek próbował przez różne strony, zarówno przez pośredników, jak i bezpośrednio, z różnych kont... Cały czas były jakieś kłopoty. Podziwiam Sławka, że miał tyle cierpliwości, ja pewnie już rzuciłabym sprzętem elektronicznym tak mocno, że zdołałby dolecieć do rzeki widocznej z naszego balkonu ;)
Zakup
biletów zajął...2 godziny! No ale udało się i to jest najważniejsze.
Koszt przelotu liniami Vietjet Air to 240 zł za osobę z bagażem 20 kg.
Jak już mieliśmy zakupione bilety to trzeba było zarezerwować bilety na
Shuttle Bus. Też nie poszło gładko, bo korespondowaliśmy mailowo z
biurem, tłumacząc im, że chcemy jechać autobusem o 4:00, żeby zdążyć na
lot, a oni usilnie chcieli nas wpisać na 5:00, nie rozumieliśmy dlaczego
(juro rano się wyjaśni). Zrezygnowani poprosiliśmy recepcję hostelu o
zrobienie dla nas rezerwacji telefonicznie po wietnamsku ;). Udało się
bez problemu w dwie minuty. Okazało się jeszcze, że autobus odbierze nas
bezpośrednio z hostelu, więc cudnie.
Z
tego wszystkiego zrobiło się już południe, ruszamy w końcu na
zwiedzanie słynnego, zabytkowego Hoi An. Starówka Hoi An jest wpisana na
listę UNESCO - cała jest zabytkiem i jest co coś, co w mojej opinii
zdecydowanie trzeba zobaczyć.
Warto
kupić otwarty bilet do zabytków starego miasta, kosztuje on teraz 120
tys dongów (Lonley Planet podawało nam jeszcze 90 tys, a internet 110
tys, wygląda więc na to, że co roku podnoszą ceny). Ten bilet uprawnia
nas do wejścia do 5 miejsc, które są biletowane (bo są też takie, gdzie
można wejść bezpłatnie). Przy wejściu do obiektu biletowanego podajemy
nasz bilet i jest z niego obcinany jeden z pięciu paseczków. Bilety
otwarte można kupić przy wejściu do części barowo - handlowej, lub przed
mostem do samego starego miasta.
Miasteczko
jest piękne również w dzień (choć w nocy jest najbardziej magiczne).
Rozpoczęliśmy nasz spacer od Mostu Japońskiego, który jest wizytówką
tego dawnego, handlowego portu. Później wybieramy kilka miejsc z
bezpłatnym wejściem oraz 5 miejsc biletowanych. Jest bardzo gorąco,
bardzo słonecznie, a miasteczko jest urocze - zdecydowanie spokojniejsze
i wolniejsze niż Sajgon, czy Hanoi. Stara część nie jest duża, w
zasadzie, żeby zwiedzić najważniejsze miejsca i przejść się starymi
uliczkami, wystarczy spokojnie kilka godzin.
Most Japoński |
Pomnik dla uczczenia wielkiego przyjaciela miasta Hoi An o imieniu "Kazik" - nasi tam byli!!! |
Po
południu nasze żołądki wołają "jeść!". Na starym mieście znajdujemy
zadaszone targowisko "Bien Than" - postanawiamy zerknąć, czy jest tam
jakieś jedzenie. Okazuje się, że w środku jest masa stoisk z lokalnym
jedzeniem - coś fantastycznego, dokładnie czegoś takiego szukaliśmy!
Siadamy,
zamawiamy coś, co poleca nam kończący właśnie jeść Europejczyk mówiący
po wietnamsku. Zamawia nam specjalność tej garkuchni wraz z tradycyjnym
sposobem jej podania. Dostajemy dwa dania - smażone sajgonki oraz coś
jakby placki/naleśniki jajeczne, do tego spory talerz zieleniny
przeróżnej, dwa sosy oraz suche płatki papieru ryżowego. Sajgonkę trzeba
zawinąć w papier, włożyć tam zielonego, zamoczyć w sosie i dopiero
jeść, a naleśnika rozwinąć, nałożyć do środka zielonego, też zawinąć w
papier, zamoczyć w sosie i jeść. A pani bardzo pilnuje, abyśmy robili to
poprawnie :D Coś zielonego w kupie różnych liści, co wyglądało jak
ogórek, ale nie było ogórkiem - okazuje się młodym, zielonym bananem.
Jedzenie jest rewelacyjne, jesteśmy zachwyceni totalnie! Do tego
zamawiam shake mango z mlekiem i małą ilością lodu, a Sławek piwko. Za
wszystko płacimy około 22 zł! A tyle radości!
Jedzenie jest przygotowywane i jedzone na jednym blacie, jemy twarzą w twarz z panią master chef, która patrzy, czy poprawnie zawijamy ;) |
W
cudownych nastrojach po tej kulinarnej uczcie wracamy do pokoju. Po
drodze mijamy wiele pań, które noszą owoce i inne artykuły na sprzedaż w
koszach zawieszonych na dwóch końcach drążka. Panie te mają świetnie
opanowaną sztukę sprzedaży ;) Robię jednej z nich zdjęcie, ona to
wyłapuje, momentalnie ściąga kosze na dół i zaczyna mi "sprzedawać"
owoce, których nie chciałam :) Nie obronisz się przed starą,
doświadczoną Wietnamką - jak przechwyci twój wzrok lub okazane jej
szczere zainteresowanie - jesteś jej. :) Zanim zdążyłam zareagować,
miałam już spakowane do siatki dwie kiście rambutanów oraz pomarańcze.
Po intensywnych negocjacjach udało mi się usunąć z siatki pomarańcze
oraz drugą kiść rambutanów, a za jedną, pozostałą w siatce kiść
zapłaciliśmy 10 tys dongów (około 2 zł) - połowę pierwszej ceny, bo
tylko tylę drobnych mieliśmy i na pewno nie powinno to więcej kosztować
:)
Hoi
An leży na wybrzeżu, więc zachciało nam się dotknąć morza. Mamy jeszcze
trochę czasu do zachodu słońca, wypożyczamy więc skuter w hostelu (5$) i
jedziemy z mapką i GPSem w ręce na plażę. Po drodze tankujemy, bo bak
jest niemal pusty (2 litry - około 5 - 6 zł). Że też Sławek miał odwagę
jechać skuterem przez miasto w Wietnamie ;) Ja siedziałam z tyłu,
trzymając wyciągniętą do przodu dłoń z nawigacją i tak po 20 minutach
dojechaliśmy na plażę. Zaparkowaliśmy nasza furę i poszliśmy na spacer
po plaży, piasek był ciepły, morze zielonkawe i niezbyt przejrzyste, a
słońce ostatnimi promieniami oświetlało nadbrzeżne drzewa. Taka chwila
wytchnienia, wyciszenia :)
Wracamy,
bo zachodzi już słońce, za parking pan chce 20 tys dongów, mówimy, że
przy parkowaniu podał nam cenę 10 tys, pan udaje że ojej ojej ależ
niefortunnie się pomylił, że cena to faktycznie przecież jest 10 tys :)
Ach... ciekawe, jak często ludzie się nabierają, pewnie często, bo by
tak nie robił. Oczywiście to tylko przedstawienie dla białych ;)
W
drodze powrotnej jeździmy ile się da po różnych częściach miasta, jest
cudownie, zrobiło się chłodniej, gdyby nie kaski, powiedziałabym - wiatr
we włosach. Mijamy pola uprawne, rolników na bawołach, lokalne
gospodarstwa...
Wracamy
jak już jest prawie ciemno. Prysznic, zmiana ciuchów i wio na miasto.
Obiecałam sobie, że muszę puścić na wodę tradycyjnego lampiona. Kosztuje
to 10 tys dongów (około 2 zł), ale cena wywoławcza jest oczywiście
zupełnie inna; można wypłynąć łódką i puścić z łódki, a można z mostu za
pomocą długiego kija. Ja puszczałam z mostu, no nie mogłam sobie
odmówić. Są to papierowe, kolorowe otoczki, w kórych palą się świece -
wygląda to przepięknie!
Idziemy
na stare miasto sprawdzić, czy przypadkiem nasza hala targowa nie jest
otwarta jeszcze (Europejczyk, którego tam spotkaliśmy twierdził, że jest
otwarta tylko do popołudnia). Było otwarte i tętniło życiem i zapachami
genialnego jedzenia! Jupi!!! :):):)
Zamawiamy
jakieś tradycyjne, lokalne danie - miska makaronu, do tego jajko,
płatki jakiegoś mięsa (chyba pieczony schab), kiełki, orzeszki i jeszcze
różne tam takie i to w jakiejś zupie czy coś. Było nieziemskie,
przepyszne!!! A cena...... ech... 25 tys dongów, czyli jakieś 4,5 zł!!!
Siedząc
tam zauważamy, że pani z tego stoiska próbuje zachęcić innych turystów
do wybrania jej garkuchni, ale niektórzy przechodzą obojętnie, więc
trochę pomagam mówiąc po prostu, że tu jest naprawdę świetne i tanie
jedzenie. W takich miejscach backpakersi są trochę jak jedna, duża
rodzina i kompletnie obcy sobie ludzie bardzo chętnie rozmawiają ze
sobą. Takie rzucenie więc do obcych dwoma słowami nie jest niczym
dziwnym :) Efekt naszego "szeptanego" marketingu był taki, że
"zdobyliśmy" dla pani łącznie 7 osób. Było to o tyle łatwe, że ludzie
przechodząc i tak zaglądali nam w talerze z zainteresowaniem, co to też
tam mamy; wystarczyło więc tylko odpowiedzieć na ich zainteresowanie :)
Po pierwszych trzech ściągniętych osobach, za każdym razem, jak na
horyzoncie pojawiał się potencjalny klient, pani wybiegała i klepała
mnie po plecach puszczając oczko, co miało znaczyć "no, do roboty", ubaw
mieliśmy po pachy. Była masa śmiechu i przy okazji zebrała się fajna
grupa ludzi :) Odchodząc już po królewskim posiłku, przekazaliśmy naszą
"funkcję" kolejnej osobie ;) Pani z wdzięczności dała nam jeszcze wodę
na drogę. Cudowna kolacja :)
Po
kolacji spacer po uliczkach starego miasta obwieszonych lampionami, no i
oczywiście zakupy w uliczce handlowej. Ja nie mogłam się oprzeć - były
piękne kolczyki... Mówiłam sobie - no jedna, góra dwie pary (max!).
Wyszłam ostatecznie z pięcioma, ale tylko 3 dla siebie ;) Tam naprawdę
można kupić piękne rzeczy. Nie planowaliśmy na pewno zakupu lampionów, z
których słynie to miasto, bo przecież jak je przewieziemy (?), no i też
spodziewaliśmy się wysokich cen. Ale zerknęliśmy tam z ciekawości
tylko... Tylko zobaczyć... Okazało się, że lampiony można składać... No i
... wróciliśmy do domu z trzema (TRZEMA!) pięknymi, ręcznie malowanymi
lampionami :)
Dość na dziś. Cudowny dzień :) Mamy teraz kilka godzin na sen, więc śpijmy szybko ;)
8 III
Hoi An - Hanoi; Hanoi
Wstajemy
o 3:15, ponieważ około 4:00 ma po nas przyjechać Shuttle Bus.
Właścicielka domu specjalnie przyjechała o tej godzinie, aby dopilnować,
czy autobus nas zabierze i dać nam śniadanie na wynos (dzień wcześniej o
to poprosiliśmy) - ciepłe bagietki, serek topiony, banany i woda. To
bardzo miłe z jej strony!
Jest
4:15, a naszego autobusu nadal nie ma, zaczynamy się martwić. Nasza
gospodyni próbuje się dodzwonić do tej firmy, ale nie udaje jej się... W
końcu bus przyjeżdża o 4:40! Kierowca rozbrajająco szczerze przyznaje,
że zaspał, po prostu sobie zaspał, a my już byliśmy cali w stresie, że
nie zdążymy się odprawić na lot... Okazało się, że na kurs o 4:00 mieli
tylko nas! No i rozwiązała się zagadka, dlaczego nie chcieli nas wpisać
na tę godzinę :) Kierowca więc z naszą dwójką pędził łamiąc wszystkie
przepisy, żeby jak najszybciej dowieźć nas na lotnisko.
Wpadamy
na terminal krajowy, pędzimy do odprawy VietJet i bez problemu się
odprawiamy (mając tylko numer rezerwacji i paszporty, nie drukowaliśmy
potwierdzenia, ani nic). Możemy odetchnąć z ulgą i zjeść nasze
śniadanko. Tym razem na odprawie bezpieczeństwa zabierają nam wodę, ale w
poczekalni jest dystrybutor z pitną wodą i jeśli ktoś chce, można
skorzystać.
Lot
przebiega szybko i bez problemów, lądujemy o 7:30, jest dość ciepło,
ale szaro, mgliście i mży. Przy wyjściu z terminala jest kilka busów do
centrum za 2 $ za osobę. Później się dowiedzieliśmy, że te busy
dojeżdżają do miejsca w pobliżu Jeziora Zwróconego Miecza, które jest
około 20 min - pół godziny drogi od naszego hostelu. My szukamy
miejskiego autobusu nr 17, ponieważ on dojeżdża do Long Bien, które jest
zaraz przy Old Quater i 2 minuty od naszego hostelu. Autobus kosztuje 9
tys dongów, czyli ok 1,50 zł za osobę i jedzie straaaaaaaasznie długo,
bo aż 1,5 godziny. Problemem może być znalezienie tego autobusu. Jak my
go zlokalizowaliśmy: po wyjściu z lotniska poszliśmy po skosie do przodu
i w prawo, przeszliśmy przez parking dla samochodów osobowych przed
lotniskiem i za tym parkingiem na takim pustawym placyku stał sobie tak
o, ni w pięć ni w dziewięć - autobus nr 17. Ani przystanku, ani
oznaczenia, ani tablicy - nic. Czyli nasza rada: szukajcie autobusu, a
nie przystanku! Jeśli się nie uda, to pozostaje bus za 2$ lub taxi za
16$.
W
autobusie byli sami Wietnamczycy, bilet kupuje się u chłopaka
"biletowego", który podchodzi do nowo wsiadających osób. Autobus na
przystankach w zasadzie się nie zatrzymuje, tylko zwalnia na tyle, aby
pasażerowie mogli z niego wyskoczyć lub wskoczyć :). Droga jest bardzo
długa, ale można prawie cały czas obserwować pola ryżowe. Zastanawiamy
się tylko - czemu tu tak ciemno, mokro i jakoś nieprzyjaźnie?
Pierwsze
wrażenie, jakie robi na nas północ i okolice Hanoi jest dość średnie:
szaro, mokro, nieprzyjaźnie, bardzo głośno i śmierdzi.
Nasz
przystanek jest ostatni. Przy wyjściu na pasażerów czekają (w bardzo
aktywny sposób) mężczyźni oferujący transport (chyba motorem), ale
czatują na wszystkich, nie tylko na turystów. Trzeba przynajmniej kilku
powiedzieć "nie", aby móc normalnie pójść w swoją stronę.
Profesjonalna naprawa torów :) |
Nasz
hostel to Golden Diamond. Jesteśmy wcześnie, ok 10:00 i pokój jest
jeszcze sprzątany. Recepcjonistka mówiąca wprost tragicznie po angielsku
od razu nas dopada i bardzo, bardzo intensywnie usiłuje nam sprzedać
dwudniową wycieczkę na Ha Long. Mówi tak, że trzeba się maksymalnie
skupiać, żeby cokolwiek zrozumieć, albo przynajmniej się domyślać, co
ona chce nam przekazać. Nie chcemy jechać na dwa dni, tylko na jeden,
ale w żaden sposób to do niej nie dociera. Tłumaczymy, że za dwa dni ma
być fatalna pogoda i co my będziemy robić w ulewnym deszczu na Ha Long?
Poza tym opcja na 2 dni, którą nam proponowała, kosztowała 99 $ za
osobę, a to zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Pani jednak nie
dawała za wygraną, posunęła się nawet do togo, że włączyła na telefonie
godzinową prognozę pogody na dzisiaj i wmawiała nam, że to prognoza na
kolejne dni i że za dwa dni ma być ciepło i słonecznie, Sławek od razu
się połapał w tym kłamstwie, mnie to zajęło więcej czasu. No nie ładnie
:) W końcu cena za dwudniową Ha Long spadła do 75 $, niby z okazji dnia
kobiet, ale konsekwentnie odmawiamy. Nie mam pojęcia, czemu tak
strasznie zależało jej na sprzedaniu tego dwudniowego wyjazdu (ponoć
każdemu to próbuje wcisnąć), pewnie ma od tego najwyższa prowizję. Ale
tak się zafiksowała na tę jedną wycieczkę, że kompletnie nie
zaproponowała nam NIC innego :)
Całej
sytuacji przysłuchiwał się młody Polak, który właśnie się wymeldowywał z
hostelu i poratował nas rozmową, dzięki czemu pani się na chwilę
odczepiła. Za jego rekomendacją kupiliśmy jednodniową wycieczkę na Ha
Long za 35 $ za osobę oraz wycieczkę do Ninh Binh - zwanego Ha Long na
lądzie, też za 35$ za osobę.
Pani
recepcjonistka zaproponowała nam śniadanie i to oczywiście było bardzo
miłe, ale tak nas zmęczyła swoją natarczywością i okropnym angielskim,
że chcieliśmy stamtąd uciekać :)
W
końcu nasz pokój był gotowy, bardzo szybko, bo w 45 minut i mogliśmy
się w nim schronić ;) Pokój śliczny - dwa duże łóżka, czysto, łazienka z
osobnym prysznicem (!) i ciepłą wodą (!), lodówka, klimatyzacja. Jest
dobrze :) A to wszystko za 16$ za pokój!
Zabieramy
z hotelu przewodnik, mapę i ruszamy na zwiedzanie miasta. Wykupiliśmy
wycieczki na dwa dni, więc na zobaczenie zabytków Hanoi mamy tylko jeden
dzień - trzeba się sprężać.
Według
prognozy pogody ma być dzisiaj 26 stopni i słońce, ale w końcu cały
dzień jest ciemno, mgliście i mży, jest okropna wilgoć. Ale Hanoi to nie
Sajgon - na południu są dwie pory roku, a na północy cztery, jak w
Polsce, więc teraz mają normalną wiosnę. Dwie godziny drogi od Hanoi, w
Sapa, jeszcze dwa tygodnie wcześniej leżał śnieg :)
W
drodze do atrakcji tego miasta szukamy jakiegoś ulicznego jedzenia,
znajdujemy coś, ale menu po angielsku nie ma cen, co nam się nie podoba,
więc szukamy dalej. Widzimy coś zachęcającego - dwa stoliki, cztery
pozycje w menu i stara Wietnamka piekąca na grillu coś apetycznego. Jemy
tam coś co wygląda i smakuje jak mielone, tylko pieczone na grillu i
wrzucone..no a jakżeby inaczej - do bulionu :) oraz zupę z makaronem i
grillowanym boczkiem. Jest pysznie :)
Oglądamy
po kolei - park Lenina z pomnikiem Lenina oczywiście, potem pagoda na
jednej kolumnie i pałac prezydencki w kolorze żółtka z jajka (oglądamy
go zza bramy, bo zwykłym ludziom nie wolno tam wchodzić). Nie uda nam
się wejść do mauzoleum Ho Chi Minha, bo jest otwarte tylko rano. Ho Chi
Minh wyraził życzenie, aby zostać normalnie pochowanym, nie zgodził się
na to, aby jego ciało trafiło za gablotkę, jak kiedyś Lenina... Jego
wola jednak została po jego śmierci zignorowana. Dostał się w ręce
specjalistów i teraz leży sobie na wystawie, a raz w roku na dwa
miesiące jeździ do Moskwy i tam spędza czas pod czułą opieką
specjalistów od konserwacji Lenina. No i tak. Oglądamy zmianę warty pod mauzoleum i przechadzamy się placem defilad.
Potem udajemy się do Świątyni Literatury. Została ona zbudowana w 1070
roku przez króla Ly Thanh Tong, dla uczczenia chińskiego filozofa
Konfucjusza. Budowla jest inspirowana świątynią
konfucjańską w Qu Fu (Chiny), miejscu urodzin Konfucjusza. Świątynia
była szkołą, tutaj uczyły się dzieci ludzi z dworu królewskiego oraz
szlachty. Świątynia była czymś w rodzaju uniwersytetu, który kształcił
przyszłych urzędników, ponoć bardzo trudno było ją skończyć.
Według
Lonley Planet wstęp do świątyni to 10 tys dongów, aktualnie jednak jest
to 30 tys dongów, co pokazuje całkiem nieźle, jak szybko Wietnam
"dostosowuje się" do turystów. Świątynia jest ładna, watro ją zobaczyć,
ale jakiegoś specjalnego wrażenia na nas nie zrobiła. Potem udajemy się
do Jeziora Zwróconego Miecza. Ta dziwna nazwa wiąże się oczywiście z
legendą.
Na początku
XV wieku, podczas okupacji chińskiej, ubogi rybak o imieniu Le Loi (to imię nosi teraz wiele ulic w całym kraju) otrzymał od
żyjącego w jeziorze potężnego złotego żółwia magiczny miecz, który uczynił go
niepokonanym. Le Loi dzięki niemu pokonał wraz ze swoją armią żołnierzy dynastii Ming, dzięki czemu został królem. Po paradzie
zwycięstwa udał się już jako nowy władca nad jezioro aby podziękować bogom, wtedy
ponownie wynurzył się z jeziora złoty żółw i zażądał zwrotu miecza. Zanim Le
Loi zdążył się zastanowić, miecz wysunął się z pochwy, uniósł się pod niebo i
przemienił w nefrytowego smoka, który poszybował nad jeziorem i zniknął w
głębinach. Le Loi uznał żółwia za ducha opiekuńczego jeziora. Na pamiątkę tego
wydarzenia oraz w dowód wdzięczności, wybudowano na małej wysepce na
jeziorze trzypiętrową wieżę – „Wieżę Żółwia” (Thap Rua), która jest do
dzisiaj symbolem Hanoi.
Na tym jeziorze znajduje się słynny czerwony mostek - Most Wschodzącego
Słońca, dość urokliwy, choć pewnie wrażenie umniejsza pogoda.
Spacerujemy
jeszcze trochę ulicami Hanoi, oglądamy na każdym kroku symbole
komunizmu - rety, jak tutaj inaczej, niż na południu... I ludzie też
jacyś inni, bardziej wycofani...
Udajemy
się na końcu do Old Quater, w pobliżu którego mieszkamy. Według
przewodnika jest to "najbardziej klimatyczne miejsce w mieście",
absolutny must see w Wietnamie, czytaliśmy o tym miejscu piękne słowa:
"zagub się w urokliwych uliczkach Hanoi"... No i jakoś nie wiem... Może
to pogoda, może wszechobecny, trudny do wytrzymania smród spalin, może
mgła i mżawka, może bębenki pękające w uszach od nadużywania
klaksonów... Może. Ale na nas to miejsce w ogóle nie zrobiło wrażenia.
Taka "sztuka" w stolicy. |
Może
też byliśmy nastawieni na coś "wow", a tymczasem były to uliczki
wypełnione sklepami z butami, z ubraniami, cieknącymi różem sklepami z
zabawkami, spożywczakami i restauracyjkami typowo dla turystów. Jakoś
nie nasz klimat.
Po
pięciu godzinach spaceru czujemy się źle. Jesteśmy wyczerpani, nasze
ubrania są wilgotne, boli nas głowa od spalin i huku, czujemy
zniechęcenie... To miasto przy tej pogodzie jest, jak komora gazowa.
Kraków przy tym to sanatorium.
W
Sajgonie około 80 % ludzi nosiło maseczki, idąc tym tokiem rozumowania -
w Hanoi 100% ludzi powinno nosić maski gazowe :) W Sajgonie jest 8
milionów skuterów i mimo to nie ma takiego jazgotu, jak tutaj. To miasto
nie cichnie nawet w nocy, te klaksony trąbią całą dobę.
Normalnie
poszlibyśmy usiąść i przekąsić coś przy ulicy, a potem odkrywać uroki
miasta nocą. A tym czasem kupiliśmy coś na wynos i do końca dnia
zaszyliśmy się już w pokoju, dziękując w duchu, że resztę czasu na
północy spędzimy na wycieczkach poza miastem.
Moja
opinia o tym mieście nie jest najlepsza, jest całkowicie subiektywna i
pewnie spowodowana w znacznej części złą pogodą, bo większość opinii,
jakie czytałam o Hanoi było absolutnie pozytywnych, wręcz pełnych
zachwytu. Rozmawialiśmy jednak w trakcie naszego wyjazdu z kilkoma
podróżnikami na temat Hanoi i o dziwo ich zdanie na temat tego miasta
było całkowicie zgodne z naszym. Dodatkowo jeszcze z relacji innych
osób, które dotarły do Hanoi w nocy dowiedzieliśmy się, że wtedy po
Hanoi biegają ogromne ilości szczurów, "prawie na głowę skaczą!";
słyszeliśmy to od kilku osób, więc chyba jest to prawda :)
Za
oknem naszego pokoju jest jakiś straszny kot, który chyba jest w
okresie godów i przez CAŁA NOC, a w zasadzie trzy noce, wydaje z siebie
irytujące dźwięki, przez które nie mogę spać. Był tak męczący, że
podczas trzeciej nocy byłam już gotowa rzucić w niego kamieniem, ale nie
udało się go zlokalizować.
Podczas
trzech dni w Hanoi nasze ubrania, łącznie z tymi czystymi w walizkach
były cały czas wilgotne przez wilgoć panującą w powietrzu. Musieliśmy
oddać do prania część obrań, bo już brakowało czystych ;) Na szczęście w
hostelu mieli suszarnię, więc dostaliśmy nasze rzeczy ciepłe i suche.
Koszt prania z suszeniem to 1,5$ za 1 kilogram. Za 4,5 $ mogliśmy się
więc znów cieszyć czystymi ciuchami :)
Różnica
pomiędzy północą, a południem jest znaczna. Chyba lepiej jest zacząć
podróż od północy, a na Sajgonie zakończyć. Sajgon jest gorętszy,
bardziej słoneczny, kolorowy, uśmiechnięty i nowoczesny, widać, że był
krajem nie-komunistycznym. Hanoi jest szare, ludzie nie są już tacy mili
i częściej próbują naciągać białych, być może przez to, że ten region
jest biedniejszy; dodatkowo dosłownie wszędzie można się natknąć na
symbole komunizmu. Dla nas te dwa miasta to dwa kompletnie różne światy.
Wiosna
w Hanoi i okolicy przebiega pod znakiem sadzenia ryżu. Jadąc na
wycieczki oglądaliśmy ciągnące się dziesiątki kilometrów pola ryżowe,
każda wolna przestrzeń zalana jest wodą i sadzi się na niej ryż. Ta
wszechobecność wody potęguje jeszcze wilgoć... Ludzie sadzą ten ryż po
łydki w wodzie na boso lub w kaloszach, ze szpiczastymi, tradycyjnymi
czapkami na głowach, które doskonale chronią zarówno przed deszczem, jak
i słońcem. Ryż wsadzają do ziemi pojedynczymi sadzonkami, cały dzień
mocno pochyleni - nie wyglądało to na przyjemną pracę...
9 III
Ha Long
O
8:30 mieliśmy jechać do Ha Long, przy śniadaniu recepcja powiedziała
nam, że jednak dopiero o 8:45 będzie wyjazd. Ostatecznie autobus był o
8:25, a my byliśmy oczywiście nie gotowi :)
Droga
do zatoki Ha Long z Hanoi jest długa, około 4,5 godziny. Prawie całą
drogę można obserwować pola ryżowe, które akurat teraz są obsadzane. Po
drodze oczywiście pół godziny przerwy na "siku", czyli: zrobimy wam taką
nudę, aż w końcu coś kupicie w tej wytwórni rękodzieła :)
Według
prognozy pogody ma być dzisiaj słonecznie i 26 stopni - słońce nie
wyszło ani na sekundę przez cały dzień, do tego było mgliście (ponoć to
najczęstsza pogoda w tym miejscu), ale za to nie padało, więc w zasadzie
nie ma co narzekać.
Na
statku dostajemy lunch. Jedzenia jest sporo, tylko jest zimne, ale
przynajmniej nie będziemy głodni. Za oknem statku przewijają się
przepiękne widoki - samotne skały wystające z wody.
W
trakcie wycieczki mamy czas na kajaki lub łodzie bambusowe. Kajaki
prowadzi się samodzielnie, a na łódkach bambusowych jest się "wożonym".
Oczywiście wybieramy stary kajak, starunie wiosła i ruszamy na podbój
zatoki. Jest świetnie! Dość cicho, świeże powietrze i rewelacyjne
widoki.
Na
koniec rejsu płyniemy jeszcze do jaskini Niebiańskiego Pałacu - jest
piękna. Może i jest odpustowo, kiczowato oświetlona, ale i tak wygląda
urokliwie :)
Słyszeliśmy
o Ha Long dużo dobrego i trochę złego. Ostatecznie uważamy, że warto to
zobaczyć. Nie wgniotło nas w ziemię z wrażenia, ale miejsce jest
niezaprzeczalnie wyjątkowe. Byliśmy zadowoleni, że wzięliśmy tylko
jednodniową wycieczkę, bo to wystarczy i tego samego zdania były osoby,
które później spotykaliśmy, a były na wersji dwudniowej.
W
Hanoi mamy jeszcze trochę czasu aby coś przekąsić. Sławek zamawia zupę
(bez smaku, musi do niej wlać duuuużo sosu chili), a ja smażony ryż z
wieprzowiną - razem 100 tys dongów (około 20 zł). Jedzenie jest ok, ale
to taki raczej zapychacz, niż faktycznie coś pysznego. Sama knajpka jest
sympatyczna - jeden gość z patelnią to cała kuchnia i personel
kuchenny, jedzenie jest naturalnie robione przy nas - taki live cooking
;). Do tego jest trójka kelnerów ściągających ludzi z ulicy.
W
pewnym momencie nastała jakaś panika, wszystkim kazano z ulicy (tam
były prawie wszystkie stoliki ustawione) wejść do środka, ekspresowo
wniesiono stoliki i nagle ulica pełna ludzi i krzesełek stała się pusta!
Okazało się, że ktoś zaalarmował, że jedzie policja; to chyba oznacza,
że nie wolno zastawiać ulic stolikami :) Widać jednak, że akcję chowania
sprzętu mają przećwiczoną do perfekcji ;)
10 III
Ninh Binh
Wiemy,
że dzisiaj autobus ma nad odebrać o 8:30 - tym razem będziemy gotowi na
czas, a nawet 5 minut wcześniej - nie damy się zaskoczyć. Autobus
przyjeżdża o 8:10! :) Wietnamczycy się nie spóźniają - są wcześniej :)
Podróż
trwa 2,5 godziny, w tym naturalnie - a jakże by inaczej - pół godziny
na "siku" w zakładzie wyszywania obrazków. No i trzeba przyznać, że
rzeczy były tam piękne. Warto zerknąć do środka i po lekkim targowaniu
coś zakupić. Obrazy wyszywane są nićmi i wyglądają świetnie. My nie
kupiliśmy i potem żałowałam trochę. Wieczorem w Hanoi kupiliśmy sobie
dwa takie, ponad połowę taniej niż tam, ale obrazki były trochę słabsze,
bo wyszywane grubszymi nićmi (wciąż jednak śliczne).
Co
do cen wycieczek w innych biurach, to tym razem jakoś nie
porównywaliśmy. Z napisów na tablicach reklamowych biur podróży widniały
przeróżne ceny, np. Halong od 22 - 40 $, ale nie wiemy co zawierają
poszczególne ceny. Nasz hostel miał na 1 dzień dwie opcje cenowe 26 $ za
"poor trip" i 37 $ za "nice trip" - różnica ponoć była w jakości łódki i
lunchu. Oczywiście tą tańszą opcję nam odradzano mocno. Poznaliśmy
jednak ludzi, którzy byli na tej "poor" na dwa dni za 55$ i twierdzili,
że łódka była dobra i jedzenie smaczne, więc chyba te tanie nie są złe
:)
Po
drodze do Ninh Binh znów mijamy cały czas pola ryżowe. Po dotarciu na
miejsce najpierw zwiedzamy dwie świątynie otoczone przepięknym
krajobrazem. Jest wietrznie i chłodno (około 14 stopni chyba), dobrze,
że mamy ciepłe kurtki i długie spodnie. Nie pada jednak (choć miało) i
jest świetna przejrzystość powietrza. Od początku bardzo nam się tutaj
podoba.
Jedziemy
na lunch. Jest bardzo bogaty bufet i nawet niektóre dania są ciepłe ;).
Wybór jest ogromny i chcemy spróbować różnych specjałów po odrobinie,
więc ostatecznie najadamy się tak, że nawet wieczorem po powrocie do
hotelu nie jesteśmy głodni :)
Po
obiedzie wsiadamy dwójkami na wąskie łódki napędzane przez lokalnych
mieszkańców w specyficzny sposób - stopami! Wygląda to super, rzeka,
którą płyniemy, wije się pośród pojedynczych skał, u podnóża których są
pola ryżowe. Widoki są nie do opisania. To miejsce nazywane jest Ha
Longiem na lądzie.
Widoki
zapierają dech, jest cicho, słychać plusk wioseł i ptaki, do tego
świeże powietrze i dużo zieleni - raj. Podróż łódką zajmuje około 1,5
godziny i jest jedną z najlepszych rzeczy, jakich doświadczyliśmy w
Wietnamie.
W
drodze powrotnej podpływamy do sklepików na łódkach. Przekupki starają
się przekonać ludzi na siłę do zakupów, jeśli nie zgodzimy się od razu,
to próbują wziąć nas na litość: kup dla swojego wioślarza, on jest stary
i biedny i nie stać go na napój, a bardzo chce mu się pić. Tak..i red
bull w maleńkiej puszeczce na pewno załatwi sprawę biedy, zmęczenia i
pragnienia :D. Byliśmy jednak uprzedzeni wcześniej o tym procederze:
ludzie nie umieją odmówić i kupują, a ich wioślarze odsprzedają to potem
przekupkom za pół ceny i tak się kręci - perpetuum mobile :) Odmawiamy
tak długo, aż pani odpuszcza i płyniemy dalej. Wolimy dać panu napiwek w
banknotach, niż puszkę napoju.
Po
drodze jest na łódkach wielu fotografów, którzy robią nam zdjęcia -
możemy się spodziewać, że będą nam je później chcieli sprzedać.
Podróż
łódką jest super. W drodze powrotnej pan wioślarz wyraźnie się zmęczył
(to był staruszek), więc Sławek wziął zapasowe wiosło i tak wiosłował,
że do brzegu dopłynęliśmy jako pierwsi z całej wycieczki ;)
Podziękowaliśmy panu, zostawiliśmy napiwek i poszliśmy na dalszą część
atrakcji.
Po
drodze dopadła nas pani z wywołanym i zalaminowanym naszym zdjęciem.
Zdjęcie było brzydkie i zrobione bez naszej zgody, więc odmówiłam
zakupu. Pani nie dawała za wygraną, odmówiłam trzy razy, a w końcu żal
mi się jej zrobiło i za czwartym razem niestety się złamałam i kupiłam
to nieładne zdjęcie. Jestem za miękka.
Ostatnią
atrakcją były rowery. Stare, rozpadające się rowery, którymi mogliśmy
pojeździć po malowniczej okolicy i obejrzeć pola ryżowe i wioskę.
40-minutowa przejażdżka była rewelacyjna, wszędzie zieleń, pola ryżowe,
cisza, krowy i my...
To
zdecydowanie najlepsza wycieczka, na jakiej byliśmy w Wietnamie i jedna
z najlepszych w życiu. Naszym zdaniem to punkt obowiązkowy :)
Wracamy
do Hanoi około 19:30 i musimy zorganizować sobie transport na lotnisko
na jutro rano. Autobus, którym chcieliśmy jechać nie jeździ tak
wcześnie, a taxi z hostelu to aż 15 $. Tańszą opcją jest Shuttle Bus za 2
$, ale one odjeżdżają daleko od naszego hostelu - około 30 min drogi,
nie chcemy tak długo iść z walizkami o tak wczesnej porze, a poza tym
okazuje się, że i tak jest już za późno aby kupić bilety. W agencjach
oferują nam tylko taxi, albo private car za 10 - 12 $ - to sporo taniej
lecz płatne z góry i ostatecznie decydujemy się na transport z hotelu,
żeby mieć pewność, że ktoś po nas przyjedzie o tej 6:00.
Na
śniadanie kupujemy sobie bagietki z różnymi pysznościami w środku, za
dwie płacimy 37 tys dongów (około 8 zł). Na kolację jemy we dwójkę
jednego lokalnego kebaba, tak tylko, żeby coś przegryźć, bo nie jesteśmy
głodni.
Rozliczamy
się już z naszym hotelem, jest już po 22:00, jak zaczynamy się pakować,
przed nami niewiele snu, pobudka już o 5:00. Rezerwujemy jeszcze nocleg
na jutro w Chiang Rai na północy Tanlandii za około 50 zł (Baansiri -
polecamy).
11 III
Hanoi - Chiang Rai
Pobudka
bardzo wcześnie; nasza taksówka przyjeżdża 5 minut przed czasem i na
lotnisko dojeżdżamy w niecałe 30 minut (autobus miejski jechał 1,5
godziny!:)). Na oknie taksówki jest jakaś informacja o taryfach, nie
rozumiemy jej dokładnie, ale chyba wynika z niej, że trasa na lotnisko
powinna kosztować ponad połowę mniej, niż płacimy, no ale wiadomo -
biały ma inne stawki.
Odprawa
bez problemu, lecimy najpierw do Bangkoku na stare lotnisko Dong Muang,
tam przechodzimy na terminal krajowy i szybko odprawiamy się na
stanowisku linii Air Asia, z którymi mamy drugi lot.
Szukamy
jakiegoś jedzonka, bo pora już obiadowa. Ceny są...lotniskowe, bardzo
wysokie. ALE! Jest pewne miejsce, taki zakątek za ścianą ze stanowiskami
z azjatyckim jedzeniem w dobrych cenach. Jak tam dotrzeć: jak już
obejdziemy prawie całą część gastronomiczną, to jest taki napis: Magic
Corner, przy tym napisie jest kasa, w tej kasie kupujemy sobie coś w
rodzaju karty pre paid na jedzenie, wpłacamy tyle, ile mniej więcej
chcemy wydać, to, czego nie wydamy, zostanie nam zwrócone później. My
wpłaciliśmy 100 THB na osobę. Za kasą znajduje się miejsce ze sztućcami
oraz serwetkami, bierzemy sobie to, czego potrzebujemy i idziemy w
prawo, tak jakby za ścianę i już na pewno zobaczymy stoiska z jedzeniem.
Czyli: najpierw karta prepaid, potem sztućce, potem zajmujemy stolik i
na końcu idziemy po jedzenie, za które płacimy kartą. Ja niestety
zrobiłam wszystko na odwrót i zanim się połapałam, jak zapłacić za
jedzenie, które mam na talerzu, to miałam już wszystko zimne, bo pani
przy wydawaniu jedzenia pokazywała mi tylko coś palcem, nie chcąc ode
mnie wziąć pieniędzy, nikt w ząb nie mówił po angielsku, więc było sporo
zamieszania :)
Po skończeniu posiłku należy wrócić do kasy, oddać kartę i odebrać resztę niewydanych pieniędzy.
Ja
wzięłam sobie smażonego kurczaka w panierce, ryż i do tego była jeszcze
miska bulionu z jakimś grzybkiem w środku i różne sosy (oczywiście same
ostre, więc zużył je Sławek), wszystko było naprawdę smaczne i
kosztowało około 10 zł. Najadłam się do pełna :)
Sławek
wziął jedzenie z innego stanowiska - ryż z potrawką z kurczaka z
warzywami i mini bakłażanami - baaaaardzo pikantne, też za około 10 zł.
Polecamy to miejsce, bo tutaj macie dwa pyszne obiady w cenie jednej kanapki z Mc Donaldsa :)
Lądujemy
w pięknym, słonecznym Chiang Rai, lotnisko jest maleńkie i urocze. Do
centrum można się dostać wyłącznie taksówką lub transportem zamówionym
wcześniej z hotelu. Nie ma tam żadnych busów, czy autobusów. My
wzięliśmy taksówkę TAXIMETER i zapłaciliśmy do centrum 15 zł.
Hotelik Baansiri,
który zarezerwowaliśmy dzień wcześniej jest super - dwa wygodne łóżka,
klimatyzacja, łazienka w porządku, czysto. Minusem jest to, że obsługa
słabo mówi po angielsku, ale jakoś się porozumiewamy.
Idziemy
rozejrzeć się po mieście, a raczej miasteczku i sprawdzić opcje podróży
do Luang Prabang. Pytamy w biurach podróży i wychodzi, że możliwości są
trzy:
1. Slow boat
(wolna łódka) - najczęściej wybierana opcja przez turystów; odbiór z
hotelu około 6:00, dowóz do granicy z Laosem, transport do przystani i o
10:00 łódź do Pakbeng, tam nocleg (dodatkowo płatny) i rano kolejnego
dnia łódka do Luang Prabang, gdzie jesteśmy po południu. Łącznie dwa dni
podróży.
2. Autobus
- autobus do granicy z Laosem, transport na dworzec i cały dzień
oczekiwania na autobus do Luang Prabang - jest to sleeper bus, startuje
około 17:00 i jedzie około 15 godzin; w Luang Prabang jesteśmy więc po 2
dniach, ale w godzinach porannych
3. Speed Boat
(szybka łódka) - forma transportu odradzana zarówno przez podróżników,
przewodniki, w tym Lonley Planet, jak i biura podróży - jest ponoć
bardzo niebezpiecznie i zdarzały się tragiczne wypadki; w tej opcji
jedziemy do granicy, potem do przystani i na szybką łódź, która płynie
około 7 godzin - to jedyna możliwość, aby dotrzeć do Luang Prabang w
jeden dzień.
Zależy
nam na czasie, ale nie tak bardzo, aby ryzykować podróż speed boat,
chyba zdecydujemy się na dwudniową podróż wolną łódką. Chcemy to zrobić
sami, a nie za pośrednictwem biura, ponieważ są autobusy miejskie do
granicy, ale po dokładnych obliczeniach czasu, dochodzimy do wniosku, że
jeśli łódka faktycznie odpływa o 10:00, to jadąc pierwszym możliwym
autobusem z Chiang Rai, możemy na tę łódź już nie zdążyć. Dla świętego
spokoju wolimy więc dopłacić agencji i mieć pewność, że nie stracimy
dnia.
Autobusy
miejskie do granicy z Laosem odjeżdżają z zajezdni obok nocnego bazaru
co godzinę, bilet kupuje się u kierowcy, nie ma możliwości zakupu biletu
wcześniej, koszt to 65 THB. Autobusy jadą co godzinę, a pierwszy rusza o
6:00, w weekendy pierwszy jedzie o 6:30.
Jest
gorąco i słonecznie i tak już ma zostać. Miła odmiana po Hanoi ;)
Sławek kupuje w sklepie coś, co stało w lodówce obok piw (piwo kosztuje
55 THB, a to coś 33 THB), okazało się, że to nie piwo, ma 8% i chyba
jest czymś w rodzaju wina ryżowego, smakuje całkiem przyjemnie, nie ma
szału może, ale jest ok.
W
hotelu zamawiamy skuter na drugi dzień rano na 8:30, bo zdecydowaliśmy,
że będziemy zwiedzać samodzielnie, a nie z biurem. Koszt to 250 THB
(około 30 zł), w mieście chyba były trochę tańsze, ale ten przynajmniej
będziemy mieli prosto pod hostel :) Trochę się boimy o bezpieczeństwo
motorka, bo zwiedzając - będziemy go zostawiać, więc prosimy - jeśli to
możliwe - o dostarczenie razem z motorkiem jakiejś kłódki
zabezpieczającej.
Spacerujemy
po nocnym bazarze i mimo, że nie jesteśmy głodni, to zamawiamy pad thai
z krewetkami, kiełkami i orzechami nerkowca i jest to chyba najlepszy
pad thai jaki w życiu jadłam :) Zachwycamy się tajskim jedzeniem,
oglądamy występny na scenie na końcu części gastronomicznej i cieszymy
się ciepłem tego wieczoru. Jest dobrze :)
Na
bazarze można zjeść masę różnych rzeczy: pad thai w różnym wydaniu,
smażone w panierce owoce morza i inne rzeczy, różne owoce morza, robaki,
shake owocowe (ale słabe dość) i najpopularniejsze tam chyba - hot pot:
dostajemy garnek z wrzątkiem i miskę różnego jedzenia - mięso, jajko,
zielenina, mięso, co tam sobie wybierzemy, no i sobie to sami gotujemy
tak jakby :)
To
był długi, intensywny dzień, czas odetchnąć, bo jutro czeka nas Chiang
Rai w pigułce, mamy tylko jeden dzień na zwiedzenie tej okolicy, bo
pojutrze o świcie ruszamy do Laosu.
12 III
Chiang Rai
Wysypiamy
się aż do 7:30 :), pakujemy plecaki (woda, przewodnik, mapa, ręcznik,
stroje kąpielowe, batonik, plastry, balsam z faktorem, szal) i robimy
plan podróży. Chcemy zobaczyć Białą Świątynię - Wat Rong Khun, wodospady
Khun Kon, uprawy herbaty, tarasy ryżowe i wioski mniejszości
etnicznych. Wczoraj w biurze turystycznym widzieliśmy mapkę dla takiej
właśnie wyprawy i coś podobnego chcieliśmy odtworzyć (ale się nie udało
tak do końca).
Skuter
przyjeżdża o czasie. W zastaw niestety trzeba dać paszport albo kwotę
około 350 zł - niechętnie zostawiamy paszport pełni obaw (nigdy tego nie
robimy). Podpisujemy umowę, robimy zdjęcia skutera, żeby nas później
nie posądzono o jakieś rysy. Dostajemy dwa kaski (jest obowiązek
jeżdżenia w kasku). Dostaliśmy też kłódkę, o którą prosiliśmy.
Zapewniano nas, że to kompletnie nie jest potrzebne, że jest bardzo
bezpiecznie, ale strzeżonego.... ;) Może i jesteśmy w Tajlandii, ale
mentalność mamy polską i polskie obawy :)
Najpierw
ruszamy poszukać śniadania, znajdujemy coś na targu, ale nie można
zjeść na miejscu - nie ma gdzie usiąść. Jadąc dalej wypatrzyliśmy przy
drodze jakieś stanowisko z patelnią - tak po prostu przed domem na
podjeździe. Cała restauracja to stolik z trzema krzesłami, patelnia,
jajka i miły Taj. Pytamy, czy zrobi nam jajecznicę, ale pan nie mówi ani
słowa po angielsku, poddajemy się więc, bo widzimy, że ma tylko jajka,
więc co by nie zrobił, będzie ok. Pokazujemy palcem dodatki (pomidory,
cebula itd) i pytamy, czy do tego dostaniemy jakieś pieczywo, ale nie ma
możliwości dogadania się. Nigdzie jednak nie widzimy śladu pieczywa,
więc kupujemy w sklepie na przeciwko niby chleb (pieczywo tostowe), żeby
mieć czym przegryźć jajecznicę.
W
między czasie żona miłego Taja biegnie do sklepu, aby kupić nam wodę do
śniadania - chyba byli w szoku, że się rozsiedliśmy na krzesełkach i
jemy "na miejscu". Podziękowaliśmy za wodę, mówiąc, że nie trzeba, ale i
tak nam nalali, to było bardzo miłe :)
Pan
jeszcze uzgadnia z nami cenę - pokazuje na jedno jajko i cenę 20 THB, a
potem dwa jajka i cenę 25 THB - oczywiście pokazujemy, że dwa :)
Po
niedługiej chwili wjeżdżają nam na stolik dwa wielkie, pyszne omlety na
wielkiej górze...ryżu :D A my dopytywaliśmy się o chleb :) Uśmialiśmy
się z siebie :) Przecież tutaj wszystko jest z ryżem!
To wielkie, pyszne śniadanie kosztowało nas około 6 zł za wszystko.
Jedziemy
skuterkiem do Białej Świątyni około 15 km. Po drodze są jakieś remonty i
zamknięta droga, którą powinniśmy jechać, ale jakimiś objazdami w końcu
docieramy na miejsce. Świątynia nie jest zabytkiem - jest współczesną
budową, zaczęto ją budować w 1997 roku i jest nadal rozbudowywana.
Autorem tego dzieła jest
Chalermchai Kositpipat.
Świątynia
już od pierwszego wejrzenia robi ogromne wrażenie, jest po prostu
zjawiskowa! Oglądaliśmy ją na zdjęciach, ale na żywo jest jeszcze
piękniejsza. Jest cała biała, wyklejona pasmami maleńkich lusterek,
które odbijają światło i sprawiają wrażenie, że budowla się świeci,
błyszczy. Do świątyni przechodzi się przez mostek zbudowany jakby nad
rzeką wyciągniętych dłoni, aż ciarki przechodzą. Zdaje się, że
symbolizuje to dusze pokutujące w piekle. Niesamowita jest dbałość o
detale - watro przyjrzeć się różnym rzeźbom, misternym elementom
konstrukcji, dekoracjom... Wnętrze świątyni na pierwszy rzut oka wydaje
się typowe - niezbyt bogaty środek i figura Buddy, ale jak poświęcimy
chwilę na analizę malunków naściennych, zobaczymy, że są one co najmniej
niezwykłe. Na ścianach zobaczymy odniesienia do współczesnej historii i
popkultury, jest tam m.in: Michael Jackson, Bin Laden, Spiderman,
Batman, rakiety, broń laserowa, World Trade Center w momencie zamachu,
Neo z Matrixa... Co najmniej zaskakujące :)
Do
świątyni należy wejść z zakrytymi ramionami i kolanami, są osoby, która
tego pilnują, a wstęp jest bezpłatny! Zaskoczyło nas to, bo większość
ludzi zapłaciłaby naprawdę sporo, aby wejść do środka. Tajlandia jest
wspaniała.
Aż szkoda nam odjeżdżać... Moglibyśmy na nią patrzeć godzinami :)
Jedziemy
do wodospadów Khun Kon. Od parkingu trzeba przejść do celu 1400 metrów.
Trasa jest przepiękna - prowadzi przez dżunglę, jest zielono, duszno i
parno, a przyroda krzyczy wszystkimi swoimi głosami - fantastycznie :).
Moglibyśmy tak iść znacznie dłużej.
Dochodzimy
do wodospadu - jest super. Dżungla, cisza, garstka ludzi i ten piękny
wodospad. Na początku brodzimy w chłodnej wodzie po kolana, a potem
decyzja - przebieramy się w stroje i wskakujemy do wody z zamiarem
przejścia przez ścianę wodospadu. Dla mnie było to bardzo trudne, za
każdym razem jak zbliżałam się do ściany wody, to nie mogłam oddychać,
woda odpryskująca od wodospadu zatykała mi usta i nos, cała się trzęsłam
(myślałam że z zimna, ale to były emocje). Podchodziłam do wodospadu 4
razy i cofałam się nie mogąc oddychać i bojąc się, że przechodząc przez
ścianę wody, wodospad wgniecie mnie w wodę ;)
Sama
pewnie bym nie weszła, ale Sławek po mnie wrócił i w końcu udało mu się
dosłownie wepchnąć mnie w ścianę wody :) Udało się, przeszłam!
Wspięliśmy się na skały po drugiej stronie i oglądaliśmy wodospad "od
środka", zalewani przez jego wodę spływającą po skałach. Potem
ześlizgnięcie ze skały, krótkie nurkowanie i już byliśmy po "właściwej"
stronie wody. Adrenalina jak dla mnie - niesamowita, wielkie emocje.
Jeden z najfajniejszych momentów mojego życia :)! Tyyyyle pozytywnych
emocji!!
Potem
usiedliśmy na skale na brzegu, wysuszyliśmy się w słońcu popijając
Changa i patrząc na wodospad i dżunglę dookoła. Było...najlepiej. Nie
chcieliśmy stamtąd odchodzić :) Przebraliśmy się w końcu w suche ubrania
i cudownie schłodzeni ruszyliśmy w drogę powrotną.
Szukamy
upraw herbaty, nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje :) Nigdy
jeszcze nie widzieliśmy pól herbacianych i naprawdę chcieliśmy to
zobaczyć. Okazuje się, że już jest 15:30! Chyba faktycznie wodospad
pochłonął nas na długo...
Żołądki
krzyczą - jeść. Wracamy do Chiang Rai, jemy pad thai i pijemy shake
truskawkowy. Nie udało nam się niestety zobaczyć wiosek z mniejszościami
etnicznymi, ani tarasów ryżowych, ale to jest powód, aby jeszcze
powrócić na północ Tajlandii. Myśleliśmy, żeby jeszcze pojechać i
poszukać tych wiosek, ale po całym dniu i wielu kilometrach na motorku
bolą nas już mocno...pewne miejsca :)
Jedziemy
jeszcze tylko na dworzec sprawdzić odjazdy autobusów do granicy,
okazuje się, że w weekend pierwszy autobus jedzie 30 min później i jeśli
jedzie 2,5 - 3 godziny, jak mówi przewodnik, to jest duża szansa, że na
10:00 nie zdążymy na łódź. Kupujemy transfer w biurze podróży. Wychodzi
około 30 - 40 zł drożej na osobę, niż samodzielna przeprawa, ale nie
chcemy ryzykować. Koszt podróży do Luang Prabang to około 200 zł za
osobę, w tym ma być: autobus z hotelu do granicy, asysta na granicy,
autobus przez most graniczny, transport z granicy do przystani, rejs do
Pakbeng i w kolejnym dniu rejs do samego Luang Prabang, po drodze łódź
ma rzekomo trzy razy zatrzymać się przy jakiejś świątyni, przy
wodospadzie i lokalnej wiosce i można zejść i to pooglądać. To, jak
faktycznie będzie wyglądać podróż opiszę w kolejnych dwóch częściach, bo
troszkę inaczej, niż opowiadała agencja :)
Ogarniamy
się trochę i idziemy na nocny bazar kupić trochę pamiątek. Ceny są
niskie, trzeba się targować i sprawdzić cenę jednej rzeczy na różnych
stoiskach, bo rozbieżności mogą być duże - ta sama rzecz na stoisku 5
metrów dalej może być 3 x tańsza :) Jeśli chcecie kupić olej kokosowy,
to cena w aptece nieopodal jest niższa, niż na bazarze. Generalnie jest
dość tanio i jest masa pięknych rzeczy, do tego na scenie nieopodal
odbywają się koncerty i występy. Jeden z występów to pokaz tańca
pięknie, strojnie i wyzywająco ubranych kobiet, spośród których
przynajmniej kilka okazuje się nie być kobietami :)
Tym
razem nic nie jemy, bo nadal jesteśmy pełni po popołudniowym pad thai.
Wracamy do domu i znów się pakujemy. Przygotowuję nasz prowiant na
kolejne dwa dni. Kupiliśmy dzisiaj w tym celu chleb tostowy, pomidory,
ogórki, kilka mango, banany, orzechy nerkowca i wodę, do tego: nóż,
ściereczki i płyn do dezynfekcji. Na łódce nie ma sklepiku i trzeba o
wyżywienie zadbać wcześniej.
Teraz kilka godzin snu i nazajutrz początek długiej podróży :)
Gdzieś niedaleko słyszymy słonie, ale ich nie widzimy - zobaczymy je dopiero wypływając z Pakbeng. Część ludzi już idzie zajmować sobie miejsca w łódce, więc postanawiamy się troszkę pospieszyć. Na śniadanie jemy bagietkę i maleńki omlet z gotowanymi ziemniakami. Zabieramy rzeczy i idziemy pieszo na przystań - nie ma nikogo, kto by nas mógł zawieźć oczywiście ;)
13 III
Chiang Rai - Pakbeng
Dzisiaj
pobudka o 5:15, ale zanim udaje nam się wstać jest 5:30 :) Autobus ma
być 6:00 - 6:45. Mamy tylko dopakować plecaki i walizki i ubrać się. O
5:45 mamy telefon do pokoju, że autobus już czeka :) No przecież :)
Pędem się zbieramy i ładujemy do autobusu. Jesteśmy pierwsi. Kierowca
zabiera nam nasz rachunek za wycieczkę, choć pan z biura podróży
powiedział, że rachunek mamy zatrzymać aż do końca. Busik jest mały,
więc wszystkie bagaże lądują na dach. Kierowca za pomocą klimatyzacji
robi w busie biegun polarny. Na nic zdają się prośby o wyłączenie
lodowatego nawiewu. Marzniemy. Zbieranie kompletu ludzi trwa aż do 7:00,
potem kierowca jedzie jeszcze na targ, aby zakupić świeży łańcuszek z
kwiatków dla Buddy, do zawieszenia w samochodzie, modli się i dopiero
wtedy ruszamy. Na granicy jesteśmy już o 8:30, kierowca zawiesza każdemu
z nas na szyi kartonik z nazwą agencji i opisem dalszego kierunku
podróży; rachunków nam nie oddaje - mamy tylko te zawieszki.
Ważne
- pamiętajcie, aby pilnować swoich karteczek wyjazdowych z Tajlandii
(dostajemy je przy wjeździe do kraju), bo są faktycznie sprawdzane.
Jedna para, która jechała z nami nie miała ich i mieli poważne problemy z
wyjściem z Tajlandii, urzędnik powiedział, że ich nie przepuści.
Musieli interweniować na komisariacie policji, który był na granicy i
dopiero wtedy ich przepuszczono.
Jak wygląda przejście:
1. Wyjście z Tajlandii; zabierają karteczki wyjazdowe, które muszą być WYPEŁNIONE
2. Autobus przez most graniczny
3.
Trzeba po stronie laotańskiej wypełnić formularze - dwie kartki - jedna
prostokątna i jedna to taki pasek, jak w Tajlandii. Do prostokątnego
formularza trzeba doszyć/dokleić swoje zdjęcie paszportowe
4.
Składamy te formularze oraz paszporty w okienku i stajemy w kolejce do
drugiego okienka - tam dostajemy nasz paszport z wklejoną wizą i płacimy
30$ za osobę (cena wizy) plus 1$ opłaty dodatkowej jeśli przekraczamy
granicę w weekend lub po 16:00, albo przed 8:00 - to oficjalna opłata za
serwis po normalnych godzinach pracy
5. Wychodzimy na zewnątrz, tam już czekają środki dalszego transportu
Dla
naszej grupy jest jeden bus, jeden tuk tuk i jeden samochód. Osoby
przekraczające granicę bez biura mogą skorzystać tylko z jednego z dwóch
tuk tuków, które są drogie, ale nie ma innego środka transportu.
Przejście granicy zajęło nam godzinę.
Jedziemy
do przystani, tak nam się w każdym razie zdawało, ale wylądowaliśmy w
biurze agencji, która po stronie laotańskiej odpowiadała za nasz
transport. Tam dowiadujemy się, że łódka odpływa o 11:30, a nie o 10:00
(echhhh), a na miejscu będzie nie o 17:00, a o 19:00. W agencji można
wymienić pieniądze i kupić kipy, ale jest kiepski kurs, normalnie za 1 $
powinniśmy dostać 8 tys. kipów, a tutaj tylko 7 tys. Można też kupić
prowiant jeśli ktoś tego nie zrobił wcześniej oraz zarezerwować nocleg w
Pakbeng za około 60 zł. W Chiang Rai powiedzieli nam, że nocleg w
Pakbeng powinien kosztować połowę taniej, więc ignorujemy gorące namowy
właściciela agencji i to, że prawie wszyscy ulegli presji i
zarezerwowali tam noclegi. Wymieniamy więc tylko trochę kasy (30 $) i
czekamy na transfer do przystani.
Na
miejscu zabierają nam kartoniki z szyi i dają bilety. Na biletach są
wypisane miejsca, ale nikt tego nie przestrzega i każdy siada gdzie
chce. Nasza łódka dopchana jest do granic możliwości, nawet już wnoszą
dodatkowe siedzenia, żeby dopchnąć jeszcze trochę. Jest tłok. Siedzenia
stanowią stare fotele z autobusów i samochodów luźno położone na
pokładzie. Są dość wygodne, więc nie ma co narzekać :) Bagaże są
upychane w trzech miejscach - większość w ładowni pod deskami pokładu,
część na tyłach łódki, a niektóre nawet na dachu.
Zanim
wypłyniemy, przychodzi na łódź wystrojony w szpanerskie, białe ciuchy
Laotańczyk i mówi, że w Pakbeng jest tłum ludzi, że już prawie nie ma
wolnych pokoi i on ma do sprzedania 8 pokoi po 60 zł. Straszy, że jak
ktoś u niego nie kupi, to już może nie mieć gdzie spać. Zestresował nas
trochę, ale nie poddajemy się, bo czytaliśmy, że po przypłynięciu
lokalni mieszkańcy czekają na przystani z wieloma ofertami pokoi w
niższych cenach. Swoją drogą - dobry biznes kręcą :) Sprzedają pokoje 2 x
drożej, połowa dla pośrednika i połowa dla gospodarza hostelu.
Laotańczyk w bieli zasiał jednak taką panikę, że sprzedał w momencie
wszystkie swoje pokoje. Łódka w końcu odpływa dopiero o 12:00. Wg
informacji na kasie biletowej powinna to być 11:00, tak czy inaczej -
zdążylibyśmy dojechać samodzielnie :)
W
czasie rejsu, pomimo, iż łódka była zadaszona - było gorąco, polecamy
przewiewne, lekkie ubrania. Na łodzi jest toaleta, a na tyłach można
palić.
Mekong
usiany jest skałami, jest wiele niebezpiecznych momentów i widać, że
prowadzenie łodzi wymaga świetnej znajomości rzeki i dużego
doświadczenia. Podróż pierwszego dnia trwa około 7 godzin. Nie ma za
wiele do roboty więc dobrze jest mieć jakieś zajęcie - muzyka, książka,
gazeta...
Po
drodze wiele razy zatrzymujemy się przy brzegach małych wiosek, tak,
jakby ta łódź służyła za coś w rodzaju autobusu; rzeka to tutaj główny
szlak transportowy. Jak się okazało - wieźliśmy wielu lokalsów
obładowanych licznymi pakunkami.
Ich
wioski wyglądały dla nas dość egzotycznie - zagubione w lesie, na
brzegu Mekongu, z domkami skleconymi z bambusa, drewna i elementów
blachy, zazwyczaj zbudowanymi na palach. Wszędzie pasły się krowy i
bawoły wodne, w tym sporo bawołów albinosów. Przy brzegu bawiły się
roześmiane dzieciaki...
Rejs
mija leniwie i przyjemnie. Około 17:30 zawijamy do Pakbeng (a nie o
19:00, jak próbował nam wmówić sprzedawca pokoi). Zgodnie z tym, co
czytaliśmy - przy brzegu już czekają ludzie oferujący pokoje. Aby mieć
pewność, że nie zostaniemy bez dachu nad głową, ja wychodzę od razu
szukać pokoju, a Sławek czaka na walizki. Pokoje na zdjęciach wszystkie
wyglądają dobrze, cena jest jedna - 10 $ za pokój z łazienką, wifi i
wentylatorem - klimy brak. Dobijam targu z jedną panią, która gwarantuje
piękny pokój oraz transport do domku i z powrotem rano do przystani. Te
10$ to cena bez targowania. Zostajemy załadowani na paki samochodów,
jak zwierzęta :) I odwiezieni do swoich domków. Nasz pokój jest ok, dwa
łóżka, wentylator, mała, trochę obleśna łazienka z prysznicem oddalonym o
20 cm od muszli klozetowej i firankami nie pranymi chyba nigdy. Jest
bardzo...skromnie, ale jest ciepła woda i wifi i mamy niedaleko do
przystani. Cała wioska jest zbudowana przy dwóch ulicach od przystani.
My jesteśmy dość "daleko", a i tak do przystani mamy może 5 - 10 minut
pieszo (więc informacje, że wioska jest ponad kilometr od przystani i
trzeba wykupić pokój z transportem - to ściema).
Nasza
gospodyni od razu zbiera zamówienia na śniadanie (około 10 zł za
śniadanie z napojem za osobę) - to już nie Tajdandia... Laos jest jednym
z najbiedniejszych krajów świata, ale ceny nie są niskie. Poprawka -
ceny dla białych nie są niskie. Biały to dla nich chodzący bankomat z
dolarami i trzeba z niego wyciągnąć ile się da. Ceny w sklepie w
Pakbeng: kiepska bagietka (sama bułka) - 2,5 zł, piwo - 7,5 zł, duża
drożdżówka - 10 zł! Wioska podnosi ceny na maksa, bo może, bo jeśli nie
kupiłeś sobie prowiantu przed wyjazdem, to nie masz wyjścia - musisz
kupić tutaj za dowolną cenę. Łódki z turystami podróżującymi do Luang
Prabang zatrzymują się tylko tutaj.
Na
kolację idziemy do restauracji prowadzonej przez Hindusa - oferuje
kuchnię indyjską oraz tradycyjną kuchnię laotańską. Sławek je indyjskie
jedzenie, a ja zamawiam najbardziej tradycyjne danie - leer - to
potrawka z mielonego mięsa (ja wybrałam bawoła wodnego, ale można inne) z
imbirem, marchewką, czosnkiem i jakimiś intensywnymi przyprawami - jest
dość ciekawe, całkiem niezłe. Pierwszy raz jem mięso bawoła wodnego :)
Byłam stęskniona za warzywami (w Azji niewiele je się świeżych warzyw),
więc dopłaciłam extra za warzywa do tej potrawki. Do kolacji zamówiliśmy
dwa piwka oraz shake bananowy. Porcje są małe, ale jedzenie dobre,
rachunek wyszedł ok 45 zł - sporo, jak na Azję, ale wciąż ok. Wieczorem
kilkakrotnie wyłącza się prąd - widać, że nie ma stałego źródła prądu,
tylko generatory. Około 21:00 nasz generator pada na dobre - nie ma
światła, wifi, wentylator nie działa i tak już zostaje, aż się
wyprowadzamy o poranku. :) Ale to nie wszystkie atrakcje tej nocy ;)
14 III
Pakbeng - Luangprabang
LAOS
Budzimy
się około 6:00, jest jeszcze ciemno i bardzo ciepło, nadal nie ma
prądu. Sławek znajduje w łazience (poszedł z latarką) wielkiego
karalucha, którego zamiast skutecznie zabić - wypłasza z łazienki do
pokoju i zostawia mnie z nim sam na sam. Kiedy wraca, karaluch jest na
ścianie na przeciwko łóżka i mimo, że w końcu zostaje zamordowany, to ja
już i tam mam pospane... Nie wiadomo przecież, czy nie czai się gdzieś
jego rodzinka... Potem jeszcze dochodzi jaszczurka (jaszczurki są ok :) )
i komary... No cóż, jesteśmy w wiosce w dżungli nad brzegiem Mekongu,
czego ja się spodziewam? :) Z latarką w ręce myję się i pakuję, a potem
czuwam, aż zacznie świtać i wyciągam Sławka na spacer. Dzięki
karaluchowi mamy masę czasu. Idziemy na spacer nad Mekong i przez wieś.
Jest pięknie i rześko, znad gór unoszą się mgły, zaczyna wstawać
dzień...
Gdzieś niedaleko słyszymy słonie, ale ich nie widzimy - zobaczymy je dopiero wypływając z Pakbeng. Część ludzi już idzie zajmować sobie miejsca w łódce, więc postanawiamy się troszkę pospieszyć. Na śniadanie jemy bagietkę i maleńki omlet z gotowanymi ziemniakami. Zabieramy rzeczy i idziemy pieszo na przystań - nie ma nikogo, kto by nas mógł zawieźć oczywiście ;)
Na
przystani jest kilka łódek - mniejszych, niż ta wczorajsza, nie
wiadomo, która jest właściwa, zostajemy skierowani do łódki po prawej
stronie, składamy bagaże, zajmujemy miejsca i widzimy, że większość
ludzi jest kierowana do łódki po lewej stronie. Nikt nie mówi po
angielsku, więc nie ma jak dowiedzieć się, o co chodzi... Ostatecznie
zabieramy swoje bagaże i idziemy do łódki po lewej, która ma stoliki
przy siedzeniach i jest już bardziej zapełniona. Okazuje się, że obie
łódki płyną do Luang Prabang, tylko jedna wypływa około pół godziny
wcześniej - na szczęście - ta nasza. Wypływamy o 8:40. Tuż przed
wypłynięciem chodzi pan i zbiera od nas bilety (ważne, żeby ich nie
zgubić!).
Według
prognozy pogody ma dzisiaj być bardzo upalnie, więc ubieramy się lekko.
Niestety upał zacznie się dopiero po południu, więc odziana bardzo
lekko, kończę owinięta ręcznikiem i zziębnięta :)
Na
tej łódce ze stolikami trzeba przy wejściu ściągać buty i trzymać je w
siatce, więc na łódce jest czysto. No i płyniemy... Dżungla, skały,
wybrzeże z bardzo jasnym piaskiem, bawoły, wioski.... I tak cały czas.
Pan
w agencji sprzedając nam transfer powiedział, że w drugim dniu mamy
zatrzymywać się na zwiedzanie trzy razy :) Tak... ciekawi jesteśmy... a
do tego szampan, kawior i truskawki? Mam nadzieję, że Dom Perignon już
się chłodzi pod pokładem! :D
Oczywiście
nie było żadnych stopów na zwiedzanie... Ale zachodzę w głowę - po co
nas okłamał? Przecież i tak chodziło nam o transfer, a nie dodatkowe
atrakcje... Około 16:00 łódka przybija do maleńkiej przystani,
oczywiście NIE w Luang Prabang. Czytaliśmy już wcześniej o tym
procederze. Od kilku lat "przedsiębiorczy" Laotańczycy stwierdzili, że
po co zawozić ludzi do Luang Prabang (za co zapłacili), jak można
wyciągnąć jeszcze dodatkowe parę dolarów z białych bankomatów.
Zorganizowali więc sobie przystań 10 km przed miastem i tam zawijają
łódki z białasami i nikt i nic nie zmusi kapitana, aby jednak dopłynął
do LP. Na przystani jest już oczywiście świetnie zorganizowana mała
mafia transportowa. Nie ma tam żadnych autobusów, busów, a jedynie tuk
tuki z jedną ceną - 10 zł od osoby, wejść MUSI 8 osób, żeby ruszyć,
czyli 80 zł za przejazd tuk tuka przez 10 kilometrów. Najdroższy tuk tuk
w Azji chyba. Mimo, że wiedzieliśmy o tym wcześniej, to i tak byliśmy
źli za takie "specjalne" traktowanie. To już nie pierwsza i niestety nie
ostatnia próba nieuczciwego wyłudzenia pieniędzy od turystów w tym
kraju z jaką się spotykamy. Tuk tuk wysadza nas gdzieś w centrum,
wygląda to na główne skrzyżowanie, obok informacji turystycznej. W
informacji turystycznej pracownik: nie mówi po angielsku, nie zna miasta
i nie zna się na mapie! Brawo! :) Poprosiłam go, aby mi zaznaczył na
mapie adres naszego hostelu, to zaznaczył punkt w ogóle w innej części
miasta, dobrze, że się Sławek zorientował.
Dzięki
gps w telefonie odnajdujemy nasz hostel Siengkhaen Lao Gesthaus . Cena
za dobę to 25$ za skromny, podstawowy pokój z azjatycką łazienką i
maaaaaasą komarów. To wysoka cena za taki standard, ale w Laosie ze
wszystkim się cenią. Plusem naszego hostelu jest bardzo miła obsługa i
dobra lokalizacja (wszędzie blisko i cicho).
Pomimo
zmęczenia podróżą chcemy jeszcze wykorzystać resztę dnia i idziemy na
zachód słońca na wzgórze Phu Si - punkt widokowy w centrum miasta z małą
świątynką na szczycie. Wstęp to 20 tys kipów (około 10 zł). Wspinamy
się na górę w upale.
Po
drodze panie sprzedają maleńkie ptaszki w małych klateczkach. Ptaszki
kupuje się, aby je uwolnić na górze. Słyszymy komentarze turystów - o
jakie biedne ptaszki, kupię i je wypuszczę. Ludzie chyba są tak
ograniczeni, że nie zdają sobie sprawy z tego, iż kupując te ptaszki,
napędzają tylko proceder łapania i więzienia tych maluchów. Kiedy Sławek
wyciąga aparat, aby zrobić zdjęcie klatek, sprzedawczyni szybko je
chowa, co świadczy chyba o tym, że ta działalność nie jest legalna.
Z góry rozciąga się ładny widok na miasto, góry i zachód słońca nad Mekongiem...
Idziemy
jeść na taką wąską uliczkę wypełnioną straganami z jedzeniem. Każde
stoisko jest w formie bufetu. Dostajesz miskę za 7,50 zł i możesz zjeść
wszystko, co do niej zmieścisz na jeden raz. Jedzenie jest różne -
makarony, warzywa świeże i gotowane, banany w cieście... Mam miskę pełną
wszystkiego - zimnych niby frytek, zielonej fasoli, sajgonek, różnych
zielonych rzeczy, ogórków i na to jeszcze jajko sadzone :) Okazuje się,
że miska jest większa niż się spodziewaliśmy, a my naładowaliśmy jak
Polacy pierwszy raz na wakacjach all inclusive. Wstyd :) Zjedliśmy około
połowę zawartości miski.
Totalnie
przejedzeni idziemy na nocny bazar rękodzieła, bardzo znane miejsce,
polecane przez turystów i przewodniki. Nastawiamy się na porządne zakupy
pięknych pamiątek, a wychodzimy głęboko rozczarowani nie kupując
niczego. Ten targ rękodzieła to długa uliczka pokryta gęsto namiotami z
niskim stropem, więc trzeba chodzić pochylonym często, stoiska są
rozłożone na ziemi, więc żeby się czemuś przyjrzeć trzeba przykucnąć.
Zawartość stoisk jest obrzydliwie powtarzalna, wystarczy zobaczyć kilka
pierwszych, bo na kolejnych jest dokładnie to samo już (niby
niepowtarzalne rękodzieła). Wcale nie jest to misterna robota
okolicznych wieśniaków, większość wygląda na masową produkcję. Być może
kiedyś było inaczej...
Ceny
"rękodzieła" są najwyższe, jakie dotychczas widzieliśmy w Azji.
Jesteśmy zmęczeni, nie mamy ochoty, ani siły na targowanie, więc wracamy
do pokoju z niczym.
Poniżej kilka przykładowych cen w Laosie:
- pokój 2-os z łazienką i klimą w średnim standardzie - 25$
- skuter na jeden dzień - 60 - 70 zł
- bagietka z zawartością - około 7 - 10 zł
- piwo lokalne w sklepie - 5,5 - 7,5 zł
- ryż smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- woda 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- banany około 1 kg - 3,5 zł
Czas odpocząć po ciekawym dniu :) ale najpierw musimy wybić wszystkie komary, a jest ich naprawdę sporo...
15 III
Luang Prabang
Jedną
z największych atrakcji Luang Prabang jest procesja mnichów przed
wschodem słońca. Aby ją zobaczyć, wstaliśmy o 5:00. Mnisi idą z dwóch
świątyń wzdłuż ulic, gdzie czekają już ludzie aby dać im jedzenie. Przy
składaniu darów nie wolno mnicha dotykać, wrzuca się jedzenie prosto to
kubełka, który niesie. Zazwyczaj jest to gotowany ryż, czasem ciastka i
napoje. Obie procesje przechodzą przez główne skrzyżowanie i tam czeka
większość ludzi, szczególnie tych z aparatami. Mnisi idą małymi
grupkami, nie wszyscy na raz.
Ja
polecam obejrzeć to nie na głównym skrzyżowaniu, gdzie schodzą się
turyści, a w jednej z bocznych uliczek. My zaczęliśmy od tego
"turystycznego" miejsca i to, co tak chciałam zobaczyć, zamiast mnie
zachwycić, wzbudziło we mnie głęboki niesmak i smutek. Turyści często
nie szanują dostojeństwa tej procesji, zachodzą mnichom drogą, albo
stają zbyt blisko, żeby zrobić sobie fotkę z kolegą w pomarańczowym. Mam
wrażenie, że więcej było gapiów, niż wiernych z darami. Ludzie wręcz
biegali za mnichami, żeby jeszcze lepsze ujęcie zrobić. Przedsiębiorcze
Laotanki i tutaj znalazły miejsce na dobry biznes - wiele z nich nie
daje darów dla braciszków, tylko sprzedaje je turystom i namawia do
podarowania mnichom. Niektóre są już bardziej wyspecjalizowane i robią
obsługę kompleksową - dywanik do klęczenia, szarfa do przepasania się i
dużo produktów spożywczych pod ręką i tak oto turysta, który ma gdzieś
ich wiarę, udaje gorliwie wierzącego buddystę, a Laotanka biega dookoła z
ajfonem turysty i robi zdjęcia całej szopce. Po kilku minutach miałam
ochotę stamtąd uciec... Wyglądało to jak jakiś cyrk albo zoo... Szkoda
mi było mnichów w tym wszystkim; oni muszą iść, pomimo głupich zachowań
turystów i zbierać dary po kolei...
W
bocznej uliczce zauważyliśmy małą, brudną dziewczynkę z wielkim koszem
ze sporą ilością ryżu w środku. Myśleliśmy, że również wspiera mnichów,
ale okazało się, że to mnisi, przechodząc obok niej - wrzucali jej do
kosza ryż, który dostali od ludzi. Tak co trzeci lub co czwarty wrzucał
jej jedzenie; ubodzy mnisi dzielą się z jeszcze biedniejszymi
mieszkańcami miasta.
Wracamy
na śniadanie i planujemy zwiedzanie miasta. Mamy tylko jeden dzień, ale
okazuje się, że chyba wystarczy. Na początku zwiedzamy pałac
prezydencki oraz świątynię obok niego. Cena biletu w przewodniku to 2$,
faktycznie to 15 zł/os (ceny rosną z każdym rokiem wyraźnie). Pałac jest
średnio ciekawy. Nie wolno do niego nic wnosić (zostawiamy bagaże w
szafkach) i nie wolno robić zdjęć. Za pałacem jest wystawa samochodów.
Świątynia jest piękna, nie wolno do niej wejść, ale można zobaczyć z
zewnątrz i stanąć przed otartymi bramami. Jest bogato zdobiona i
znajduje się w niej najbardziej święta figurka Buddy w Laosie. Zwiedzamy
jeszcze kilka świątyń, bilety kosztują ok 10 zł/os, ale nie ma tam za
wiele do oglądania.
Kończą
się nam kipy, więc idziemy do kantoru i...zostajemy bezczelnie
oszukani. To był gwóźdź do trumny odnośnie naszej opinii o Laosie :)
Pani z pełną premedytacją źle wydała nam pieniądze, ja przeliczyłam i mi
się nie zgadzało, Sławek przeliczył i też coś mu nie grało, ale głupio
nam było tak liczyć jeszcze raz przy niej, żeby jej nie urazić
podejrzeniem o nieuczciwość. 10 minut później, kupując jedzenie
zorientowaliśmy się, jak nas oszukała, wydała nam banknoty z mniejszą
ilością zer, a przy tym poziomie zer, ciężko jest się czasami połapać.
Sławek wrócił do niej i bez większej awantury oddała nam pieniądze, co
oznacza, że dobrze wiedziała, co zrobiła. To był pierwszy raz w życiu,
kiedy ktoś nas oszukał w kantorze. Poniżej zdjęcie felernego miejsca -
unikajcie go.
Po
południu zwiedzamy większość atrakcji polecanych w Lonley Planet oraz
kupujemy przy ulicy obraz malowany na papierze ryżowym. Jest
niesamowicie gorąco, aż się ciężko chodzi; w cieniu jest ponad 30
stopni, dla mnie to nie jest najlepsza temperatura ;)
Zwiedziliśmy
miasto szybciej, niż przypuszczaliśmy, więc kupujemy w naszym hostelu
popołudniową wycieczkę do słynnych wodospadów Kuang Si, oddalonych o 32
km od miasta. Musimy się już wymeldować z pokoju. Znowu się pakujemy i
kupujemy w hostelu transport nocnym autobusem do Vientenne. Autobus
kosztuje przez pośrednika 100 zł od osoby (prowizja to około 25 zł). Tuk
tuk ma nas zabrać z hotelu o 19:00, a autobus ma ruszyć o 20:00.
Przed
wycieczką idziemy na obiad - ryż z warzywami, chyba z dodatkiem mleka
kokosowego (ok. 7,50 zł) - bardzo dobry i do tego fantastyczny shake
mango z jogurtem (ok. 7,5 zł). O 13:30 ruszamy do wodospadów. Transport
busem w dwie strony to 20 zł/os, wstęp do parku to 10 zł/os (w Tajlandii
takie rzeczy są bezpłatne ;) ). Po wejściu do wodospadów jest coś jakby
rezerwat niedźwiedzi, są tam uratowane (ale nie wiemy od czego)
niedźwiedzie w dużych klatkach, jeden z nich nie ma łapki. Można wspomóc
finansowo tę organizację.
Wodospad
i kaskady z mlecznobłękitną wodą są zjawiskowe. W niektórych miejscach
można pływać :) Najpierw postanawiamy wyjść na szczyt wodospadu, jest
naprawdę wysoko i wyjście, a przede wszystkim zejście w sandałkach jest
karkołomne. Mam rozterkę - wystawić się na możliwość skręcenia kostki
czy zdjąć sandałki i umożliwić sobie kontakt z ewentualnymi pełzającymi,
jadowitymi żyjątkami? Wytrwałam w obuwiu ale było bardzo ciężko, no ale
skoro dało się wyjść na górę, to jakże moglibyśmy tego nie zrobić?
Po
powrocie na dół przebieramy się w stroje kąpielowe w specjalnych,
śmierdzących przebieralniach :) i wchodzimy do pięknej, rześkiej wody.
Jest rewelacyjnie, sama możliwość popływania w tym dziele natury jest
warta przyjechania w te zakątki.
Mini tarasy ryżowe w drodze powrotnej z wodospadów |
Około
16:00 jesteśmy już popływani, wysuszeni i spakowani i czekamy godzinę
na odjazd busa. W hotelu powiedziano nam, że najpóźniej o 17:00 będziemy
z powrotem. Okazało się, że nie do końca niestety, co stawiało nas w
słabej sytuacji z czasem. W końcu dojechaliśmy dopiero o 17:40.
Zjedliśmy bardzo szybką kolację, ja shake mango, a Sławek ryż z
warzywami, a na drogę kupiliśmy sobie bagietki, wodę i banany. W naszym
hostelu są tak mili, że udostępniają nam swoją mikro łazienkę, abyśmy
się umyli przed wyjazdem, musiałam umyć włosy, bo teraz przed nami dwa
dni bez prysznica :). W łazience było chyba ze sto komarów i w ogóle nie
było za przyjemnie, ale cel osiągnięty i nawet bez pogryzień ;)
W
czystych i suchych ubraniach czekamy na tuk tuka i o 18:30 jesteśmy już
na dworcu. Okazuje się, że autobus jest dopiero za dwie godziny
niestety, więc zanim zostaliśmy do niego wpuszczeni, to już byliśmy
mokrzy od potu, było naprawdę gorąco. Siedząc dwie godziny na dworcu
suszyliśmy nasze stroje na ławce :) ale i tak nie zdążyły wyschnąć.
Przed wejściem do autobusu oddajemy bagaże i dostajemy na nie numerek do
odbioru po przyjeździe (jak się okazało, nie był później potrzebny),
przed autobusem ściągamy buty i do środka. My poprosiliśmy o zakupienie
dla nas dwóch miejsc na górze (to piętrowy autobus) obok siebie.
Okazało
się, że dostaliśmy naprawdę kiepskie miejsca - na samym końcu autobusu,
obok toalety i to na takich łóżkach "łączonych". Normalnie każde łóżko
jest osobno, na tyle autobusu są miejsca dla trzech osób na każdym
poziomie, ale połączone ze sobą. Ja dostałam miejsce na dole, a Sławek
na górze, kompletnie o co innego prosiliśmy. Oboje weszliśmy na górne
łóżko licząc, że ktoś się zamieni. Okazało się ostatecznie, że w całym
autobusie było jedno wolne miejsce - właśnie tam z tyłu na górze :) Więc
nie schodziłam, tylko zostałam obok Sławka. Po krótkiej podróży wysiadł
chłopak leżący obok nas i mieliśmy całą górę dla siebie. To było super,
ale tylko to - reszta jazdy to koszmar :) Tuż nade mną był wylot
klimatyzacji i mimo, że w autobusie było ciepło, to nad moim łóżkiem
roztaczał się biegun polarny. Ubrałam na siebie już wszystko, co tylko
miałam przy sobie, przykryłam się dwoma kocami i trzęsłam się z zimna
modląc się, żeby już było rano. Jak wysiadł nasz współpasażer, mogliśmy
się przesunąć dalej od wywietrznika i przykryć dodatkowym kocem, wtedy
udało się trochę pospać. Nie wiem jednak co było gorsze - lodowaty
nawiew, efekt kołyski, czy rozmiar łóżek typowo azjatycki (do tego
bardzo niewygodne)... Chyba to drugie. Drogi w Laosie są straszne,
autobus główną drogą jechał tak, jakby jechał u nas polną drogą dla
traktorów. Autobusem tak strasznie bujało - na boki, góra - dól, na
boki, góra - dół, że dała o sobie znać zapomniana już choroba
lokomocyjna. Generalnie noc spędziłam mając nadzieję, że do świtu już
bardzo blisko i że zaraz się to skończy.
W
autobusie czeka na nas kocyk, woda i posiłek (my mieliśmy jakiś
nieświeży ryż, nawet nie tknęliśmy). I tak przy takim bujaniu nie da się
jeść :) Weźcie sobie na drogę ciepłe i wygodne ubrania i coś pod głowę,
aby służyło za poduszkę. W autobusie jest czysto - nawet w toalecie. W
toalecie wolno tylko robić siku :)
W końcu nadchodzi 6:00, dojeżdżamy. To na pewno nie będzie nasz ulubiony środek transportu!
16 III
Vientiane
Dzień
przed przyjazdem do stolicy Laosu sprawdzaliśmy, gdzie jest dworzec
autobusowy, z mapy wyszło nam, że jest prawie w centrum. No ale to Laos
:)
Około
6:00 przyjechaliśmy do celu,
na jakieś "pośrodku niczego", nie wyglądało w żadnej mierze na
centrum. To brudne klepisko to stolica Laosu? Byliśmy zmieszani -
wysiąść
czy nie? Kierowca też nie zakomunikował, że jesteśmy na miejscu, po
prostu bez słowa włączył światła, otworzył drzwi i czekał. Miałam
przygotowane
nasze numerki na bagaż, ale kiedy wyszliśmy z autobusu, jako
ostatni, nasze walizki stały już samotnie obok autobusu, tak, że w
zasadzie każdy mógł sobie je zabrać. Oczywiście obok przygotowane już
były tuk tuki, które zbierały turystów. Cena tuk tuka to 15 tys
kip na osobę (wydaje mi się, że cena wyjściowa to było 30 tys), ale
lokalsi nie idą do tuk tuków... Kilka metrów dalej jest autobus miejski
za 1/3 ceny tuk tuka - 5 tys kip/os (2,5 zł) i jedzie na dworzec w
centrum miasta. My zostajemy więc z lokalsami w autobusie miejskim, jako
jedyni biali, a reszta turystów daje się zgarnąć na tuk tuki. Za kurs w
autobusie miejskim
płaci się dopiero przy wysiadaniu.
Robi
się jasno, jest po 6:00 i już zaczyna być gorąco, zapowiada się
kolejny, upalny dzień. Autobus zatrzymuje się około 15 min drogi pieszo
od takiego bardziej turystycznego centrum (czyli w sumie dwie ulice z
hostelami, biurami podróży i kawiarniami) i tę drogę przemierzamy
pieszo,
pomimo licznych nawoływań tuk tukowców. Najważniejszą rzeczą dla nas
jest zakup biletów do Bangkoku, ale jeszcze jest wcześnie, większość
biur otwiera się dopiero około 8:30 . Prawie każde mijane przez nas
miejsce
oferuje sprzedaż biletów, więc postanawiamy, że kupimy je w hostelu,
dzięki czemu będziemy mieli gdzie przechować nasze bagaże. Wybieramy
jeden otwarty hostel i czekamy w nim na przyjście recepcjonistki.
Kupujemy bilety za 1000 THB (około 120 zł/os), w tym mamy transfer na
stację kolejową, bilet na pociąg graniczny i bilet na pociąg do Bangkoku
na wagon sypialny drugiej klasy, na dolne łóżka (są większe i jest
cieplej). Pani z hostelu była bardzo miła, mogliśmy zostawić bagaże,
korzystać z łazienki i siedzieć sobie w "lobby" wygodnie przy dużym
wentylatorze z dostępem do lodówki z zimną wodą i piwkiem w normalnej
cenie.
Nie
jedliśmy śniadania, ale jest tak ciepło, że nie mam apetytu. Wyruszamy,
aby zobaczyć najważniejsze atrakcje miasta. Nie ma tego zbyt wiele -
brama a'la łuk triumfalny, złota kopuła - świątynia oraz dwie świątynie
buddyjskie. Wstępy są tanie - 5 tys kip (2,5 zł)/os, to nie to co w
Luang Prabang :)
Na
mapie wszystko wydawało się dość blisko, a my lubimy chodzić, więc
udaliśmy się pieszo... W słońcu jest już chyba ok 60 stopni, wszędzie
beton i samochody, w cieniu jest jakieś 40 stopni. Dla mnie jest
to temperatura, przy której zaczęłam marzyć, aby położyć się w cieniu,
obłożyć lodem i nie ruszać... A tym czasem mamy wiele kilometrów do
zrobienia pod jaskrawym słońcem Laosu. Nawet dla Sławka robi się już za
ciepło, a on uwielbia upały.
Około
południa opadłam z sił, nie mogę już dalej iść, jest za gorąco, nie
mogę też nic jeść bo jest za gorąco. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w
trakcie naszych podróży decydujemy się na wejście do klimatyzowanej
restauracji, szczególnie że w Vientiane nie znaleźliśmy typowego,
ulicznego jedzenia. Siedząc w chłodnym pomieszczeniu dochodzę do siebie,
zamawiam zimnego shake mango (ok 7,5 zł), a potem ryż w owocami morza
(ok 13 zł)- był pyszny i na tyle dużo, że musiał Sławek za mnie dojadać,
górę ryżu posypali kolendrą, więc całą wierzchnią warstwę też musiał
zjeść Sławek - ja żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) :). Sławek
zamawia pikantny makaron z warzywami i świeżym, zielonym pieprzem (ok 13
zł), polewa to jeszcze sosem z chili, który dostałam, a jakoś nie
użyłam :). Wejście tutaj dobrze nam zrobiło, odpoczywamy, chłodzimy się i
najadamy do syta.
Planowaliśmy,
że kupimy w Vientiane jakieś pamiątki z Laosu, ale nic nie znaleźliśmy,
tutaj nie ma takich typowych miejsc z pamiątkami. Kupujemy więc w
sklepie spożywczym kilka paczek z robakami :)
Zwiedzamy
jeszcze jedną świątynię i mamy dosyć, wracamy około 13:00 do hostelu,
siadamy na kanapie, pijemy zimne piwko i odpoczywamy. Możemy też
skorzystać z łazienki i wziąć "prysznic" polewając się wodą w wiadra :) I
to było cudowne, po takim spacerze w upale, zimna woda była wielką
przyjemnością. Znów więc byliśmy czyści i przebrani w suche ubrania.
Prawdopodobnie nieco nadużyliśmy gościnności hostelu, ale gorąco
podziękowaliśmy za wszystko.
Transport
na dworzec mieliśmy mieć o 15:00, ale przyjeżdża 15 min wcześniej -
takie już nasze szczęście w trakcie tej podróży :) Około 15:40 jesteśmy
na stacji, kierowca wydaje nam bilety na oba pociągi - sprawdźcie, czy
macie odpowiednie miejsce, my dostaliśmy jedno górne i jedno dolne
łóżko, ale sam się zorientował i poszedł do kasy wymienić. Na stacji
okazuje się, że do pierwszego pociągu, którym opuścimy Laos jest jeszcze
ponad 2 godziny! Po dwóch godzinach na gorącej stacji zdążyliśmy już
zapomnieć, że byliśmy czyści i susi... A przed nami jeszcze ponad doba w
podróży.
Na
stacji granicznej, godzinę przed odjazdem pociągu otwiera się okienko
do wymeldowania się z kraju. Urzędnik kasuje naszą wizę, zabiera
papierek wyjazdowy i ...każe nam zapłacić 50 THB/os, które ładuje
sobie do szuflady. Na nic zdają się pytania - co to za opłata?
Nie ma dyskusji. Białego trzeba jeszcze skubnąć na wylocie. Złośliwie
poprosiliśmy o rachunek za tę opłatę, to pan raz udawał, że nie słyszy, a
potem, że nie rozumie po angielsku :) To nie jest duża opłata, ale
chodzi o zasady. Zarówno start, jak i finisz w Laosie budzi niesmak,
trochę za dużo tych niesmaków... Po tym powiedzieliśmy sobie, że już nie
chcemy tutaj wracać (pierwszy raz nam się to zdarzyło) i cieszyliśmy
się wracając do Tajlandii.
Oczywiście
to nasze subiektywne odczucia i nie chcemy nikogo zniechęcać do podróży
do Laosu. Większość relacji, jakie czytaliśmy o tym kraju na blogach
podróżniczych była pozytywna, więc może mieliśmy pecha. Chociaż wrażenia
osób, które spotkaliśmy w podróży po Laosie - były prawie zawsze
zbieżne z naszymi, spotkaliśmy tylko jedną osobę, która była Laosem
zachwycona. Niby Laotańczycy są pokrewni Tajom - mają podobny język i
wygląda, ale charakter - zupełnie nie ten. Może w rejonach
nie-turystycznych jest inaczej, może nie traktują tam jeszcze białych
jak chodzących bankomatów, może są bardziej przyjaźni. My jednak
poznaliśmy Laos od tej nieco słabszej strony, jeśli chodzi o ludzi.
Na
dworcu rozmawiamy z dwoma Kanadyjczykami, którzy przeżyli sporą
"przygodę" w Laosie. Dzień wcześniej palili zioło i ktoś zwrócił uwagę
na ich zbyt wesołe zachowanie, policja tylko czeka na takie sygnały;
zostali zatrzymani i przeszukani, znaleziono u nich niewielkie ilości
marihuany, która jest nielegalna. Policja zabrała ich do aresztu,
zabrała im paszporty, zastraszała, łącznie z trzymaniem pistoletu przy
głowie, byli wobec nich agresywni. W końcu okazało się, że chcą wymusić
łapówkę - 3 tysiące $! Jeśli wybieracie się do Tajlandii czy Laosu,
pamiętajcie, że posiadanie narkotyków jest tam bardzo surowo karane,
trawa jest traktowana na równi z innymi narkotykami i nie ma taryfy
ulgowej. Nie ryzykujcie. W Laosie dodatkowo "poluje się" na
potencjalnych posiadaczy, bo z łapówki otrzymanej od wystraszonego
białego wyżyje przez rok kilka rodzin lokalnych stróży prawa, dla nich
to złoty interes.
W
końcu nadjeżdża pociąg graniczny. Bilety są na określone miejsca i
wagony, ale i tak każdy siada dowolnie, bo w środku miejsca nie są
numerowane :) Jedziemy przez most prosto do Tajlandii. W pociągu
ponowo dostajemy karteczki wjazdowo - wyjazdowe do kraju, które trzeba
od razu wypełnić. Po wyjściu na peron musimy przejść przez kontrolę
paszportową, gdzie są bardzo mili i uśmiechnięci urzędnicy (nareszcie w
Tajldaldii :) ). Po tym wchodzimy na maleńki dworzec, z którego za
godzinę mamy pociąg do Bangkoku. Idziemy na zewnątrz i po drugiej
stronie ulicy jest kilka budek z jedzeniem (i nic poza tym - to jest
miejsce pośrodku niczego), zamawiamy sobie pad thai (5 zł za porcję) i
popijamy zimną colą :) Czyli kolację mamy już z głowy.
Pociąg
jest wygodny, klimatyzowany i czysty, z wystarczającą ilością miejsc na
bagaże. Po około godzinie jazdy, przechodzi pani i rozkłada i ścieli
wszystkim łóżka - prześcieradło, poduszka w białej poszewce i biały,
ciepły kocyk. Dodatkowo każde łóżko jest zasłonięte zasłonką tworząc
prywatną przestrzeń, gdzie spokojnie można się przebrać i położyć bagaż
podręczny z dokumentami. Sławek ustępuje swoje dolne łóżko jakiejś
kobiecie w zaawansowanej ciąży, zachodzę w głowę, czemu kupiła górne
łóżko, co prawda jest tańsze, ale przecież na nie nie wejdzie. Kobieta
już od początku jazdy szukała kogoś, kto by się zamienił, w końcu
znalazł się Sławek :) Sławek spędził więc noc opatulony ciepłą bluzą,
podczas gdy ja, na dole spałam w samej koszulce i było momentami aż za
ciepło. Taka jest, oprócz rozmiaru, różnica pomiędzy dolnym, a górnym łóżkiem.
Na
końcu wagonu są dwie umywalki, więc można się trochę ogarnąć, umyć
żeby. Nasza podróż do Bangkoku przebiega bardzo przyjemnie, to milion razy lepsze niż
sleeper bus :)
17 III
Bangkok - Koh Chang
Do Bangkoku przyjeżdżamy po 6:00 na dworzec Hualamphong. Sławek już
wcześniej sprawdzał w internecie, skąd odjeżdżają autobusy do promu na Koh
Chang i jak do tego dworca dojechać. Mimo to, pytamy jeszcze w informacji
turystycznej na dworcu o dojazd na wyspę; dostajemy informację, że autobus
odjeżdża z dworca (tego, na którym jesteśmy) o 9:00 i kosztuje 650 THB/os
(około 80 zł) i że to jest jedyny autobus dzisiaj w tamtym kierunku.
Zaoponowałam, mówiąc, że wiem, że są inne, bo już to sprawdzaliśmy; chłopak zmieszał
się trochę i potwierdził, że faktycznie są autobusy z innego dworca, nawet
podał nazwę, ale kiedy zapytałam, jak tam najłatwiej dojechać, to powiedział,
żebyśmy sobie sprawdzili na rozkładzie (jakim rozkładzie, gdzie?! :):)).
Ufając
informacjom z internetu idziemy do metra (pod Hualamphong jest
stacja), jedziemy do stacji Sukhumvit, bilet kosztuje około 3 zł/os
(cena biletu zależy od odległości, bilet kupujemy do konkretnej stacji),
tam przesiadamy
się w Skytrain (szybka kolejka na lotnisko) i jedziemy do stacji Ekkemai
- trzy
przystanki (koszt to 2,5 zł/os). W drodze do skytrain zostajemy
zatrzymani na
przeszukanie bagaży, pani policjantka jest bardzo miła i wychodzi, że to
jakaś
rutynowa kontrola antyterrorystyczna, no ale tracimy na niej trochę
czasu :)
Wysiadamy na Ekkemai i szukamy przejścia na dworzec autobusowy, który
jest tuż
obok, ale mieliśmy kłopot, żeby do niego dojść :) W końcu dobiegamy
zziajani i
okazuje się, że za 15 min jest nasz autobus. Udało się :) Bilet na nowy,
klimatyzowany i wygodny autobus do samej przystani przed Koh Chang
kosztuje 255
THB/os, czyli niecałe 30 zł, w tym jeszcze jest mały poczęstunek - woda i
ciastko; trzy razy taniej, niż chciał nam sprzedać pan w agencji na
dworcu :) Rano odchodzą dwa autobusy z tego dworca do przystani przed
Koh Chang.
Jest możliwość kupienia biletów powrotnych do Bangkoku, ale niestety w kasie
sprzedawca kompletnie nie mówi po angielsku i nie udaje nam się dowiedzieć
niczego odnośnie powrotów (czy trzeba mieć bilet na określony dzień, skąd jadą
autobusy powrotne itp), więc kupujemy tylko w jedną stronę.
Nie
mieliśmy czasu na zjedzenie śniadania, więc przed odjazdem kupuję w
7eleven przy
dworcu chleb i wodę, mamy jeszcze chipsy, ciastka i orzeszki -
przeżyjemy :).
Podróż trwa niecałe 6 godzin i jest przyjemna. Autobus wysadza nas
dosłownie
przy kasie, w której kupujemy bilety na prom (8 zł/os). Prom odchodzi co
pół
godziny i można na nim skorzystać ze sklepu i baru oraz wziąć darmową
mapę wyspy. Po drugiej stronie spodziewamy się jakiegoś miasteczka
portowego z
infrastrukturą turystyczną, gdzie wymienimy pieniądze i zrobimy
niewielkie
zakupy. Okazuje się, że po drugiej stronie nie ma NIC. Przy ulicy stoją
tylko
pikapy do przewozu ludzi, ruszają tylko, jak są pełne, a ładują ludzi
totalnie
na maxa, jak sardynki. Sławek poszedł szukać kantoru, więc zanim wrócił,
dwie
ciężarówki były zapchane ludźmi, a do trzeciej byliśmy tylko my, więc
aby
pojechać, musieliśmy czekać, aż przypłynie kolejny prom i zbiorą się
ludzie
tak, aby zapełnić samochód. Transport do naszego hotelu to było 12 zł za
osobę, dość drogo, ale nie ma innej opcji przejazdu z przystani, a
okazało się, że nasza miejscówka
jest naprawdę daleko :) Wyspa jest górzysta, a drogi wąskie i kręte,
jazda po
nich dostarcza ciekawych wrażeń :)
Pierwszą noc zarezerwowaliśmy w Lucky Geko - te domki były niesamowite -
gorąco polecamy! Mieliśmy dla siebie duży, nowoczesny, czysty domek z wielkim,
wygodnym łóżkiem i europejską, bardzo ładną łazienką, w tym klimatyzacja i
ciepła woda, dodatkowo taras ze stolikiem, krzesełkami i hamakiem, a to wszystko
w cichym ogrodzie 3 minuty od plaży! Noc kosztowała 130 zł za domek i to jest
bardzo dobra cena za taką jakość. Od razu decydujemy, że chcemy tutaj zostać do
końca naszego pobytu, ale niestety nie ma już miejsc, a wręcz mają overbooking.
Jutro musimy się wyprowadzić i poszukać czegoś innego w okolicy.
Mieszkaliśmy przy plaży Bailan, w południowej części wyspy. Była to cicha i
spokojna okolica, jeden lokalny sklep, jeden sklep z warzywami i owocami, kilka
małych restauracyjek, jeden salon masażu, pralnia i wypożyczalnia skuterów.
Plaża mała, cicha, pustawa i piękna. Minusem była bardzo płytka woda,
więc nie jest to najlepsze miejsce dla miłośników pływania - pływać normalnie można było
tylko rano, po potem zaczynał się odpływ i woda była po kolana, nieważne, jak daleko się szło. Morze miało dosłownie temperaturę
zupy, nie chłodziło ani odrobinę, szczególnie, że to była płytka zatoka. Ale
było bardzo zielono, cicho i pięknie :)
Oddajemy nasze ubrania do prania w pralni obok, bo już w zasadzie nie mamy
się w co ubrać, wszystko jest brudne. Jemy obiad w pobliskiej jadłodajni - ja
zamawiam pad thai z krewetkami (ok 7 zł), a Sławek green curry (ok 10 zł), do
tego gigantyczny shake mango. Jedzenie jest ok, ale bez szału, no ale najadamy
się do pełna.
Wieczór spędzamy na plaży, oglądamy zachód słońca i w końcu trochę
odpoczywamy. Po zmroku zasiadamy na tarasie, czasem na krzesełku, czasem w
hamaku, z zimnym piwkiem i słuchamy, jak przyroda krzyczy, jak szalona. Jest
cudownie.
18 III
Koh Chang
Dzisiaj
po raz drugi od początku naszej wyprawy nie ustawiliśmy budzika, ale i
tak wstajemy dość wcześnie, fantastycznie wyspani. Na śniadanie idziemy
do pobliskiej restauracji i okazuje się, że śniadania są droższe niż
obiady i bardzo słabe, więc w kolejne dni sami sobie organizujemy
śniadania.
Wypożyczamy
skuter (15 zł za dobę!), w depozycie zostawiamy nasz paszport (z lekkim
sceptycyzmem, ale inaczej się nie da) i jedziemy znaleźć nowy domek :).
Znajdujemy świetne miejsce, na zboczu, w lesie, przy samym morzu,
wszędzie zieleń i cicho, ale cena podejrzanie niska - około 80 zł za
dobę za bungalow. Okazuje się, że standard domków jest delikatnie mówiąc
bardzo niski. Szkoda, bo miejsce przepiękne. W końcu jedziemy do
ośrodka, który znaleźliśmy przez booking.com i miał dobre opinie oraz
był bardzo blisko - Kwaimaipar Orchid Garden Resort Spa & Wellnes.
Nazwa szumna, a to po prostu fajne drewniane domki w cichym ogrodzie z
basenem. Standard domków niższy znacznie niż w Lucky Geko, ale
akceptowalny. Negocjujemy cenę z 1100 THB na 900 THB (około 110 zł),
płacimy depozyt około 120 zł oraz z góry za cały pobyt, na szczęście
udaje się nam zapłacić w dolarach, więc nie tracimy na podwójnej
wymianie. Walizki przewozimy na skuterze :), na dwa razy.
Jedziemy
na obiad do miejscowości oddalonej około 5 km na południe. Sławek
zamawia green curry, a ja brokuły z krewetkami. Sławek dostaje yellow
curry, zamiast green, a moje danie pływa w ekstremalnie słonej wodzie,
szybko wyławiam brokuły i krewetki i odkładam je na porcję ryżu, ale i
tak nie powalają. No na razie nie mamy tutaj szczęścia do jedzenia.
Wracamy
na plażę. Ja cały dzień jestem mocno wysmarowana balsamem o faktorze
30, leżę wyłącznie w cieniu, tylko na 20 minut wchodzę do wody, ale to i
tak wystarcza na nabawienie się miejscami lekkich oparzeń :), tak, że
na drugi dzień jestem w paski i ciapki. Czytamy, relaksujemy się pod
palmą, na której wisi ostrzeżenie, aby uważać na spadające kokosy, ja
piję wielkiego shake bananowego, Sławek piwko i dzień upływa na miłym
lenistwie.
Wieczorem
jedziemy około 10 km na północ do większego miasteczka aby wymienić
pieniądze, kupić pamiątki i coś zjeść. Ostatecznie nic nie jemy, bo
jesteśmy pełni od obiadu, kupujemy kilka drobiazgów i wracamy. W naszym
ośrodku rezerwuję sobie na następny dzień tradycyjny tajski masaż
za...niecałe 25 zł za godzinę! Dzień kończymy relaksem na tarasiku przed
domkiem wsłuchując się w intensywne odgłosy natury.
19 III
Koh Chang
Dzisiaj
śniadanie jemy na tarasie naszej chatki - ogórki, pomidory (czyli to,
czego mi tutaj najbardziej brakuje), do tego jogurt i chleb tostowy.
Jest wcześnie, jakoś po 7:00, czujemy się cudownie wyspani. Wypożyczamy
skuter na kolejny dzień i ruszamy na plażę. Dzisiaj nie ma za wiele
słońca, ale jest bardzo ciepło.
Około
13:00 jedziemy na lunch do miasteczka 10 km na północ. Sławek zamawia
green curry (dla odmiany ;) ) za około 10 zł, a ja krewetki
słodko-kwaśne z warzywami ryżem za około 12 zł. Wreszcie jest pysznie i
tak, jak trzeba. Wychodzimy bardzo zadowoleni. Robimy jeszcze małe
zakupy, naturalne tajskie produkty, śliczne mydełka w kształcie kwiatów i
owoców. Wracamy na plażę i odpoczywamy.
O
18:00 mam masaż. Odbywa się w kącie ogrodu, w altanie, na wygodnym
materacu przy wentylatorze, cichej muzyce i odgłosach ogrodu. Nigdy nie
byłam na masażu tajskim i nie poczytałam o nim wcześniej, więc momentami
byłam zaskoczona lub zestresowana pewnymi technikami. Masaż tajski jest
bardzo intensywny, zupełnie inny niż te, które miewałam do tej pory;
wykonuje się go układając ciało w różnych pozycjach, naciągając kończyny
itd... Dlatego ten typ masażu jest czasami nazywany jogą pasywną.
Ostatecznie jestem pod wrażeniem, a moje mięśnie są świetnie
rozluźnione, od razu zapisuję się na kolejny dzień.
Wieczorem
jedziemy naszą torpedą do wioski około 3 km na północ w pobliżu Lonely
Beach na kolację, pomijamy restauracje turystyczne, zjeżdżamy w boczną
ścieżkę i prawie na jej końcu widzimy prostą, lokalną knajpkę z
plastikowymi krzesełkami. Sławek zamawia green curry (ok 10 zł), a ja
lokalną specjalność - liście kale (cana/chiński brokuł) z chrupiącą
wieprzowiną i ryż (ok 6 zł) - wszystko jest doskonałe!
Robimy
jeszcze zakupy, kupujemy preparaty na komary deet 20 i deet 50 (w
Polsce tego nie ma w sklepach), bo Sławka kochają komary oraz jedzenie
na śniadanie: mango, ogórki, chili, pomidory i jogurt.
Wieczór spędzamy na sofach w ogrodzie przy muzyce i wentylatorze :)
20 III
Koh Chang
Z
samego rana kupujemy w naszym ośrodku bilet powrotny do Bangkoku. Na
wyspie nie udało nam się znaleźć samodzielnej opcji podróży. Większość
hoteli sprzedaje bilety, są też liczne biura turystyczne. Nasza podróż
do stolicy Tajlandii ma kosztować około 80 zł na osobę, przy czym
jedziemy spod naszego ośrodka, aż na lotnisko i wszystko jest wliczone w
cenę biletu. Przy podróży samodzielnej musielibyśmy trochę
pokombinować: taxi do promu, prom, autobus do Bangkoku i metro/taxi na
lotnisko. Wyjazd mamy jutro o 8:10 i wybieramy transport na lotnisko
międzynarodowe, można jeszcze jechać w cztery różne lokalizacje, między
innymi Khao San. Byliśmy pewni, że bus jedzie po drodze po tych
wszystkich przystankach i że w razie czego możemy wysiąść wcześniej na
Khao San, okazało się jednak, że jeśli kupujemy bilet na lotnisko, to
cały bus kompletowany jest ludźmi jadącymi do jednego celu i nie ma
możliwości zmiany.
Dzisiaj
planujemy zobaczyć inną plażę, którą już wiele razy mijaliśmy na
motorku, to chyba ta słynna Lonely Beach. Wcześniej jednak jedziemy na
punkt widokowy, z którego roztaczają się naprawdę piękne widoki.
Cały
dzień z przerwą na lunch spędzamy na cudownej Lonely Beach żałując, że
nie trafiliśmy tutaj wcześniej. Wejście na tę plażę nie jest oczywiste,
ponieważ jest zabudowane hotelem i trzeba przejść przez recepcję hotelu,
ale nikt się nie czepiał, więc to chyba normalna praktyka.
Ostatnim
wieczorem po raz trzeci jedziemy do naszej ulubionej knajpki odkrytej
dzień wcześniej i zamawiamy standardowo green curry i chrupiącą
wieprzowinę z kale :)
Przy
zachodzie słońca jeszcze masaż tajski, a potem pakowanie się...
Niestety :( Zastanawialiśmy się, czy uda nam się spakować te wszystkie
pamiątki, ale poszło gładko, a walizki nawet się domknęły i nie pękły w
szwach :). Nasza podróżnicza waga pokazała, że ledwo, bo ledwo, ale
jednak mieścimy się w limicie kilogramów.
21 III
Koh Chang - Bangkok - Warszawa (22 III)
No
i nastał ten dzień, trzeba opuścić rajską Tajlandię, gorącą Azję i
powrócić do naszego pięknego kraju, w którym jest jakieś 30 - 40 stopni
mniej i nie ma słońca...
Podróż
busem do Bangkoku upływa bez problemu. Kombinujemy jeszcze, czy nie
pojechać szybko na Khao San, bo do odlotu jeszcze wiele godzin, ale
przeliczamy czas i nie do końca się to spina, a nie chcemy spędzać tego
dnia w biegu. Popołudnie spędzamy więc na lotnisku, a potem już podróż
liniami Quatar Airways do Doha, a stamtąd do Warszawy.
W
Warszawie temperatura około zera, wieje i szaro... W Krakowie jesteśmy
około południa, a po drodze już planujemy kolejną wyprawę... Cel już
wybrany :D
I w ramach podsumowania:
https://www.youtube.com/watch?v=urv6XT4Izio&feature=youtu.be
Wietnam - Tajlandia - Laos - Tajlandia
III 2016
KOSZT PODRÓŻY I CENY
Podróżowanie
wcale nie jest tak drogie, jak mogłoby się wydawać, ale o tym najlepiej
przekonać się na własnej skórze. Jeśli planujecie podróż do Azji, to
poniżej przedstawię kilka wybranych cen, co być może ułatwi planowanie.
Szczegółowe ceny podawałam opisując naszą podróż dzień po dniu.
- Przejazd Kraków - Warszawa - Kraków (wcześniejsza rezerwacja Pendolino) - 100 zł/os
-
Loty główne z Quatar Airways (rezerwacja 3 miesiące wcześniej) :
Warszawa - Doha - Sajgon oraz Bangkok - Doha - Warszawa - 2000 zł/os
- Loty wewnętrzne
Hanoi - Bangkok - Chiang Rai - 270 zł/os
Sajgon - Da Nang - 170 zł/os
Da Nang - Hanoi - 235 zł/os
- LOTY ŁĄCZNIE - ok. 2700 zł/os
- wizy do Wietnamu i do Laosu - łącznie ok 210 zł/os
- koszty pozostałe (noclegi, autobusy, pociągi, taxi, jedzenie, wstępy, wycieczki fakultatywne, skuter, pranie itp) - 3 tys zł/os
Cała trzytygodniowa podróż kosztowała mniej niż 6 tys zł na osobę (w tym liczne pamiątki i prezenty).
Kilka cen szczegółowych:
WIETNAM
- kolacja dla dwóch osób przy ulicznej garkuchni - 10 zł
- masaż stóp 45 min - 20 zł
- pokój w hostelu z łazienką i śniadaniem (Sajgon) - 80 - 100 zł
- wstęp do Muzeum Wojny - 3 zł
- piwo (sklep i restauracja ma te same ceny) - 2 - 4 zł
- lunch w restauracyjce w Sajgonie (sajgonki, zupa i shake) - 30 zł
- wycieczka do tuneli Cu Chi z biletem wstępu - 50 zł/os
- autobus Sajgon - Hoi An - 80 zł
- nocny pociąg z łóżkami Sajgon - Da Nang w zależności od miejsca - 160 - 250 zł
- samolot Sajgon - Da Nang + bagaż nadany - 170 zł/os
- transport hotelowy lub taxi z lotniska Da Dang do starego miasta w Hoi An - 60 - 80 zł
- bilet na shuttle bus lotnisko Da Nang - Hoi An ( lub na odwrót) - 24 zł/os
- nocleg w wysokiej klasie hostelu w Hoi An (łazienka, klima, śniadanie) - 80 - 100 zł
- tradycyjne danie Hoi An - różyczki z masą krewetkową - 12 zł
- makaron z warzywami - 12 zł
- bilet do zabytków starego miasta Hoi An - 25 zł/os
- obiad dla dwóch osób z napojami w hali z garkuchniami w starym mieście Hoi An - 22 zł
- wypożyczenie skutera na dobę w Hoi An - 20 zł
- 1 litr benzyny - 3 zł
- lokalne danie Hoi An (makaron, płatki schabu, kiełki, orzeszki, jajko) w garkuchni - 5 zł
- taksówka Hanoi lotnisko - centrum - 65 zł
- autobus miejski Hanoi lotnisko - centrum - 1,5 zł/os
- wycieczka jednodniowa do Ha Long - 150 zł/os
- wycieczka jednodniowa do Ninh Binh ("Ha Long na lądzie") - 150 zł/os
- hostel przy starym mieście Hanoi, pokój z łazienką i klimą - 70 zł
- wstęp do Świątyni Literatury - 6 zł/os
- pranie 1 kg suchego - 6 zł
- kolacja dla dwóch osób z napojami w lokalnej restauracyjce w Hanoi - 30 zł
- gorąca bagietka z dodatkami -2,5 - 5 zł
- kebab - 5 zł
TAJLANDIA PÓŁNOCNA
- pokój z łazienką i klimatyzacją - 50 zł
- taxi z lotniska Chiang Rai do centrum - 15 zł
- wypożyczenie skutera na dobę - 20 - 40 zł
- pad thai przy nocnym bazarze - 5 zł
- shake - 3 zł
- piwo w knajpce - 8 zł
- piwo w sklepie - 5 zł
- autobus Chiang Rai - granica z Laosem - 7 zł/os
- śniadanie przy ulicy - dwa wielkie omlety na ryżu plus woda - 6 zł
-
dwudniowa podróż z Chiang Rai do Luang Prabang w Laosie (bus do
granicy, tuk tuk do przystani, slow boat do Pakbeng i slow boat do Luang
Prabang) - 200 zł/os
LAOS
- pokój z łazienką w Pakbeng - 40 zł na miejscu, 60 zł przez pośrednika
- bilet na slow boat do Pakbeng - 55 zł/os (Pakbeng - Lauang Prabang też 55 zł/os)
- śniadanie w Pakbeng - 7 - 10 zł/os
- piwo w Pakbeng - 7 zł
- sucha bagietka w Pakbeng - 2,5 zł
- drożdżówka w Pakbeng - 10 zł
- kolacja z napojami w Pakbeng- 45 zł
- tuk tuk z łódki do centrum Luang Prabang - 10 zł/os
- pokój z łazienką i klimą o średnim standardzie w Luang Prabang + śniadanie - 100 zł
- wstęp na wzgórze widokowe w LP - 10 zł/os
- kolacja w LP - 7,5 - 15 zł/os
- butelka wody 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- skuter na dobę - 60 - 70 zł
- bagietka z "wnętrzem" - 7,5 - 10 zł
- ryż/makaron smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- piwo lokalne duże - 5,5 - 7,5 zł
- banany 1 kg - 3,5 zł
- wstęp do świątyni i pałacu prezydenta - 15 zł/os
- wycieczka do wodospadów Kuang Si (z wstępem) - 30 zł/os
- sleeper bus z Luang Prabang do Vientiane - 100 zł/os
- tuk tuk z dworca Vientiane do centrum - 7,5 zł/os
- autobus miejski z dworca Vientiane do centrum - 2,5 zł/os
-
bilet z Vientiane do Bangkoku (samochód na stację graniczną, pociąg
graniczny, sleeper train do Bangkoku 2 klasa, dolne łóżko) - 120 zł/os
- obiad dla dwóch osób w klimatyzowanej restauracji w stolicy (dwa dania i shake) - niecałe 40 zł
TAJLANDIA ŚRODKOWA
- autobus na prom do Koh Chang z dworca Hualamphong - 80 zł/os
- autobus na prom do Koh Chang z dworca przy stacji Ekkemai - niecałe 30 zł
- prom na Koh Chang - 8 zł
- taxi tuk tuk do plaży Bailan na Koh Chang - 12 zł/os
- nocleg w bungalow na Koh Chang wysoki standard - 130 - 150 zł
- Pad Thai z krewetkami - 6 - 7 zł
- Green Curry - 9 - 13 zł
- wypożyczenie skutera - 15 zł
- bungalow w bardzo niskim standardzie - 60 zł
- bungalow w dobrym standardzie - 100 - 130 zł
- godzinny masaż tajski - 25 - 30 zł
- godzinny masaż z olejkami - 30 - 50 zł
- piwo w knajpce - 8 zł
- piwo w sklepie - 5 - 6 zł
- chrupiąca wieprzowina z liśćmi kana (cale/chiński brokuł) i ryżem - 6 zł
- bilet Koh Chang - lotnisko w Bangkoku bezpośrednim busem - 80 zł/os
I w ramach podsumowania:
https://www.youtube.com/watch?v=urv6XT4Izio&feature=youtu.be
Hej -) Świetny blog.Tyle pomocnych informacji.
OdpowiedzUsuńCałkiem fajny artykuł.
OdpowiedzUsuń