sobota, 2 kwietnia 2016

Wietnam - Tajlandia - Laos III 2016

Po przeczytaniu relacji zapraszam na małe posumowanie :)

https://www.youtube.com/watch?v=urv6XT4Izio&feature=youtu.be


2 III 2016

Kraków - Warszawa - Doha

Z zimnego, pochmurnego Krakowa wyruszamy do Azji (w końcu!). Wczesna pobudka, dopakowanie, zabezpieczenie walizek folią stretch i ruszamy na Pendolino. Bilety kupiliśmy znacznie wcześniej, więc kosztowały tylko 49,- zł na osobę. W Warszawie wysiadamy na dworcu zachodnim i bierzemy kolejkę prosto na lotnisko.  O 15:40 startujemy do Dohy liniami Quatar Airways. Wygodny samolot z niezłymi filmami :) W Doha niewielki stop - niecałe 3 godziny i lecimy do Sajgonu również z Quatar. Bilety lotnicze Warszawa - Sajgon, Bangkok - Warszawa, zakupione jeszcze na promocji w listopadzie kosztowały niecałe 2000 zł/os.


3 III 2016

SAJGON

W południe lądujemy w Sajgonie, od 1976 roku noszącym oficjalnie nazwę Ho Chi Minh. Nowa nazwa została nadana miastu na cześć Nguyễn Sinh Cunga - wietnamskiego komunisty, założyciela i przywódcy Komunistycznej Partii Indochin, potem premiera i prezydenta. Pseudonim polityczny tego pana to właśnie Ho Chi Minh.

Aby zostać wpuszczonym do Wietnamu trzeba mieć wizę. Wizę można otrzymać na dwa sposoby. Pierwszy, konieczny, kiedy przekraczamy granicę z Wietnamem drogą lądową, to  udać się do ambasady wietnamskiej, która znajduję się w Warszawie, złożyć wniosek, wypełniony wcześniej przez internet i wydrukowany, do tego fotografia paszportowa o wymiarach 6x4 cm i zapłacić odpowiednią kwotę uzależnioną od tego, o jaką wizę się staramy. Wyrobienie wizy trwa około 3 -4 dni roboczych. Ceny wiz w ambasadzie są wysokie, prawie ponad dwukrotnie wyższe niż na miejscu w Wietnamie. Druga opcja, z której możemy skorzystać lecąc do Wietnamu samolotem (tylko na wybranych lotniskach), to promesa wizowa. Wiele biur zajmuje się sprzedażą promes, koszty takiej promesy to około 80 - 100 zł. Składamy wniosek przez internet na stronie wybranego biura, płacimy za pośrednictwo i po kilku dniach dostajemy na maila promesę wizową, na której znajdują się nasze nazwiska i zazwyczaj też nazwiska jakichś innych ludzi jeszcze :). Dzięki tej promesie dostaniemy wizę na lotnisku w Wietnamie, koszt wizy na miejscu to 25 $ za wizę jednokrotnego wjazdu na 30 dni.

Po wylądowaniu na lotnisku w Sajgonie idziemy prosto i  potem w lewo, aż zobaczymy okienka do składania podania o wizę. Są trzy okienka. Podanie składamy w okienku środkowym lub pierwszym od lewej. Trzeba mieć: promesę, paszport, zdjęcie oraz WNIOSEK (do ściągnięcia z internetu), jeśli nie mamy wniosku, musimy go wypełnić na miejscu, co może skutkować sporą ilością dodatkowego czasu spędzonego na lotnisku. My mając komplet dokumentów i będąc jednymi z pierwszych osób w kolejce czekaliśmy na wizę prawie godzinę, wiemy, że można czekać nawet 4 - 6 godzin, jak ma się pecha :)
Czyli w okienku oddajemy komplet dokumentów oraz zdjęcie (jeśli nie mamy zdjęcia, to koszt zrobienia fotki na miejscu, to 5$ za osobę i dodatkowy czas oczekiwania oczywiście), potem siadamy sobie wygodnie na krzesełkach i czekamy, aż pani/pan z okienka po prawej stronie wywoła nasze nazwisko. Trzeba się dobrze wsłuchiwać, bo wymówienie niektórych nazwisk jest dla nich trudne, więc szukajmy dźwięków przynajmniej zbliżonych do artykulacji naszego nazwiska :).
Dopiero podchodząc do okienka po prawej stronie i dostając już fizycznie do ręki paszport z wklejoną w niego wizą, płacimy 25$ opłaty wizowej.
Po otrzymaniu paszportu od razu idziemy na odprawę paszportową - jest w tej samej hali co wydają wizy. Odprawa jest w miarę sprawna i dopiero po odprawie możemy iść odebrać nasz bagaż :) 

Schodzimy po schodkach w dół, zaraz za budkami odprawy. Na dole zapewne już od dawna leci taśma, a na niej - na szczęście - nasze bagaże :) Oddychamy z ulgą - walizki są i są całe. W hali przylotów jest informacja turystyczna, można dostać mapkę miasta oraz popytać o potrzebne nam sprawy. Jest też kilka kantorów. Po wylądowaniu musicie wymienić trochę pieniędzy, aby mieć dongi przynajmniej na początek. Chociaż, jak się przekonaliśmy - za wiele rzeczy można płacić w dolarach. W kantorze na lotnisku, w którym wymienialiśmy pieniądze nie pobierali dodatkowej prowizji, a kurs był całkiem ok.

Jak dostać się z lotniska do centrum Sajgonu - Dystrykt 1?
Po wyjściu z lotniska od razu widzimy masę taksówek oraz kilka autobusów. My decydujemy się na komunikację miejską. Wsiadamy w autobus 152, który jedzie do  Ben Than Market, od tego przystanku mamy 10 min do hostelu.
Autobus jest otwarty i pusty, ktoś wyglądający na kierowcę siedzi na ławce nieopodal i nie mówi po angielsku, ale pokazujemy mu na mapie Ben Than Market i potwierdza, że autobus pojedzie tamtędy. Czekamy sporą chwilę, aż autobus ruszy, w końcu wyjeżdżamy :)
Wysiadamy przy rondzie w pobliżu Ben Than (charakterystyczna, wielka hala targowa). Jeszcze w Polsce wydrukowaliśmy sobie mapkę, jak dojść z tego ronda do naszego hostelu na ulicy Bui Vien.

Bui Vien to ulica typowo turystyczna dla backpackersów. Znajduje się w Dystrykcie 1, czyli tej części miasta, w której znajduje się większość atrakcji turystycznych oraz dobra infrastruktura turystyczna. Jest tam wiele hosteli i restauracyjek. W okolicy jest sporo biur turystycznych, w których można kupić wycieczki. Kupowanie wycieczek przez biura bywa dość korzystne, czasami cena jest nawet niższa, niż gdybyśmy organizowali to samodzielnie, poza tym oszczędza wiele czasu. Jeśli jesteśmy w krótkiej podróży - to chyba lepsze rozwiązanie.

Pierwsze dwa noclegi wykupiliśmy w Lily's Hostel, kosztowało to 25$ za dobę za pokój ze śniadaniem. Polecamy, bo lokalizacja jest dobra, a sam hostel czysty. 


W Sajgonie jest gorąco, wilgotno i bardzo głośno. To miasto jest jak układ krwionośny - tętni życiem, ciągle w ruchu, ciągle w biegu. Wszędzie są skutery, są ich miliony! Potem dowiadujemy się, że w Sajgonie jest dokładnie 8 milionów skuterów. W godzinach szczytu, jak są korki i skutery zajmują całą powierzchnię ulic, często co bardziej niecierpliwi Wietnamczycy jeżdżą...chodnikami! Więc nie bądźcie zaskoczeni, jak idąc chodnikiem będziecie mijani przez szalonych skuterkowców omijających korki :)

Ruch uliczny w Wietnamie jest całkiem nieźle zorganizowany. Na pierwszy rzut oka, dla Europejczyka, może się wydawać, że jest to..."totalny sajgon", komunikacyjna dżungla... Ale w tym szaleństwie jest metoda, ruch odbywa się w miarę płynnie. Wietnamczycy  żartują, że główna zasada ruchu ulicznego w Wietnamie to: "Zielone - możesz jechać, żółte - możesz jechać, czerwone - nadal możesz jechać." :D Przechodząc więc przez ulicę na zielonym świetle dla pieszych nie łudźmy się, że nie będą wtedy po ulicy jechać skutery czy nawet samochody, bo raczej będą. Trzeba po prostu iść uważnie i w stałym tempie, aby kierowca wiedział, z której strony nas minąć :)
Często nie ma w ogóle sygnalizacji świetlnej dla pieszych, wówczas przechodzimy wtedy, kiedy dla kierowców na tej ulicy zapala się czerwone światło, a ruszają ci z prostopadłej :)

Spacerujemy trochę, oglądamy najbliższą okolicę, ale jest już późnawo, czas na obiad. W przyulicznej restauracyjce zamawiamy zupę, sajgonki, ryż z ananasem i kurczakiem i sporo piwka. Za wszystko płacimy niecałe 40 zł. Nie ma to jak siedzieć w Sajgonie, jeść sajgonkę i popijać Sajgonem - bo tak zwie się lokalne piwo.

Czyżby tydzień polski w Sajgonie? :D:D


W okolicy jest oczywiście bardzo wiele salonów masażu, w Azji, w miejscach turystycznych, co kilka metrów mamy taki przybytek :). Wieczorem postanawiam skusić się na tę formę relaksu. Masaż stóp trwa 45 minut i kosztuje 80 tys dongów (VND), czyli około 15 zł. Na początku dostaję jakąś przypadkową chyba dziewczynę, która nie bardzo wie, co robi, ale później przegania ją właścicielka i dalej jest już tylko genialnie :) Po masażu następuje coś, z czym zetknęłam się pierwszy (i na razie ostatni) raz - wymuszenie napiwku po usłudze. Zanim zapłaciło się za masaż, każdy dostawał karteczkę z takim niby badaniem satysfakcji klienta. Zaznaczało się, czy masaż był słaby, czy ok, czy dobry, czy w ogóle super. Ja zaznaczyłam super :) Ale była też dalsza część...  Żądanie zaznaczenia kwoty napiwku jaki dajemy dodatkowo. Podane do zaznaczenia kwoty były równe lub wyższe niż sama cena masażu :D. Ja po prostu już powiedziałam, żeby mi nie wydawali ze 100 tys, więc i tak napiwek wyszedł ponad 20% ;)

Wieczorem miasto nie śpi. Udajemy się więc na poszukiwanie lekkiej kolacji, bardziej z ciekawości do lokalnego jedzenia, niż z głodu. Przy dużym skrzyżowaniu niedaleko Bui Vien pojawiły się uliczne garkuchnie, których w dzień tam nie ma.W jednym miejscu ustawia się około 6 stanowisk, każdy sobie robi jakąś swoją specjalność i są nawet metalowe stoliki z plastikowymi krzesełkami, aby zjeść na siedząco. Wypas jednym słowem :) "Szefowie kuchni" nie mówią po angielsku i nie ma szans dopytania, co znajduje się w daniach, więc bierzemy w ciemno ufając, że zjemy.
Sławek oczywiście zamawia jakąś zupę, a ja coś, co okazuje się być chyba ryżowymi kopytkami smażonymi z jajkiem, do tego dziwny, ale dobry sos i małe piwko. Koszt kolacji to około 12 zł.





Nie mamy jeszcze sprecyzowanych planów co do pobytu na południu. Moim punktem obowiązkowym są na pewno tunele Wietkongu znajdujące się w okolicy, ale co więcej, to właśnie planujemy teraz. Ceny wycieczek w biurach są bardzo dobre i raczej wszędzie podobne. Chcemy kupić od razu wycieczki i transport do środkowego Wietnamu, gdzie zamierzamy się dostać nocnym autobusem, aby nie tracić dnia. Po dłuższych naradach decydujemy się zostać na południu nie dwa dni, ale trzy, kosztem skrócenia pobytu na północy (i była to świetna decyzja).  Planujemy jutro zwiedzić miasto, kolejny dzień pojechać do delty Mekongu, a w ostatni dzień do tuneli.
Okazuje się jednak - w każdym razie tak wynika z informacji od pani z biura podróży, oraz z rozpiski z rozkładem autobusów - że podróż autobusem z Sajgonu do Hoi An w środkowym Wietnamie, to nie tylko noc, ale prawie doba :) No i jesteśmy w kropce, bo aż tyle czasu na podróż nie mamy...

4 III

SAJGON

Budzik ustawiony na 8:30, spaliśmy około 11 godzin, ale spokojnie moglibyśmy więcej :). Ale szkoda nam czasu, miasto wzywa - GOOD MORNING VIETNAM!

W naszym hostelu mamy śniadanie, do wyboru kanapki lub jajka oraz napój. Idziemy w jajecznicę + gorąca bagietka i herbata (też gorąca). Herbata to przecież idealny początek dnia. 

W ogóle tu wszędzie są bagietki, widać, że Wietnam był długie lata kolonią francuską. Francuzi wkroczyli do Wietnamu w 1858 roku, rzekomo z misją obrony misjonarzy francuskich działających na terenie tego kraju, no i trochę się zasiedzieli... Dopiero w 1945 roku Ho Chi Minh proklamował niepodległy Wietnam, ale Francuzi nie przyjęli tego najlepiej i dalej kolonizowali, a Indochiny zaczęły się intensywnie bronić. Wojna kolonialna trwała 8 lat i Francuzi przegrali, w wyniku czego w 1954 roku powstały cztery niepodległe państwa: Wietnam Północny, Wietnam Południowy, Laos i Kambodża.
Wietnam północny i południowy były dwoma osobnymi państwami, północ była komunistyczna, a południe nie... Potem była kolejna wojna, tym razem bratobójcza, w którą zaangażowały się inne kraje, głównie USA. Wojna Wietnamska (zwana w Wietnamie wojną amerykańską) trwała aż 18 lat - od 1957 do 1975 roku i zakończyła się zwycięstwem komunistów i proklamacją w 1976 roku Socjalistycznej Republiki Wietnamu. I pomimo, iż teraz jest to jeden kraj, to różnice pomiędzy południem, a północą są bardzo wyraźne,  o czym mogliśmy się przekonać na własnej skórze :)

Czas na zwiedzanie miasta. Korzystamy z mapki miasta oraz przewodnika Lonley Planet. Dzięki przewodnikowi dowiadujemy się, że spora część muzeów jest zamknięta w godzinach około południowych, np. Muzeum Wojny jest nieczynne 12 - 13:30, a Pałac Niepodległości 11:13:00, więc układamy plan optymalnie :)

Z naszego hostelu jest dość blisko w interesujące nas miejsca. Zaczynamy od Muzeum Wojny, które znajduje się 30 min piechotą od Bui Vien. Polecamy spacer ulicami Sajgonu - to miasto dosłownie kipi, tętni życiem, pełne jest kolorów, zapachów i dźwięków - pozytywny zawrót głowy :)

Jedzenie jest dosłownie wszędzie


Już wiemy,  że na wózek można zmieścić znacznie więcej ;)


O muzeum wojny trochę słyszeliśmy już wcześniej. Nie raz czytałam relacje, że robiło ono na ludziach ogromne wrażenie, że niby wychodzili już nie tacy jak wcześniej, że płakali... Podchodziłam do tego bardzo sceptycznie; no ludzie - przecież to jest muzeum... Na pewno zmusi mnie do łez, no błagam ;)

Wstęp do muzeum jest bardzo tani - kosztuje 15 tys dongów, czyli około 3 zł/os. Na zwiedzanie mieliśmy 1,5 godziny (potem zamykali) - jest to trochę za mało, przydałyby się ze dwie co najmniej, choć można tam też spędzić większość dnia, jeśli chce się zobaczyć  i poczytać wszystko. My mieliśmy 1,5 godziny...i w sumie dobrze, bo 3 godzin chyba bym jednak nie wytrzymała. To wszystko, co czytaliśmy, o tym, jak poruszające jest to muzeum - to prawda. Pokazuje nam wojnę wietnamską od strony, od której ja jej nie znałam. Jesteśmy wychowywani na amerykańskich filmach i serialach, gdzie są złe "żółtki" i bohaterscy Amerykanie. Muzeum oczywiście pokazuje to zupełnie z innej perspektywy, bardzo propagandowo i jednostronnie, mimo to - otwiera oczy... Była to bardzo długa, straszna i brutalna wojna, w której Amerykanie używali chemikaliów takich jak np. czynnik pomarańczowy, zwany w muzeum "Agent Orange", który miał służyć do zniszczenia lasów, aby uniemożliwić przeciwnikom ukrywanie się. Okazało się jednak, że niszczenie lasów to tylko jedno z jego działań. Czynnik ten mocno oddziaływał na ludzi, którzy chorowali, umierali i rodzili zdeformowane, kalekie dzieci. Do tego dochodziły bomby napalmowe, tortury... Ucierpiała ogromna ilość ludności cywilnej, masa dzieci.

Dżungla po czynniku pomarańczowym


Muzeum podzielone jest na kilka części, są sale pokazujące wojnę, Amerykanów walczących z wietnamską armią, Wietnamczyków (zwolenników Amerykanów) walczących z Wietnamczykami (komunistami), możemy zobaczyć zwłoki, rozczłonkowane ciała, dużo śmierci i przemocy. W kolejnych salach oglądamy efekty czynnika pomarańczowego, łącznie z ekspozycją...noworodków zanurzonych w formalinie... Trudne to wszystko...

Wyszliśmy stamtąd poruszeni, zmęczeni psychicznie, ale bogatsi o nową perspektywę. To miejsce to zdecydowanie MUST SEE w południowym Wietnamie.
Wychodząc z muzeum spójrzcie jeszcze w prawo, jest tam budyneczek łatwy do przeoczenia, na którym widnieje napis "Tiger cages". Zostało nam jeszcze kilka minut, więc idziemy zobaczyć - co to. Jest to część muzeum poświęcona...torturom stosowanym w czasie wojny. Ale już nie będę opisywać tego, czego można się tam dowiedzieć, zobaczyć...
W jednej sali, gdzie wychodzi się schodkami do góry, warto podnieść wzrok do góry... Jest tam masa nietoperzy :)

Tiger cages




Na zewnątrz znajduje się jeszcze ciekawa ekspozycja maszyn bojowych, to, jak zauważyłam, zaciekawia przede wszystkim panów i potrafi przyciągnąć na długi czas.

Zostaliśmy w Sajgonie jeden dzień dłużej między innymi i głównie po to, aby zobaczyć to muzeum - było warto.

Potem idziemy do katedry Notre Dame, kościoła inspirowanego - jak nazwa wskazuje - słynną paryską katedrą. Kościół był zamknięty, ale warto zobaczyć go przynajmniej z zewnątrz, zarówno on, jak i znajdujący się obok piękny budynek poczty stanowią niezbity dowód kolonizacji francuskiej :)



Jesteśmy już trochę przegrzani i odrobinę zmęczeni. Pałac Niepodległości jest jeszcze zamknięty, więc kupujemy w przydrożnej budce owoce i idziemy zjeść nasz lunch do parku przed pałacem. Dwie porcje pysznych, słodkich owoców to koszt około 4 zł.

Słodka papaja i ananas

W końcu otwierają ponownie Pałac o różnych nazwach (Niepodległości, Prezydencki, Wyzwolenia itd... co mapa i przewodnik - to inaczej). Wstęp to 30 tys dongów, czyli około 6 zł/os. Za to parę złotych mamy możliwość przejścia się po surowych wnętrzach, z których aż czuć powiew komunizmu, obejrzenia pałacu od dachu z lądowiskiem dla helikopterów, aż po bunkry. Na koniec są jeszcze dwie sale z projekcją ciekawego filmu o wojnie i historii tego budynku, pierwsza sala ma film po angielsku, a druga po wietnamsku.



Zobaczyliśmy już najważniejsze rzeczy z naszej listy, bolą trochę nogi i marzymy o zimnym prysznicu i zimnym piwie. Wracamy do hotelu chłonąc jeszcze po drodze to zwariowane miasto. Prysznic, zmiana garderoby. W marcu w prawie wszystkich miejscach, do których dotarliśmy, za wyjątkiem północnego Wietnamu, zmiana ubrań przynajmniej 2 razy w ciągu dnia to było minimum :), często temperatura w cieniu przekraczała 30 stopni.

Na lunch idziemy do pobliskiej małej restauracyjki Royal Saigon, jest tam  świetny, rezolutny kelner mówiący biegle po angielsku i niemiecku. Można przyjemnie posiedzieć przy stoliku, utkwić wzrok w ulicy i wypić ekstremalnie tanie piwo. W czasie naszego pobytu Royal Saigon sprzedawał lokalne piwo za około 2 zł! To było taniej niż w sklepie, gdzie piwo kosztowało około 3 zł... Oczywiście to nie była nasza ostatnia wizyta w tym przybytku :). Wypiliśmy zimne piwko (jak zawsze ja ledwo zmęczyłam jedną butelkę), do tego lekki lunch - zupa oraz surowe sajgonki z krewetkami i przepyszny shake mango z jogurtem. Cały lunch kosztował około 30 zł:). Bardzo polecamy to miejsce - Royal Saigon - Bui Vien 228.

Sajgonki z Saigonem w Sajgonie :D

Idziemy teraz ogarnąć temat wycieczek i dalszej podróży na północ. Za dwie wycieczki - jednodniowa delta Mekongu oraz tunele Cu Chi w wersji na pół dnia płacimy za dwie osoby około 100 zł! Do tego dochodzi tylko dodatkowo bilet wstępu do tuneli. To naprawdę tanio, szczególnie że zabierają nas z hotelu i potem do niego odwożą :)
Potwierdzamy, że te autobusy do Hoi An faktycznie jadą bardzo długo, szukamy alternatywy i okazuje się, że samolot wcale nie jest taki drogi. Autobus, który prawie dobę będzie nami bujał w drodze do Hoi An kosztuje 19 $/os, pociąg jedzie trochę krócej i kosztuje w zależności od wygód od 40 do 60 $/os, a cena biletu lotniczego, jeśli kupilibyśmy go w biurze, to...50$/os :)!! No to mamy nasze rozwiązanie!
Decydujemy się oczywiście na samolot, którym polecimy zaraz po wycieczce do tuneli. Pani z biura podróży zapisuje nam na naszym rachunku za wycieczkę notatkę, że przewodnik ma nas wysadzić w drodze powrotnej w okolicy lotniska, bo autobus przejeżdża nieopodal. Świetnie się to poukładało :) Samolot to wielka oszczędność czasu, no i komfort oczywiście. Bilety kupujemy sami przez internet, wylot jest z Sajgonu, przylot do Da Nang (większe miasto obok Hoi An i Hue). Za dwa bilety z bagażem nadanym płacimy około 340 zł, czyli tylko dwa razy więcej niż za dobę jazdy autobusem.

Po południu idziemy jeszcze porobić trochę kroków po mieście, trafiamy na godziny powrotów z pracy (17:00 - 18:00), ilość motorków na drogach (i chodnikach) w tym czasie to obłęd! Chcemy zobaczyć pagodę w okolicy i natrafiamy na buddyjskie nabożeństwo, wszyscy uczestnicy przebrani byli w szare tuniki, oczywiście na boso. Bez problemu mogliśmy wejść, były osobne schody dla kobiet i mężczyzn, trzeba ściągnąć buty i być przyzwoicie ubranym - zakryte kolana i ramiona. Staliśmy chwilkę przed wejściem, aby nie przeszkadzać, chcieliśmy tylko popatrzeć.

Jest już ciemno, to był bardzo długi i intensywny dzień. Wybieramy się jeszcze po pocztówki, aby wysłać je jak najwcześniej (pocztówki z Kambodży szły do Polski ponad 3 miesiące, a i tak nie wszystkie doszły). Znów prysznic (ja - wieczny zmarzluch - skręcałam grzanie wody, żeby leciała chłodna), zmiana garderoby i dalej w miasto. Siadamy znów w Royal Saigon aby napić się zimnego piwka i w spokoju, komfortowo, przy stoliku (co później nieczęsto się zdarzało) przelać na papier te słowa. Tym razem zamawiamy smażone sajgonki (pycha!) z jakimś dziwnym, różowym sosem i wielkim stosem zieleniny, zawierającym sałatę, miętę i jeszcze jakieś inne trawy :) oraz pieczarki z karmelizowanym pieprzem i tofu (to wiadomo, że dla Sławka), no i znów 4 zimne piwka. Koszt kolacji to 30 zł :) Żyć nie umierać.

Kiedy jesz/pijesz coś w przydrożnej restauracyjce, co jakiś czas podchodzą handlarze z różnej maści niezbędnymi produktami, jak bransoletki, zegarki, gazety, papierosy, czy...zioło :)


5 III 2016 

Sajgon Delta Mekongu

Rano się pakujemy. W naszym hostelu niestety nie było już miejsca, ale znaleźliśmy wolny pokój w hostelu dokładnie na przeciwko - dosłownie 2 - 3 kroki (zależy od długości kroku ;) ) od Lily's hostel. Nowy pokój był większy, dość ładny, ale czystość nie była ich mocną stroną ;) Coś za coś. 2 x większy pokój, duża łazienka z brudną wanną plus klima i wifi, a to wszystko za 20$. Za hostele w Wietnamie oraz za masaże i zakupy w niektórych miejscach można płacić dolarami. W przypadku hoteli opłaca się to czasami bardziej niż płatność w dongach, szczególnie, że my - posiadacze złotówek, zmuszeni jesteśmy do podwójnego przewalutowania, bo złotówek na dongi nikt nam nie wymieni :)

Dzisiaj w planie wycieczka do delty Mekongu. Zastanawiamy się, jak długo spóźni się nasz autobus... A tymczasem... Pilot wycieczki przychodzi po nas 20 minut przed czasem! Szok :) Okazuje się, że tutaj to norma - oni się nie spóźniają, zazwyczaj są przed czasem, o czym jeszcze nie raz się przekonamy.

Wyjechaliśmy po 8:00 wygodnym, klimatyzowanym autobusem. Po drodze był przystanek "na siku" w miejscu, gdzie można zrobić różnorakie zakupy, za co przewodnik i kierowca dostają śniadanie, musimy więc czekać, aż oni zjedzą, aby ruszyć dalej. Standard :) Potem kolejny przystanek - krótszy niż ten pierwszy, w trakcie którego mamy 20 min na obejrzenie świątyni buddyjskiej. Warto w środku zwrócić uwagę na przepiękne drewniane zdobienia - drewniane części są ozdobione przeróżnymi kształtami - są tam zwierzęta, kwiaty i inne piękne kształty.




Dojeżdżamy po 2 godzinach do portu, gdzie przesiadamy się na wąskie łódki z rattanowymi ławeczkami, luźno wstawionymi do łódki :).

Najpierw płyniemy po brązowym, bardzo szerokim Mekongu na wyspę jednorożca - Unicorn Island. Tam odbywa się degustacja miodu oraz bananowej whisky. Miód, jak miód - jest ok, dolewają nam do niego zieloną herbatę. Bananowa whisky jest koszmarna. Ma czarny kolor i smakuje trochę jak krople żołądkowe - muszą to mocno zaprawiać ziołami. Niby fajnie popróbować tych lokalnych przysmaków, ale efekt burzą panie dosłownie stojące nad nami, czekające aż za odpowiednio wysoką kwotę kupimy prezentowane produkty. Po degustacji można iść sobie zrobić zdjęcie z dużym wężem, ale bardzo żal nam się rozbiło tego biedaka, którego smyra pewnie kilkadziesiąt osób dziennie, żeby sobie strzelić focię "takie tam po ataku bestii", więc mimo nawoływań przewodnika, poszliśmy stamtąd. Później pokazywali nam plastry z ula wraz z pszczołami, które ciężko pracują na tutejszy miód.


No dobra, to teraz wam naleję po kropelce, a później wypadałoby zrobić zakupy ;)

Tyyyyyyle bananów

Oj patrz, pasuje mi do bluzki! :)


Później następuje najfajniejsza część wycieczki. Wsiadamy po 4 osoby do wąskich łódeczek, zakładamy szpiczaste, tradycyjne kapelusze i płyniemy przez kanał Mekongu. Łódkami poruszają i sterują lokalsi.




Potem zabierają nas w nowe miejsce, gdzie jest degustacja owoców oraz występy wokalne tradycyjnej muzyki delty Mekongu. Owocki są pyszne, jest smoczy owoc, arbuz, rambutan (takie większe i bardziej miziate liczi), ananas i papaja. My jemy, a obok śpiewają lepiej lub gorzej panie w lokalnych strojach. Potem w ruch idą koszyczki, do których naturalnie trzeba wrzucić jakiegoś pieniążka w ramach napiwku.




Płyniemy do Ben Tre, gdzie możemy zobaczyć kilka etapów produkcji lokalnego smakołyku - słodyczy zrobionych z mleka kokosowego. Jemy takie jeszcze  ciepłe - to jest boskie! :) Przy okazji polewają też "kokosową whisky" - smakuje jak łagodna, kokosowa wódka, nawet okej. Cała akcja ma oczywiście na celu sprzedaż jak największej ilości słodyczy. Ale warto je kupić - są pyszne.
Obok całego zamieszania stoi pani z rowerem obwieszonym jakimiś podłużnymi zawiniątkami, pani nie bardzo się komunikuje (tak, jakby nie miała języka, albo była pół-niemową), więc nie mając pojęcia co to jest - kupujemy, bo Wietnamczycy kupują. Jest to jakaś ściśnięta mieszanka chyba ryżu, kokosu i orzechów, nawet niezłe :) Takie zawiniątko kosztuje około 1 zł.

Ostatnia wyspa przed nami. Tam dostajemy bardzo masowy lunch, który dostają wszystkie wycieczki, a jest ich tu całkiem sporo - ryż z kawałkiem wieprzowiny i fasolką zieloną. Szału nie ma, ale przynajmniej nie jesteśmy głodni. Na miejscu można sobie zamówić jeszcze interesujące delicje:

Pyszny, tłuściutki robak kokosowy

W menu m.in.: wąż, struś, żółw oraz krokodyl.

Na drzewach w okolicy rośnie sporo wielkich owoców jack fruit, które mylimy ze słynnym durianem, kupujemy sobie jednego już obranego i jest pyszny :), no i nieźle pachnie, więc to raczej nie durian ;)

Na wyspie jest kilka "atrakcji" - farma krokodyli, farma pełna żab będących żywym pokarmem dla ryb, jeziorko z rybkami karmionymi z butelki, wąskie, plecione z bambusów przejście nad stawem i takie tam :) Była również możliwość przejażdżki bardzo starymi rowerami, ale nie znaleźliśmy żadnej drogi, którą można by pojechać :)


Wracamy do portu, potem autobus i w Sajgonie jesteśmy około 18:00. Wycieczka była fajna, ale bez szału, spodziewaliśmy się więcej przyrody, kanałów, Mekongu, a mniej wciskania regionalnych produktów. Być może na dwudniowych wycieczkach jest lepszy program.

Idziemy wieczorem na słynny Bien Than Market - halę targową z mnóstwem stoisk. Udało nam się znaleźć część hali oznaczoną jako "fixed price", tam ceny są już ustalone, nie ma targowania, ale jest tanio. W pozostałej części ceny dla turystów są kilkakrotnie wyższe i trzeba się mocno targować. Poza tym w części poza fixed price jesteśmy nieustannie zaczepiani przez sprzedawców, non stop... Kupiliśmy kilka koszulek i słodycze.

Na kolację znów idziemy do Royal Saigon, okazuje się, że nasz znajomy kelner jeszcze dodatkowo mówi biegle po japońsku i francusku :). W przyszłym roku już pewnie będzie mówił po polsku. A to młody chłopak - może ok 25 lat... Dziś po raz pierwszy, w trakcie naszej trzeciej podróży do Azji dałam się namówić na zupę, wietnamskie pho z kurczakiem, ale wcześniej 3 razy upewniałam się, że zrobią mi to bez kolendry. Żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) Nie znoszę po prostu. Było bez kolendry i bardzo smacznie.



Dojadamy jeszcze na ulicznym straganie, Sławek zamawia koleją zupę, bo przecież jedna dziennie to mało. Tym razem dostaje wersję z jajami przepiórczymi. W drodze do hotelu jeszcze mała zachciejka - wyglądało jak frytki, zamówiliśmy jedną porcję. Okazało się, że to (chyba) gotowany, podsmażony maniok oblepiony przyprawami, było to dość ciekawe, nawet niezłe. Na koniec dnia jeszcze odwiedzamy po raz ostatni Royal Saigon, już tylko na piwko przed snem. Przed nami jutro kolejny, intensywny dzień.

6 III 

SAJON, Cu Chi Tunnels, Sajgon - Hoi An

Za nami ciężka noc, trochę się nie wyspaliśmy. Niższa cena nie wiąże się zazwyczaj z jakością :) W pokoju było niemiłosiernie gorąco, a jak chodziła klima, było bardzo zimno, więc przez całą noc raz włączaliśmy, raz wyłączaliśmy klimatyzację.
Do tego doszło śniadanie, które było tak niedobre, że nawet nie tknęłam: słaba bagietka, zepsuta, stara margaryna i coś niby dżem smakujące jak barwiony cukier, do picia pół szklanki jasnobrązowej cieczy. Sławek był dzielny i zjadł, a ja wyszłam poszukać czegoś przy ulicy, nie było owoców, więc kupiłam sobie shake mango. Prosiłam o mało lodu, a więcej owoców (muszę się tym jakoś najeść), ale jak to zazwyczaj tam jest - shake składał się głównie z lodu :)

Pakujemy znowu nasze walizki, wymeldowujemy się i płacimy dolarami. Po 8:00 przyszedł po nas przewodnik i skierował do busa, potem okazało się, że do niewłaściwego, kazał wysiąść, przesiąść się i tak ze dwa razy jeszcze z jednego do drugiego busa (były dwa), więc mimo, że byliśmy jednymi z pierwszych, to ostatecznie swoje miejsca zajęliśmy, jak bus był już pełen. Walizki wrzucamy do bagażnika i ruszamy do Cu Chi Tunnels.

W kilku relacjach, które wcześniej czytałam, ta wycieczka była określana jako cepeliada dla turystów i strata czasu. Tunele jednak były właśnie powodem, dla którego od dawna chciałam przyjechać do Wietnamu, po prostu musiałam to zobaczyć, nie nastawiałam się jednak na żadne rewelacje.

Podróż trwała 2 godziny z tradycyjną przerwą na "siku", czyli "zróbcie zakupy" w wytwórni rękodzieła wykonywanego m.in. ze specjalnie ciętych muszelek czy kruszonych skorupek jaj. Trzeba przyznać, że była to misterna robota i piękne rzeczy.


Dojeżdżamy do Cu Chi, kupujemy bilety - 110 tys dongów, czyli około 20 zł. Zaczynamy od propagandowego filmu o bohaterach wojny wietnamskiej (amerykańskiej), zawierającego archiwalne nagrania z regionu Cu Chi sprzed wojny i z czasu wojny (no i porównanie oczywiście jak sielankowo i dostatnio było kiedyś, a co zrobiła wojna). 

Potem jest wejście do tunelu, specjalnie poszerzone dla turystów, ale wyglądające jak prawdziwe. Ja musiałam spróbować oczywiście. Weszłam do tunelu i zakryłam deseczką maskującą, zrobiło się ciemno i bardzo nieprzyjemnie... Jak oni mogli w tym żyć? Chyba nie wytrzymałabym paru minut, nie mówiąc o latach... Oglądamy oczywiście przeróżne pułapki, które miały zabijać lub kaleczyć Amerykanów oraz ich psy. Sporo owczarków zginęło w tych pułapkach, co - jak twierdził nasz przewodnik - przyczyniło się do tego, że w Wietnamie je się psy. Co kawałek były też coś jakby kopce mrówek, które w rzeczywistości służyły jako kanały wentylacyjne. Aby zmylić psy tropiące, Vietkong rozsypywał w wielu miejscach ostre przyprawy, jak np. chili, aby zmylić amerykańskie czworonogi.





Jedną z atrakcji jest możliwość postrzelania z broni automatycznej. Jest na to tak mało czasu, że jak ktoś u nas wykupił naboje (baaaardzo drogie), to zanim zdążył postrzelać, to nasz przewodnik chciał już iść dalej. Do tego jest bardzo, bardzo głośno. Przy dźwiękach wystrzałów jemy gotowaną kukurydzę (mój shake nie był zbyt sycący), chciałam wziąć sos chili aby polać Sławkowi kukurydzę, ale pani dosłownie wyrwała mi go z rąk pokazując, że to tylko do parówek i do kukurydzy NIE WOLNO! :)

Czas na tunele. Tunele, które można oglądać, nie są oryginalne, zostały wybudowane już po wojnie na użytek turystów, ponieważ do prawdziwych tuneli normalnie odżywieni przyjezdni nie mogliby wejść. Ta wersja dla turystów jest szersza i wyższa, a pomimo to, ja prawie panikuję pod ziemią i wychodzę pierwszym możliwym wyjściem. Ma się w środku poczucie totalnego zamknięcia, jest bardzo gorąco, duszno i wilgotno, co kawałek świeci się lampka - w oryginalnych tunelach, w czasie wojny przyświecano sobie świeczką! Weszłam raz jeszcze do trzeciej części tunelów, żeby nie dac zA wygraną, przecież chciałam to poczuć, ale dla kogoś, kto nie najlepiej znosi małe, zamknięte pomieszczenia, to jest mocne doświadczenie. Zbrudziliśmy się, spociliśmy się, ale wyszliśmy z tuneli będąc pod wielkim wrażeniem tego, jak Wietnamczycy byli w stanie w nich prowadzić "normalne" życie przez kilka lat!? 

Tunele miały 3 poziomy głębokości i łącznie stanowiły siatkę o długości 200 kilometrów! Kilka poziomów miało za zadanie lepiej chronić ukrywających się, ponieważ jeśli Amerykanie wpuścili truciznę, to ona zostawała na 1 poziomie i ci z niższych poziomów mogli przeżyć. Partyzanci mieli dwa rodzaje butów i mundurów. Zwykłe sandały na suchą porę, kiedy nie zostawia się śladów oraz sandały odwrócone, na porę deszczową, aby ślady, które pozostawiają w błocie szły tak jakby w przeciwną stronę. Mieli też dwa kolory mundurów - czarne na noc i zielone na dzień. Czarny mundur pomagał też ukryć się w wiosce, bo wieśniacy ubrani byli na czarno.

Pod koniec jest jeszcze poczęstunek z tego, czym głównie żywili się partyzanci - gotowany maniok i herbata.

Korzenie manioku

W Cu Chi były masy ludzi, wycieczka za wycieczką, ale pomimo tego tłoku, w mojej ocenie - naprawdę warto tam jechać, zobaczyć tę wojnę z perspektywy Wietnamczyków, wczuć się na chwilę w ich sytuację, oddychając w ciemności gorącym, ciężkim powietrzem. To maleńka, naprawdę malutka próbka tego, co byli w stanie wytrzymać ci ludzie, aby walczyć za swój kraj.

Ciekawą sytuację mieliśmy w czasie zwiedzania, często mijała nas wycieczka z nietypowym przewodnikiem - starszy, długie włosy, jakieś takie mało azjatyckie ubranie i dość emocjonalne zachowanie w trakcie opowiadania. Czasami wsłuchiwaliśmy się w to co mówił i zrozumieliśmy, że wrócił niedawno z Ameryki, a w czasie wojny walczył przeciwko komunistom, widać, że te tematy są dla niego bardzo żywe i bolesne. Nasz przewodnik nie pozwalał nam koło niego przystawać, żebyśmy nie słuchali tego, co mówił. Kiedy przechodziliśmy obok, powiedział nam tylko cicho, tak jakby z pobłażliwością i wyższością jednocześnie, że teraz rząd już ma bardzo miękką politykę i pozwala "tym ludziom" wracać do kraju.

Okazało się, że około połowa żołnierzy w południowym Wietnamie walczyła po stronie Amerykanów, aby nie dopuścić komunistów do władzy. Po tym, jak komuniści wygrali, ci ludzie stali się wrogami narodu. Bardzo wielu wyemigrowało, w tym wielu oczywiście do USA, a ci co zostali ponieśli surowe konsekwencje. Zarówno im, jak ich dzieciom i wnukom nie można legalnie podejmować pracy w mieście, ani posiadać mieszkań, zostali w większości zesłani na wieś i  żyją w biedzie.

Pora wracać, jest bardzo ciepło, cieszymy się na orzeźwiającą podróż w klimatyzowanym busie. Tuż po starcie coś wybucha, a potem mocno syczy, myśleliśmy, że to opona, ale okazuje się, że wszystko jest ok, ale przestała działać klimatyzacja :) Całą drogę jechaliśmy z otwartymi oknami wdychając gorąc i tony kurzu z zewnątrz, co skończyło się kilkudniowym kaszlem później. W Sajgonie ok. 90% ludzi jeździ w maseczkach.

Kierowca zgodnie z umową (o której się jeszcze przypomnieliśmy ze dwa razy) wyrzuca nas po drodze niedaleko lotniska. Od razu łapiemy zieloną taksówkę, którą za 3 $ dojeżdżamy do lotniska. 

Mamy tylko numer rezerwacji, ale to wystarcza; odprawiamy się na stoisku Jet Star, potem odprawa bezpieczeństwa, która przepuściła dwie butelki wody w naszych plecakach :) Lot mamy o 17:00, w Da Nang mamy być na 18:40. Przekopywaliśmy internety w poszukiwaniu informacji o transporcie z lotniska w Da Nang do Hoi An i prawie wszyscy pisali, że jedynie taksówka lub jakiś miejski autobus, ale że z autobusem jest wiele kombinacji, bo trzeba najpierw jechać do centrum, potem szukać przystanka itp, no i może nie jeździć wieczorem. Wyglądało na to, że ciężko się dostać do Hoi An, szczególnie o późnej porze. Wiele hoteli/hosteli oferuje transfer z lotniska i zdecydowaliśmy się zamówić sobie takie coś - koszt to 15 $, a droga długa, ok 30 - 40 km, więc to i tak dobra cena.

Po wylądowaniu poszliśmy do informacji turystycznej, wzięliśmy mapkę, a pani powiedziała nam, że ostatnie autobusy jadą około 18:00 i że już nie ma jak dostać się do Hoi An, tylko taksówka (a tych w sumie nie było jakoś wiele na zewnątrz). Ale na przeciwko informacji turystycznej zauważyliśmy stanowisko shuttle service. Dokładnie czegoś takiego szukaliśmy! Tak więc moi drodzy, którzy będziecie na tej tasie - JEST autobus bezpośrednio z lotniska do centrum, który odjeżdża codziennie, co godzinę od 5:00, aż do 23:00!  Bilet kosztuje 110 tys dongów, czyli około 20 zł za osobę płatne w autobusie. Jest tylko jeden haczyk - trzeba zrobić rezerwację min 2 godziny przez odjazdem autobusu - bez tego nie pojedziemy (jeśli nie mają rezerwacji na daną godzinę, to w ogóle nie ma tego kursu). Rezerwację można zrobić pod numerem +84 510 391 9293 lub +84 913 390 129 albo przez maila: shuttle@barrianntravel.com lub sales@barrianntravel.com.
Taksówki kosztują około 20$, więc jadąc w 4 osoby pewnie lepiej wziąć taksówkę. My zamawiając transfer z hotelu mieliśmy zastrzeżone, że za 15$ mogą jechać tylko dwie osoby. Przy wyjściu z lotniska kierowca czekał już na nas z karteczką z naszym nazwiskiem.

W drodze do hostelu kierowca dał nam swój telefon mówiąc, że właścicielka hostelu chce z nami porozmawiać. Bardzo ciężko się było porozumieć, ale w końcu zrozumiałam, że nie ma dla nas pokoju, ale zostaniemy zawiezieni do hostelu jej siostry, który jest lepszy i bliżej centrum i będzie za te same pieniądze. No cóż robić, przyjęliśmy to spokojnie, nie bardzo mieliśmy wybór. Nasza rezerwacja była na Hoi An Viet House Homestay, który był bardzo dobrze oceniany na booking,com, ale w końcu trafiliśmy do  The House 36 i nie żałowaliśmy :) Był to zdecydowanie najlepszy pokój, jaki mieliśmy w trakcie całego wyjazdu. Gorąco polecamy. Bardzo blisko do starego miasta, tuż przy rzece, piękny pokój, wygodne łóżko, bardzo czysto, wszystko nowe i świetna, nowoczesna łazienka. Do tego jeszcze miły i pomocny personel.

Taka łazienka w Azji to totany luksus


Sprawdzamy od razu kwestię połączeń z Hoi An do Hanoi, bo planowaliśmy dostać się tam sleeper busem. No i znowu powtórka z rozrywki - ten autobus jedzie też prawie dobę! :) Kolejny więc raz decydujemy się na samolot, ale zakup biletów zostawiamy na kolejny dzień. 

Idziemy na stare miasto. Jest pięknie. Hoi An jest wpisane na listę UNESCO, ma niepowtarzalny klimat, który trochę przypomina Pingyao w Chinach. Wszędzie wiszą piękne lampiony, wzdłuż rzeki postawione są podświetlone postacie zwierząt/smoków, na wodzie płyną lampiony z palącymi się w środku świeczkami. 

Część lampionów puszcza się z łódek

Hoi An nazywane jest miastem lampionów

Jemy kolację w alejce zakupowej, wypełnionej straganami. Czytamy menu przy ulicy, ceny są ok, wchodzimy, siadamy i dostajemy bardzo podobne menu, tylko z innymi cenami :) No nieładnie, ale już nie chce nam się niczego szukać, zostajemy. Zamawiamy tradycyjne danie Hoi An - White Roses, są to różyczki z papieru ryżowego wypełnione pastą krewetkową, podane z suszoną, smażoną cebulką oraz sosem (ok 12 zł). Całkiem niezłe. Do tego makaron z warzywami (ta sama cena), jest średni, ale nie ma tragedii; zamawiamy jeszcze jakieś trzecie danie - też lokalna potrawa, ale zapominają o niej i jej nie dostajemy w ogóle. Pijemy zimne Larou - lokalne piwo (3 zł). Na koniec pozwalamy sobie jeszcze na przysmak z przydrożnej budki - smażony placek z bananem, bardzo tłusty, ale niezły - wszędzie to tam sprzedają.

White Roses


Ok, już pora odpocząć. To był bardzo, bardzo długi dzień.

7 III 
Hoi An

Wysypiamy się do późna, wstajemy dopiero około 9:00 - szaleństwo :). Jemy śniadanko i idziemy do pokoju rezerwować lot. Ostatnio zajęło to kilka minut. Chcemy zarezerwować  bilety na 8 marca na 6:30, są droższe niż popołudniowe, ale chcemy przeznaczyć dzień po przylocie na zwiedzanie stolicy Wietnamu, a przy tak niewielkiej ilości czasu, jaki posiadamy, każde pół dnia jest na wagę złota :)

Tym razem było bardzo dużo kłopotów z zakupem tych biletów. Sławek próbował przez różne strony, zarówno przez pośredników, jak i bezpośrednio, z różnych kont... Cały czas były jakieś kłopoty. Podziwiam Sławka, że miał tyle cierpliwości, ja pewnie już rzuciłabym sprzętem elektronicznym tak mocno, że zdołałby dolecieć do rzeki widocznej z naszego balkonu ;)
Zakup biletów zajął...2 godziny! No ale udało się i to jest najważniejsze. Koszt przelotu liniami Vietjet Air to 240 zł za osobę z bagażem 20 kg. Jak już mieliśmy zakupione bilety to trzeba było zarezerwować bilety na Shuttle Bus. Też nie poszło gładko, bo korespondowaliśmy mailowo z biurem, tłumacząc im, że chcemy jechać autobusem o 4:00, żeby zdążyć na lot, a oni usilnie chcieli nas wpisać na 5:00, nie rozumieliśmy dlaczego (juro rano się wyjaśni). Zrezygnowani poprosiliśmy recepcję hostelu o zrobienie dla nas rezerwacji telefonicznie po wietnamsku ;). Udało się bez problemu w dwie minuty. Okazało się jeszcze, że autobus odbierze nas bezpośrednio z hostelu, więc cudnie.

Z tego wszystkiego zrobiło się już południe, ruszamy w końcu na zwiedzanie słynnego, zabytkowego Hoi An. Starówka Hoi An jest wpisana na listę UNESCO - cała jest zabytkiem i jest co coś, co w mojej opinii zdecydowanie trzeba zobaczyć.





Warto kupić otwarty bilet do zabytków starego miasta, kosztuje on teraz 120 tys dongów (Lonley Planet podawało nam jeszcze 90 tys, a internet 110 tys, wygląda więc na to, że co roku podnoszą ceny). Ten bilet uprawnia nas do wejścia do 5 miejsc, które są biletowane (bo są też takie, gdzie można wejść bezpłatnie). Przy wejściu do obiektu biletowanego podajemy nasz bilet i jest z niego obcinany jeden z pięciu paseczków. Bilety otwarte można kupić przy wejściu do części barowo - handlowej, lub przed mostem do samego starego miasta.

Miasteczko jest piękne również w dzień (choć w nocy jest najbardziej magiczne). Rozpoczęliśmy nasz spacer od Mostu Japońskiego, który jest wizytówką tego dawnego, handlowego portu. Później wybieramy kilka miejsc z bezpłatnym wejściem oraz 5 miejsc biletowanych. Jest bardzo gorąco, bardzo słonecznie, a miasteczko jest urocze - zdecydowanie spokojniejsze i wolniejsze niż Sajgon, czy Hanoi. Stara część nie jest duża, w zasadzie, żeby zwiedzić najważniejsze miejsca i przejść się starymi uliczkami, wystarczy spokojnie kilka godzin.

Most Japoński

Pomnik dla uczczenia wielkiego przyjaciela miasta Hoi An o imieniu "Kazik" - nasi tam byli!!!



Po południu nasze żołądki wołają "jeść!". Na starym mieście znajdujemy zadaszone targowisko  "Bien Than" - postanawiamy zerknąć, czy jest tam jakieś jedzenie. Okazuje się, że w środku jest masa stoisk z lokalnym jedzeniem - coś fantastycznego, dokładnie czegoś takiego szukaliśmy! 
Siadamy, zamawiamy coś, co poleca nam kończący właśnie jeść Europejczyk mówiący po wietnamsku. Zamawia nam specjalność tej garkuchni wraz z tradycyjnym sposobem jej podania. Dostajemy dwa dania - smażone sajgonki oraz coś jakby placki/naleśniki jajeczne, do tego spory talerz zieleniny przeróżnej, dwa sosy oraz suche płatki papieru ryżowego. Sajgonkę trzeba zawinąć w papier, włożyć tam zielonego, zamoczyć w sosie i dopiero jeść, a naleśnika rozwinąć, nałożyć do środka zielonego, też zawinąć w papier, zamoczyć w sosie i jeść. A pani bardzo pilnuje, abyśmy robili to poprawnie :D Coś zielonego w kupie różnych liści, co wyglądało jak ogórek, ale nie było ogórkiem - okazuje się młodym, zielonym bananem. Jedzenie jest rewelacyjne, jesteśmy zachwyceni totalnie! Do tego zamawiam shake mango z mlekiem i małą ilością lodu, a Sławek piwko. Za wszystko płacimy około 22 zł! A tyle radości!

Jedzenie jest przygotowywane i jedzone na jednym blacie, jemy twarzą w twarz z panią master chef, która patrzy, czy poprawnie zawijamy ;)

W cudownych nastrojach po tej kulinarnej uczcie wracamy do pokoju. Po drodze mijamy wiele pań, które noszą owoce i inne artykuły na sprzedaż w koszach zawieszonych na dwóch końcach drążka. Panie te mają świetnie opanowaną sztukę sprzedaży ;) Robię jednej z nich zdjęcie, ona to wyłapuje, momentalnie ściąga kosze na dół i zaczyna mi "sprzedawać" owoce, których nie chciałam :) Nie obronisz się przed starą, doświadczoną Wietnamką - jak przechwyci twój wzrok lub okazane jej szczere zainteresowanie - jesteś jej. :) Zanim zdążyłam zareagować, miałam już spakowane do siatki dwie kiście rambutanów oraz pomarańcze. Po intensywnych negocjacjach udało mi się usunąć z siatki pomarańcze oraz drugą kiść rambutanów, a za jedną, pozostałą w siatce kiść zapłaciliśmy 10 tys dongów (około 2 zł) - połowę pierwszej ceny, bo tylko tylę drobnych mieliśmy i na pewno nie powinno to więcej kosztować :)


Hoi An leży na wybrzeżu, więc zachciało nam się dotknąć morza. Mamy jeszcze trochę czasu do zachodu słońca, wypożyczamy więc skuter w hostelu (5$) i jedziemy z mapką i GPSem w ręce na plażę. Po drodze tankujemy, bo bak jest niemal pusty (2 litry - około 5 - 6 zł). Że też Sławek miał odwagę jechać skuterem przez miasto w Wietnamie ;) Ja siedziałam z tyłu, trzymając wyciągniętą do przodu dłoń z nawigacją i tak po 20 minutach dojechaliśmy na plażę. Zaparkowaliśmy nasza furę i poszliśmy na spacer po plaży, piasek był ciepły, morze zielonkawe i niezbyt przejrzyste, a słońce ostatnimi promieniami oświetlało nadbrzeżne drzewa. Taka chwila wytchnienia, wyciszenia :)

Wracamy, bo zachodzi już słońce, za parking pan chce 20 tys dongów, mówimy, że przy parkowaniu podał nam cenę 10 tys, pan udaje że ojej ojej ależ niefortunnie się pomylił, że cena to faktycznie przecież jest 10 tys :) Ach... ciekawe, jak często ludzie się nabierają, pewnie często, bo by tak nie robił. Oczywiście to tylko przedstawienie dla białych ;)

W drodze powrotnej jeździmy ile się da po różnych częściach miasta, jest cudownie, zrobiło się chłodniej, gdyby nie kaski, powiedziałabym - wiatr we włosach. Mijamy pola uprawne, rolników na bawołach, lokalne gospodarstwa...


Wracamy jak już jest prawie ciemno. Prysznic, zmiana ciuchów i wio na miasto. Obiecałam sobie, że muszę puścić na wodę tradycyjnego lampiona. Kosztuje to 10 tys dongów (około 2 zł), ale cena wywoławcza jest oczywiście zupełnie inna; można wypłynąć łódką i puścić z łódki, a można z mostu za pomocą długiego kija. Ja puszczałam z mostu, no nie mogłam sobie odmówić. Są to papierowe, kolorowe otoczki, w kórych palą się świece - wygląda to przepięknie!


Idziemy na stare miasto sprawdzić, czy przypadkiem nasza hala targowa nie jest otwarta jeszcze (Europejczyk, którego tam spotkaliśmy twierdził, że jest otwarta tylko do popołudnia). Było otwarte i tętniło życiem i zapachami genialnego jedzenia! Jupi!!! :):):)

Zamawiamy jakieś tradycyjne, lokalne danie - miska makaronu, do tego jajko, płatki jakiegoś mięsa (chyba pieczony schab), kiełki, orzeszki i jeszcze różne tam takie i to w jakiejś zupie czy coś. Było nieziemskie, przepyszne!!! A cena...... ech... 25 tys dongów, czyli jakieś 4,5 zł!!!




Siedząc tam zauważamy, że pani z tego stoiska próbuje zachęcić innych turystów do wybrania jej garkuchni, ale niektórzy przechodzą obojętnie, więc trochę pomagam mówiąc po prostu, że tu jest naprawdę świetne i tanie jedzenie. W takich miejscach backpakersi są trochę jak jedna, duża rodzina i kompletnie obcy sobie ludzie bardzo chętnie rozmawiają ze sobą. Takie rzucenie więc do obcych dwoma słowami nie jest niczym dziwnym :) Efekt naszego "szeptanego" marketingu był taki, że "zdobyliśmy" dla pani łącznie 7 osób. Było to o tyle łatwe, że ludzie przechodząc i tak zaglądali nam w talerze z zainteresowaniem, co to też tam mamy; wystarczyło więc tylko odpowiedzieć na ich zainteresowanie :) Po pierwszych trzech ściągniętych osobach, za każdym razem, jak na horyzoncie pojawiał się potencjalny klient, pani wybiegała i klepała mnie po plecach puszczając oczko, co miało znaczyć "no, do roboty", ubaw mieliśmy po pachy. Była masa śmiechu i przy okazji zebrała się fajna grupa ludzi :) Odchodząc już po królewskim posiłku, przekazaliśmy naszą "funkcję" kolejnej osobie ;) Pani z wdzięczności dała nam jeszcze wodę na drogę. Cudowna kolacja :)

Po kolacji spacer po uliczkach starego miasta obwieszonych lampionami, no i oczywiście zakupy w uliczce handlowej. Ja nie mogłam się oprzeć - były piękne kolczyki... Mówiłam sobie - no jedna, góra dwie pary (max!). Wyszłam ostatecznie z pięcioma, ale tylko 3 dla siebie ;) Tam naprawdę można kupić piękne rzeczy. Nie planowaliśmy na pewno zakupu lampionów, z których słynie to miasto, bo przecież jak je przewieziemy (?), no i też spodziewaliśmy się wysokich cen. Ale zerknęliśmy tam z ciekawości tylko... Tylko zobaczyć... Okazało się, że lampiony można składać... No i ... wróciliśmy do domu z trzema (TRZEMA!) pięknymi, ręcznie malowanymi lampionami :)




Dość na dziś. Cudowny dzień :) Mamy teraz kilka godzin na sen, więc śpijmy szybko ;)

8 III
Hoi An - Hanoi; Hanoi

Wstajemy o 3:15, ponieważ około 4:00 ma po nas przyjechać Shuttle Bus. Właścicielka domu specjalnie przyjechała o tej godzinie, aby dopilnować, czy autobus nas zabierze i dać nam śniadanie na wynos (dzień wcześniej o to poprosiliśmy) - ciepłe bagietki, serek topiony, banany i woda. To bardzo miłe z jej strony!

Jest 4:15, a naszego autobusu nadal nie ma, zaczynamy się martwić. Nasza gospodyni próbuje się dodzwonić do tej firmy, ale nie udaje jej się... W końcu bus przyjeżdża o 4:40! Kierowca rozbrajająco szczerze przyznaje, że zaspał, po prostu sobie zaspał, a my już byliśmy cali w stresie, że nie zdążymy się odprawić na lot... Okazało się, że na kurs o 4:00 mieli tylko nas! No i rozwiązała się zagadka, dlaczego nie chcieli nas wpisać na tę godzinę :) Kierowca więc z naszą dwójką pędził łamiąc wszystkie przepisy, żeby jak najszybciej dowieźć nas  na lotnisko.

Wpadamy na terminal krajowy, pędzimy do odprawy VietJet i bez problemu się odprawiamy (mając tylko numer rezerwacji i paszporty, nie drukowaliśmy potwierdzenia, ani nic). Możemy odetchnąć z ulgą i zjeść nasze śniadanko. Tym razem na odprawie bezpieczeństwa zabierają nam wodę, ale w poczekalni jest dystrybutor z pitną wodą i jeśli ktoś chce, można skorzystać.

Lot przebiega szybko i bez problemów, lądujemy o 7:30, jest dość ciepło, ale szaro, mgliście i mży. Przy wyjściu z terminala jest kilka busów do centrum za 2 $ za osobę. Później się dowiedzieliśmy, że te busy dojeżdżają do miejsca w pobliżu Jeziora Zwróconego Miecza, które jest około 20 min - pół godziny drogi od naszego hostelu. My szukamy miejskiego autobusu nr 17, ponieważ on dojeżdża do Long Bien, które jest zaraz przy Old Quater i 2 minuty od naszego hostelu. Autobus kosztuje 9 tys dongów, czyli ok 1,50 zł za osobę i jedzie straaaaaaaasznie długo, bo aż 1,5 godziny. Problemem może być znalezienie tego autobusu. Jak my go zlokalizowaliśmy: po wyjściu z lotniska poszliśmy po skosie do przodu i w prawo, przeszliśmy przez parking dla samochodów osobowych przed lotniskiem i za tym parkingiem na takim pustawym placyku stał sobie tak o, ni w pięć ni w dziewięć - autobus nr 17. Ani przystanku, ani oznaczenia, ani tablicy - nic. Czyli nasza rada: szukajcie autobusu, a nie przystanku! Jeśli się nie uda, to pozostaje bus za 2$ lub taxi za 16$.
W autobusie byli sami Wietnamczycy, bilet kupuje się u chłopaka "biletowego", który podchodzi do nowo wsiadających osób. Autobus na przystankach w zasadzie się nie zatrzymuje, tylko zwalnia na tyle, aby pasażerowie mogli z niego wyskoczyć lub wskoczyć :). Droga jest bardzo długa, ale można prawie cały czas obserwować pola ryżowe. Zastanawiamy się tylko - czemu tu tak ciemno, mokro i jakoś nieprzyjaźnie?

Pierwsze wrażenie, jakie robi na nas północ i okolice Hanoi jest dość średnie: szaro, mokro, nieprzyjaźnie, bardzo głośno i śmierdzi.

Nasz przystanek jest ostatni. Przy wyjściu na pasażerów czekają (w bardzo aktywny sposób) mężczyźni oferujący transport (chyba motorem), ale czatują na wszystkich, nie tylko na turystów. Trzeba przynajmniej kilku powiedzieć "nie", aby móc normalnie pójść w swoją stronę.

Profesjonalna naprawa torów :)


Nasz hostel to Golden Diamond. Jesteśmy wcześnie, ok 10:00 i pokój jest jeszcze sprzątany. Recepcjonistka mówiąca wprost tragicznie po angielsku od razu nas dopada i bardzo, bardzo intensywnie usiłuje nam sprzedać dwudniową wycieczkę na Ha Long. Mówi tak, że trzeba się maksymalnie skupiać, żeby cokolwiek zrozumieć, albo przynajmniej się domyślać, co ona chce nam przekazać. Nie chcemy jechać na dwa dni, tylko na jeden, ale w żaden sposób to do niej nie dociera. Tłumaczymy, że za dwa dni ma być fatalna pogoda i co my będziemy robić w ulewnym deszczu na Ha Long? Poza tym opcja na 2 dni, którą nam proponowała, kosztowała 99 $ za osobę, a to zdecydowanie przekraczało nasz budżet. Pani jednak nie dawała za wygraną, posunęła się nawet do togo, że włączyła na telefonie godzinową prognozę pogody na dzisiaj i wmawiała nam, że to prognoza na kolejne dni i że za dwa dni ma być ciepło i słonecznie, Sławek od razu się połapał w tym kłamstwie, mnie to zajęło więcej czasu. No nie ładnie :) W końcu cena za dwudniową Ha Long spadła do 75 $, niby z okazji dnia kobiet, ale konsekwentnie odmawiamy. Nie mam pojęcia, czemu tak strasznie zależało jej na sprzedaniu tego dwudniowego wyjazdu (ponoć każdemu to próbuje wcisnąć), pewnie ma od tego najwyższa prowizję. Ale tak się zafiksowała na tę jedną wycieczkę, że kompletnie nie zaproponowała nam NIC innego :)
Całej sytuacji przysłuchiwał się młody Polak, który właśnie się wymeldowywał z hostelu i poratował nas rozmową, dzięki czemu pani się na chwilę odczepiła. Za jego rekomendacją kupiliśmy jednodniową wycieczkę na Ha Long za 35 $ za osobę oraz wycieczkę do Ninh Binh - zwanego Ha Long na lądzie, też za 35$ za osobę.
Pani recepcjonistka zaproponowała nam śniadanie i to oczywiście było bardzo miłe, ale tak nas zmęczyła swoją natarczywością i okropnym angielskim, że chcieliśmy stamtąd uciekać :)

W końcu nasz pokój był gotowy, bardzo szybko, bo w 45 minut i mogliśmy się w nim schronić ;) Pokój śliczny - dwa duże łóżka, czysto, łazienka z osobnym prysznicem (!) i ciepłą wodą (!), lodówka, klimatyzacja. Jest dobrze :) A to wszystko za 16$ za pokój!



Zabieramy z hotelu przewodnik, mapę i ruszamy na zwiedzanie miasta. Wykupiliśmy wycieczki na dwa dni, więc na zobaczenie zabytków Hanoi mamy tylko jeden dzień - trzeba się sprężać.

Według prognozy pogody ma być dzisiaj 26 stopni i słońce, ale w końcu cały dzień jest ciemno, mgliście i mży, jest okropna wilgoć. Ale Hanoi to nie Sajgon - na południu są dwie pory roku, a na północy cztery, jak w Polsce, więc teraz mają normalną wiosnę. Dwie godziny drogi od Hanoi, w Sapa, jeszcze dwa tygodnie wcześniej leżał śnieg :)

W drodze do atrakcji tego miasta szukamy jakiegoś ulicznego jedzenia, znajdujemy coś, ale menu po angielsku nie ma cen, co nam się nie podoba, więc szukamy dalej. Widzimy coś zachęcającego - dwa stoliki, cztery pozycje w menu i stara Wietnamka piekąca na grillu coś apetycznego. Jemy tam coś co wygląda i smakuje jak mielone, tylko pieczone na grillu i wrzucone..no a jakżeby inaczej - do bulionu :) oraz zupę z makaronem i grillowanym boczkiem. Jest pysznie :)



Oglądamy po kolei - park Lenina z pomnikiem Lenina oczywiście, potem pagoda na jednej kolumnie i pałac prezydencki w kolorze żółtka z jajka (oglądamy go zza bramy, bo zwykłym ludziom nie wolno tam wchodzić). Nie uda nam się wejść do mauzoleum Ho Chi Minha, bo jest otwarte tylko rano. Ho Chi Minh wyraził życzenie, aby zostać normalnie pochowanym, nie zgodził się na to, aby jego ciało trafiło za gablotkę, jak kiedyś Lenina... Jego wola jednak została po jego śmierci zignorowana. Dostał się w ręce specjalistów i teraz leży sobie na wystawie, a raz w roku na dwa miesiące jeździ do Moskwy i tam spędza czas pod czułą opieką specjalistów od konserwacji Lenina. No i tak. Oglądamy zmianę warty pod mauzoleum i przechadzamy się placem defilad.







Potem udajemy się do Świątyni Literatury. Została ona zbudowana w 1070 roku przez króla Ly Thanh Tong, dla uczczenia chińskiego filozofa Konfucjusza. Budowla jest inspirowana świątynią konfucjańską w Qu Fu (Chiny), miejscu urodzin Konfucjusza.  Świątynia była szkołą, tutaj uczyły się dzieci ludzi z dworu królewskiego oraz szlachty. Świątynia była czymś w rodzaju uniwersytetu, który kształcił przyszłych urzędników, ponoć bardzo trudno było ją skończyć.  



Według Lonley Planet wstęp do świątyni to 10 tys dongów, aktualnie jednak jest to 30 tys dongów, co pokazuje całkiem nieźle, jak szybko Wietnam "dostosowuje się" do turystów. Świątynia jest ładna, watro ją zobaczyć, ale jakiegoś specjalnego wrażenia na nas nie zrobiła. Potem udajemy się do Jeziora Zwróconego Miecza. Ta dziwna nazwa wiąże się oczywiście z legendą.
Na początku XV wieku, podczas okupacji chińskiej, ubogi rybak o imieniu Le Loi (to imię nosi teraz wiele ulic w całym kraju) otrzymał od żyjącego w jeziorze potężnego złotego żółwia magiczny miecz, który uczynił go niepokonanym. Le Loi dzięki niemu pokonał wraz ze swoją armią żołnierzy dynastii Ming, dzięki czemu został królem. Po paradzie zwycięstwa udał się już jako nowy władca nad jezioro aby podziękować bogom, wtedy ponownie wynurzył się z jeziora złoty żółw i zażądał zwrotu miecza. Zanim Le Loi zdążył się zastanowić, miecz wysunął się z pochwy, uniósł się pod niebo i przemienił w nefrytowego smoka, który poszybował nad jeziorem i zniknął w głębinach. Le Loi uznał żółwia za ducha opiekuńczego jeziora. Na pamiątkę tego wydarzenia oraz w dowód wdzięczności, wybudowano na małej wysepce na jeziorze trzypiętrową wieżę –  „Wieżę Żółwia” (Thap Rua), która jest do dzisiaj symbolem Hanoi.





Na tym jeziorze znajduje się słynny czerwony mostek - Most Wschodzącego Słońca, dość urokliwy, choć pewnie wrażenie umniejsza pogoda.

Spacerujemy jeszcze trochę ulicami Hanoi, oglądamy na każdym kroku symbole komunizmu - rety, jak tutaj inaczej, niż na południu... I ludzie też jacyś inni, bardziej wycofani...

Udajemy się na końcu do Old Quater, w pobliżu którego mieszkamy. Według przewodnika jest to "najbardziej klimatyczne miejsce w mieście", absolutny must see w Wietnamie, czytaliśmy o tym miejscu piękne słowa: "zagub się w urokliwych uliczkach Hanoi"... No i jakoś nie wiem... Może to pogoda, może wszechobecny, trudny do wytrzymania smród spalin, może mgła i mżawka, może bębenki pękające w uszach od nadużywania klaksonów... Może. Ale na nas to miejsce w ogóle nie zrobiło wrażenia.
Taka "sztuka" w stolicy.

Może też byliśmy nastawieni na coś "wow", a tymczasem były to uliczki wypełnione sklepami z butami, z ubraniami, cieknącymi różem sklepami z zabawkami, spożywczakami i restauracyjkami typowo dla turystów. Jakoś nie nasz klimat.
Po pięciu godzinach spaceru czujemy się źle. Jesteśmy wyczerpani, nasze ubrania są wilgotne, boli nas głowa od spalin i huku, czujemy zniechęcenie... To miasto przy tej pogodzie jest, jak komora gazowa. Kraków przy tym to sanatorium.
W Sajgonie około 80 % ludzi nosiło maseczki, idąc tym tokiem rozumowania - w Hanoi 100% ludzi powinno nosić maski gazowe :) W Sajgonie jest 8 milionów skuterów i mimo to nie ma takiego jazgotu, jak tutaj. To miasto nie cichnie nawet w nocy, te klaksony trąbią całą dobę.
Normalnie poszlibyśmy usiąść i przekąsić coś przy ulicy, a potem odkrywać uroki miasta nocą. A tym czasem kupiliśmy coś na wynos i do końca dnia zaszyliśmy się już w pokoju, dziękując w duchu, że resztę czasu na północy spędzimy na wycieczkach poza miastem.

Moja opinia o tym mieście nie jest najlepsza, jest całkowicie subiektywna i pewnie spowodowana w znacznej części złą pogodą, bo większość opinii, jakie czytałam o Hanoi było absolutnie pozytywnych, wręcz pełnych zachwytu. Rozmawialiśmy jednak w trakcie naszego wyjazdu z kilkoma podróżnikami na temat Hanoi i o dziwo ich zdanie na temat tego miasta było całkowicie zgodne z naszym. Dodatkowo jeszcze z relacji innych osób, które dotarły do Hanoi w nocy dowiedzieliśmy się, że wtedy po Hanoi biegają ogromne ilości szczurów, "prawie na głowę skaczą!"; słyszeliśmy to od kilku osób, więc chyba jest to prawda :)

Za oknem naszego pokoju jest jakiś straszny kot, który chyba jest w okresie godów i przez CAŁA NOC, a w zasadzie trzy noce, wydaje z siebie irytujące dźwięki, przez które nie mogę spać. Był tak męczący, że podczas trzeciej nocy byłam już gotowa rzucić w niego kamieniem, ale nie udało się go zlokalizować.

Podczas trzech dni w Hanoi nasze ubrania, łącznie z tymi czystymi w walizkach były cały czas wilgotne przez wilgoć panującą w powietrzu. Musieliśmy oddać do prania część obrań, bo już brakowało czystych ;) Na szczęście w hostelu mieli suszarnię, więc dostaliśmy nasze rzeczy ciepłe i suche. Koszt prania z suszeniem to 1,5$ za 1 kilogram. Za 4,5 $ mogliśmy się więc znów cieszyć czystymi ciuchami :)

Różnica pomiędzy północą, a południem jest znaczna. Chyba lepiej jest zacząć podróż od północy, a na Sajgonie zakończyć. Sajgon jest gorętszy, bardziej słoneczny, kolorowy, uśmiechnięty i nowoczesny, widać, że był krajem nie-komunistycznym. Hanoi jest szare, ludzie nie są już tacy mili i częściej próbują naciągać białych, być może przez to, że ten region jest biedniejszy; dodatkowo dosłownie wszędzie można się natknąć na symbole komunizmu. Dla nas te dwa miasta to dwa kompletnie różne światy.

Wiosna w Hanoi i okolicy przebiega pod znakiem sadzenia ryżu. Jadąc na wycieczki oglądaliśmy ciągnące się dziesiątki kilometrów pola ryżowe, każda wolna przestrzeń zalana jest wodą i sadzi się na niej ryż. Ta wszechobecność wody potęguje jeszcze wilgoć... Ludzie sadzą ten ryż po łydki w wodzie na boso lub w kaloszach, ze szpiczastymi, tradycyjnymi czapkami na głowach, które doskonale chronią zarówno przed deszczem, jak i słońcem. Ryż wsadzają do ziemi pojedynczymi sadzonkami, cały dzień mocno pochyleni - nie wyglądało to na przyjemną pracę...



9 III 

Ha Long

O 8:30 mieliśmy jechać do Ha Long, przy śniadaniu recepcja powiedziała nam, że jednak dopiero o 8:45 będzie wyjazd. Ostatecznie autobus był o 8:25, a my byliśmy oczywiście nie gotowi :)

Droga do zatoki Ha Long z Hanoi jest długa, około 4,5 godziny. Prawie całą drogę można obserwować pola ryżowe, które akurat teraz są obsadzane. Po drodze oczywiście pół godziny przerwy na "siku", czyli: zrobimy wam taką nudę, aż w końcu coś kupicie w tej wytwórni rękodzieła :)
Według prognozy pogody ma być dzisiaj słonecznie i 26 stopni - słońce nie wyszło ani na sekundę przez cały dzień, do tego było mgliście (ponoć to najczęstsza pogoda w tym miejscu), ale za to nie padało, więc w zasadzie nie ma co narzekać.




Na statku dostajemy lunch. Jedzenia jest sporo, tylko jest zimne, ale przynajmniej nie będziemy głodni. Za oknem statku przewijają się przepiękne widoki - samotne skały wystające z wody.

W trakcie wycieczki mamy czas na kajaki lub łodzie bambusowe. Kajaki prowadzi się samodzielnie, a na łódkach bambusowych jest się "wożonym". Oczywiście wybieramy stary kajak, starunie wiosła i ruszamy na podbój zatoki. Jest świetnie! Dość cicho, świeże powietrze i rewelacyjne widoki.



Na koniec rejsu płyniemy jeszcze do jaskini Niebiańskiego Pałacu - jest piękna. Może i jest odpustowo, kiczowato oświetlona, ale i tak wygląda urokliwie :) 




Słyszeliśmy o Ha Long dużo dobrego i trochę złego. Ostatecznie uważamy, że warto to zobaczyć. Nie wgniotło nas w ziemię z wrażenia, ale miejsce jest niezaprzeczalnie wyjątkowe. Byliśmy zadowoleni, że wzięliśmy tylko jednodniową wycieczkę, bo to wystarczy i tego samego zdania były osoby, które później spotykaliśmy, a były na wersji dwudniowej. 

Do Hanoi wracamy około 21:00. Po drodze znów pół godziny na "siku", kiedy przewodnik i kierowca jedzą kolację, a cała wycieczka stoi na zewnątrz niecierpliwie czekając na powrót do autobusu.

W Hanoi mamy jeszcze trochę czasu aby coś przekąsić. Sławek zamawia zupę (bez smaku, musi do niej wlać duuuużo sosu chili), a ja smażony ryż z wieprzowiną - razem 100 tys dongów (około 20 zł). Jedzenie jest ok, ale to taki raczej zapychacz, niż faktycznie coś pysznego. Sama knajpka jest sympatyczna - jeden gość z patelnią to cała kuchnia i personel kuchenny, jedzenie jest naturalnie robione przy nas - taki live cooking ;). Do tego jest trójka kelnerów ściągających ludzi z ulicy.
W pewnym momencie nastała jakaś panika, wszystkim kazano z ulicy (tam były prawie wszystkie stoliki ustawione) wejść do środka, ekspresowo wniesiono stoliki i nagle ulica pełna ludzi i krzesełek stała się pusta! Okazało się, że ktoś zaalarmował, że jedzie policja; to chyba oznacza, że nie wolno zastawiać ulic stolikami :) Widać jednak, że akcję chowania sprzętu mają przećwiczoną do perfekcji ;)





10 III 

Ninh Binh

Wiemy, że dzisiaj autobus ma nad odebrać o 8:30 - tym razem będziemy gotowi na czas, a nawet 5 minut wcześniej - nie damy się zaskoczyć. Autobus przyjeżdża o 8:10! :) Wietnamczycy się nie spóźniają - są wcześniej :)

Podróż trwa 2,5 godziny, w tym naturalnie - a jakże by inaczej - pół godziny na "siku" w zakładzie wyszywania obrazków. No i trzeba przyznać, że rzeczy były tam piękne. Warto zerknąć do środka i po lekkim targowaniu coś zakupić. Obrazy wyszywane są nićmi i wyglądają świetnie. My nie kupiliśmy i potem żałowałam trochę. Wieczorem w Hanoi kupiliśmy sobie dwa takie, ponad połowę taniej niż tam, ale obrazki były trochę słabsze, bo wyszywane grubszymi nićmi (wciąż jednak śliczne).

Co do cen wycieczek w innych biurach, to tym razem jakoś nie porównywaliśmy. Z napisów na tablicach reklamowych biur podróży widniały przeróżne ceny, np. Halong od 22 - 40 $, ale nie wiemy co zawierają poszczególne ceny. Nasz hostel miał na 1 dzień dwie opcje cenowe 26 $ za "poor trip" i 37 $ za "nice trip" - różnica ponoć była w jakości łódki i lunchu. Oczywiście tą tańszą opcję nam odradzano mocno. Poznaliśmy jednak ludzi, którzy byli na tej "poor" na dwa dni za 55$ i twierdzili, że łódka była dobra i jedzenie smaczne, więc chyba te tanie nie są złe :)

Po drodze do Ninh Binh znów mijamy cały czas pola ryżowe. Po dotarciu na miejsce najpierw zwiedzamy dwie  świątynie otoczone przepięknym krajobrazem. Jest wietrznie i chłodno (około 14 stopni chyba), dobrze, że mamy ciepłe kurtki i długie spodnie. Nie pada jednak (choć miało) i jest świetna przejrzystość powietrza. Od początku bardzo nam się tutaj podoba.





Jedziemy na lunch. Jest bardzo bogaty bufet i nawet niektóre dania są ciepłe ;). Wybór jest ogromny i chcemy spróbować różnych specjałów po odrobinie, więc ostatecznie najadamy się tak, że nawet wieczorem po powrocie do hotelu  nie jesteśmy głodni :)

Po obiedzie wsiadamy dwójkami na wąskie łódki napędzane przez lokalnych mieszkańców w specyficzny sposób - stopami! Wygląda to super, rzeka, którą płyniemy, wije się pośród pojedynczych skał, u podnóża których są pola ryżowe. Widoki są nie do opisania. To miejsce nazywane jest Ha Longiem na lądzie.

Widoki zapierają dech, jest cicho, słychać plusk wioseł i ptaki, do tego świeże powietrze i dużo zieleni - raj. Podróż łódką zajmuje około 1,5 godziny i jest jedną z najlepszych rzeczy, jakich doświadczyliśmy w Wietnamie.










W drodze powrotnej podpływamy do sklepików na łódkach. Przekupki starają się przekonać ludzi na siłę do zakupów, jeśli nie zgodzimy się od razu, to próbują wziąć nas na litość: kup dla swojego wioślarza, on jest stary i biedny i nie stać go na napój, a bardzo chce mu się pić. Tak..i red bull w maleńkiej puszeczce na pewno załatwi sprawę biedy, zmęczenia i pragnienia :D. Byliśmy jednak uprzedzeni wcześniej o tym procederze: ludzie nie umieją odmówić i kupują, a ich wioślarze odsprzedają to potem przekupkom za pół ceny i tak się kręci - perpetuum mobile :) Odmawiamy tak długo, aż pani odpuszcza i płyniemy dalej. Wolimy dać panu napiwek w banknotach, niż puszkę napoju.
Po drodze jest na łódkach wielu fotografów, którzy robią nam zdjęcia - możemy się spodziewać, że będą nam je później chcieli sprzedać.

Podróż łódką jest super. W drodze powrotnej pan wioślarz wyraźnie się zmęczył (to był staruszek), więc Sławek wziął zapasowe wiosło i tak wiosłował, że do brzegu dopłynęliśmy jako pierwsi z całej wycieczki ;) Podziękowaliśmy panu, zostawiliśmy napiwek i poszliśmy na dalszą część atrakcji.

Po drodze dopadła nas pani z wywołanym i zalaminowanym naszym zdjęciem. Zdjęcie było brzydkie i zrobione bez naszej zgody, więc odmówiłam zakupu. Pani nie dawała za wygraną, odmówiłam trzy razy, a w końcu żal mi się jej zrobiło i za czwartym razem niestety się złamałam i kupiłam to nieładne zdjęcie. Jestem za miękka.

Ostatnią atrakcją były rowery. Stare, rozpadające się rowery, którymi mogliśmy pojeździć po malowniczej okolicy i obejrzeć pola ryżowe i wioskę. 40-minutowa przejażdżka była rewelacyjna, wszędzie zieleń, pola ryżowe, cisza, krowy i my...




To zdecydowanie najlepsza wycieczka, na jakiej byliśmy w Wietnamie i jedna z najlepszych w życiu. Naszym zdaniem to punkt obowiązkowy :)

Wracamy do Hanoi około 19:30 i musimy zorganizować sobie transport na lotnisko na jutro rano. Autobus, którym chcieliśmy jechać nie jeździ tak wcześnie, a taxi z hostelu to aż 15 $. Tańszą opcją jest Shuttle Bus za 2 $, ale one odjeżdżają daleko od naszego hostelu - około 30 min drogi, nie chcemy tak długo iść z walizkami o tak wczesnej porze, a poza tym okazuje się, że i tak jest już za późno aby kupić bilety. W agencjach oferują nam tylko taxi, albo private car za 10 - 12 $ - to sporo taniej lecz płatne z góry i ostatecznie decydujemy się na transport z hotelu, żeby mieć pewność, że ktoś po nas przyjedzie o tej 6:00.

Na śniadanie kupujemy sobie bagietki z różnymi pysznościami w środku, za dwie płacimy 37 tys dongów (około 8 zł). Na kolację jemy we dwójkę jednego lokalnego kebaba, tak tylko, żeby coś przegryźć, bo nie jesteśmy głodni.

Rozliczamy się już z naszym hotelem, jest już po 22:00, jak zaczynamy się pakować, przed nami niewiele snu, pobudka już o 5:00. Rezerwujemy jeszcze nocleg na jutro w Chiang Rai na północy Tanlandii za około 50 zł (Baansiri - polecamy).


11 III 
Hanoi - Chiang Rai

Pobudka bardzo wcześnie; nasza taksówka przyjeżdża 5 minut przed czasem i na lotnisko dojeżdżamy w niecałe 30 minut (autobus miejski jechał 1,5 godziny!:)). Na oknie taksówki jest jakaś informacja o taryfach, nie rozumiemy jej dokładnie, ale chyba wynika z niej, że trasa na lotnisko powinna kosztować ponad połowę mniej, niż płacimy, no ale wiadomo - biały ma inne stawki.

Odprawa bez problemu, lecimy najpierw do Bangkoku na stare lotnisko Dong Muang, tam przechodzimy na terminal krajowy i szybko odprawiamy się na stanowisku linii Air Asia, z którymi mamy drugi lot.

Szukamy jakiegoś jedzonka, bo pora już obiadowa. Ceny są...lotniskowe, bardzo wysokie. ALE! Jest pewne miejsce, taki zakątek za ścianą ze stanowiskami z azjatyckim jedzeniem w dobrych cenach. Jak tam dotrzeć: jak już obejdziemy prawie całą część gastronomiczną, to jest taki napis: Magic Corner, przy tym napisie jest kasa, w tej kasie kupujemy sobie coś w rodzaju karty pre paid na jedzenie, wpłacamy tyle, ile mniej więcej chcemy wydać, to, czego nie wydamy, zostanie nam zwrócone później. My wpłaciliśmy 100 THB na osobę. Za kasą znajduje się miejsce ze sztućcami oraz serwetkami, bierzemy sobie to, czego potrzebujemy i idziemy w prawo, tak jakby za ścianę i już na pewno zobaczymy stoiska z jedzeniem. Czyli: najpierw karta prepaid, potem sztućce, potem zajmujemy stolik i na końcu idziemy po jedzenie, za które płacimy kartą. Ja niestety zrobiłam wszystko na odwrót i zanim się połapałam, jak zapłacić za jedzenie, które mam na talerzu, to miałam już wszystko zimne, bo pani przy wydawaniu jedzenia pokazywała mi tylko coś palcem, nie chcąc ode mnie wziąć pieniędzy, nikt w ząb nie mówił po angielsku, więc było sporo zamieszania :)
Po skończeniu posiłku należy wrócić do kasy, oddać kartę i odebrać resztę niewydanych pieniędzy.
Ja wzięłam sobie smażonego kurczaka w panierce, ryż i do tego była jeszcze miska bulionu z jakimś grzybkiem w środku i różne sosy (oczywiście same ostre, więc zużył je Sławek), wszystko było naprawdę smaczne i kosztowało około 10 zł. Najadłam się do pełna :)
Sławek wziął jedzenie z innego stanowiska - ryż  z potrawką z kurczaka z warzywami i mini bakłażanami - baaaaardzo pikantne, też za około 10 zł.
Polecamy to miejsce, bo tutaj macie dwa pyszne obiady w cenie jednej kanapki z Mc Donaldsa :)

Lądujemy w pięknym, słonecznym Chiang Rai, lotnisko jest maleńkie i urocze. Do centrum można się dostać wyłącznie taksówką lub transportem zamówionym wcześniej z hotelu. Nie ma tam żadnych busów, czy autobusów. My wzięliśmy taksówkę TAXIMETER i zapłaciliśmy do centrum 15 zł.

Hotelik Baansiri, który zarezerwowaliśmy dzień wcześniej jest super - dwa wygodne łóżka, klimatyzacja, łazienka w porządku, czysto. Minusem jest to, że obsługa słabo mówi po angielsku, ale jakoś się porozumiewamy.

Idziemy rozejrzeć się po mieście, a raczej miasteczku i sprawdzić opcje podróży do Luang Prabang. Pytamy w biurach podróży i wychodzi, że możliwości są trzy:
1. Slow boat (wolna łódka) - najczęściej wybierana opcja przez turystów; odbiór z hotelu około 6:00, dowóz do granicy z Laosem, transport do przystani i o 10:00 łódź do Pakbeng, tam nocleg (dodatkowo płatny) i rano kolejnego dnia łódka do Luang Prabang, gdzie jesteśmy po południu. Łącznie dwa dni podróży.
2. Autobus - autobus do granicy z Laosem, transport na dworzec i cały dzień oczekiwania na autobus do Luang Prabang - jest to sleeper bus, startuje około 17:00 i jedzie około 15 godzin; w Luang Prabang jesteśmy więc po 2 dniach, ale w godzinach porannych
3. Speed Boat (szybka łódka) - forma transportu odradzana zarówno przez podróżników, przewodniki, w tym Lonley Planet, jak i biura podróży - jest ponoć bardzo niebezpiecznie i zdarzały się tragiczne wypadki; w tej opcji jedziemy do granicy, potem do przystani i na szybką łódź, która płynie około 7 godzin - to jedyna możliwość, aby dotrzeć do Luang Prabang w jeden dzień.

Zależy nam na czasie, ale nie tak bardzo, aby ryzykować podróż speed boat, chyba zdecydujemy się na dwudniową podróż wolną łódką. Chcemy to zrobić sami, a nie za pośrednictwem biura, ponieważ są autobusy miejskie do granicy, ale po dokładnych obliczeniach czasu, dochodzimy do wniosku, że jeśli łódka faktycznie odpływa o 10:00, to jadąc pierwszym możliwym autobusem z Chiang Rai, możemy na tę łódź już nie zdążyć. Dla świętego spokoju wolimy więc dopłacić agencji i mieć pewność, że nie stracimy dnia.
Autobusy miejskie do granicy z Laosem odjeżdżają z zajezdni obok nocnego bazaru co godzinę, bilet kupuje się u kierowcy, nie ma możliwości zakupu biletu wcześniej, koszt to 65 THB. Autobusy jadą co godzinę, a pierwszy rusza o 6:00, w weekendy pierwszy jedzie o 6:30.

Jest gorąco i słonecznie i tak już ma zostać. Miła odmiana po Hanoi ;) Sławek kupuje w sklepie coś, co stało w lodówce obok piw (piwo kosztuje 55 THB, a to coś 33 THB), okazało się, że to nie piwo, ma 8% i chyba jest czymś w rodzaju wina ryżowego, smakuje całkiem przyjemnie, nie ma szału może, ale jest ok.

W hotelu zamawiamy skuter na drugi dzień rano na 8:30, bo zdecydowaliśmy, że będziemy zwiedzać samodzielnie, a nie z biurem. Koszt to 250 THB (około 30 zł), w mieście chyba były trochę tańsze, ale ten przynajmniej będziemy mieli prosto pod hostel :) Trochę się boimy o bezpieczeństwo motorka, bo zwiedzając - będziemy go zostawiać, więc prosimy - jeśli to możliwe - o dostarczenie razem z motorkiem jakiejś kłódki zabezpieczającej.

Spacerujemy po nocnym bazarze i mimo, że nie jesteśmy głodni, to zamawiamy pad thai z krewetkami, kiełkami i orzechami nerkowca i jest to chyba najlepszy pad thai jaki w życiu jadłam :) Zachwycamy się tajskim jedzeniem, oglądamy występny na scenie na końcu części gastronomicznej i cieszymy się ciepłem tego wieczoru. Jest dobrze :)




























Na bazarze można zjeść masę różnych rzeczy: pad thai w różnym wydaniu, smażone w panierce owoce morza i inne rzeczy, różne owoce morza, robaki, shake owocowe (ale słabe dość) i najpopularniejsze tam chyba - hot pot: dostajemy garnek z wrzątkiem i miskę różnego jedzenia - mięso, jajko, zielenina, mięso, co tam sobie wybierzemy, no i sobie to sami gotujemy tak jakby :)

To był długi, intensywny dzień, czas odetchnąć, bo jutro czeka nas Chiang Rai w pigułce, mamy tylko jeden dzień na zwiedzenie tej okolicy, bo pojutrze o świcie ruszamy do Laosu.

12 III
Chiang Rai 

Wysypiamy się aż do 7:30 :), pakujemy plecaki (woda, przewodnik, mapa, ręcznik, stroje kąpielowe, batonik, plastry, balsam z faktorem, szal) i robimy plan podróży. Chcemy zobaczyć Białą Świątynię - Wat Rong Khun, wodospady Khun Kon, uprawy herbaty, tarasy ryżowe i wioski mniejszości etnicznych. Wczoraj w biurze turystycznym widzieliśmy mapkę dla takiej właśnie wyprawy i coś podobnego chcieliśmy odtworzyć (ale się nie udało tak do końca).

Skuter przyjeżdża o czasie. W zastaw niestety trzeba dać paszport albo kwotę około 350 zł - niechętnie zostawiamy paszport pełni obaw (nigdy tego nie robimy). Podpisujemy umowę, robimy zdjęcia skutera, żeby nas później nie posądzono o jakieś rysy. Dostajemy dwa kaski (jest obowiązek jeżdżenia w kasku). Dostaliśmy też kłódkę, o którą prosiliśmy. Zapewniano nas, że to kompletnie nie jest potrzebne, że jest bardzo bezpiecznie, ale strzeżonego.... ;) Może i jesteśmy w Tajlandii, ale mentalność mamy polską i polskie obawy :)

Najpierw ruszamy poszukać śniadania, znajdujemy coś na targu, ale nie można zjeść na miejscu - nie ma gdzie usiąść. Jadąc dalej wypatrzyliśmy przy drodze jakieś stanowisko z patelnią - tak po prostu przed domem na podjeździe. Cała restauracja to stolik z trzema krzesłami, patelnia, jajka i miły Taj. Pytamy, czy zrobi nam jajecznicę, ale pan nie mówi ani słowa po angielsku, poddajemy się więc, bo widzimy, że ma tylko jajka, więc co by nie zrobił, będzie ok. Pokazujemy palcem dodatki (pomidory, cebula itd) i pytamy, czy do tego dostaniemy jakieś pieczywo, ale nie ma możliwości dogadania się. Nigdzie jednak nie widzimy śladu pieczywa, więc kupujemy w sklepie na przeciwko niby chleb (pieczywo tostowe), żeby mieć czym przegryźć jajecznicę.




W między czasie żona miłego Taja biegnie do sklepu, aby kupić nam wodę do śniadania - chyba byli w szoku, że się rozsiedliśmy na krzesełkach i jemy "na miejscu". Podziękowaliśmy za wodę, mówiąc, że nie trzeba, ale i tak nam nalali, to było bardzo miłe :)
Pan jeszcze uzgadnia z nami cenę - pokazuje na jedno jajko i cenę 20 THB, a potem dwa jajka i cenę 25 THB - oczywiście  pokazujemy, że dwa :)
Po niedługiej chwili wjeżdżają nam na stolik dwa wielkie, pyszne omlety na wielkiej górze...ryżu :D A my dopytywaliśmy się o chleb :) Uśmialiśmy się z siebie :) Przecież tutaj wszystko jest z ryżem!
To wielkie, pyszne śniadanie kosztowało nas około 6 zł za wszystko. 

Jedziemy skuterkiem do Białej Świątyni około 15 km. Po drodze są jakieś remonty i zamknięta droga, którą powinniśmy jechać, ale jakimiś objazdami w końcu docieramy na miejsce. Świątynia nie jest zabytkiem - jest współczesną budową, zaczęto ją budować w 1997 roku i jest nadal rozbudowywana. Autorem tego dzieła jest Chalermchai Kositpipat.



Świątynia już od pierwszego wejrzenia robi ogromne wrażenie, jest po prostu zjawiskowa! Oglądaliśmy ją na zdjęciach, ale na żywo jest jeszcze piękniejsza. Jest cała biała, wyklejona pasmami maleńkich lusterek, które odbijają światło i sprawiają wrażenie, że budowla się świeci, błyszczy. Do świątyni przechodzi się przez mostek zbudowany jakby nad rzeką wyciągniętych dłoni, aż ciarki przechodzą. Zdaje się, że symbolizuje to dusze pokutujące w piekle. Niesamowita jest dbałość o detale - watro przyjrzeć się różnym rzeźbom, misternym elementom konstrukcji, dekoracjom... Wnętrze świątyni na pierwszy rzut oka wydaje się typowe - niezbyt bogaty środek i figura Buddy, ale jak poświęcimy chwilę na analizę malunków naściennych, zobaczymy, że są one co najmniej niezwykłe. Na ścianach zobaczymy odniesienia do współczesnej historii i popkultury, jest tam m.in: Michael Jackson, Bin Laden, Spiderman, Batman, rakiety, broń laserowa, World Trade Center w momencie zamachu, Neo z Matrixa... Co najmniej zaskakujące :)




Do świątyni należy wejść z zakrytymi ramionami i kolanami, są osoby, która tego pilnują, a wstęp jest bezpłatny! Zaskoczyło nas to, bo większość ludzi zapłaciłaby naprawdę sporo, aby wejść do środka. Tajlandia jest wspaniała.

Aż szkoda nam odjeżdżać... Moglibyśmy na nią patrzeć godzinami :)

Jedziemy do wodospadów Khun Kon. Od parkingu trzeba przejść do celu 1400 metrów. Trasa jest przepiękna - prowadzi przez dżunglę, jest zielono, duszno i parno, a przyroda krzyczy wszystkimi swoimi głosami - fantastycznie :). Moglibyśmy tak iść znacznie dłużej.





Dochodzimy do wodospadu - jest super. Dżungla, cisza, garstka ludzi i ten piękny wodospad. Na początku brodzimy w chłodnej wodzie po kolana, a potem decyzja - przebieramy się w stroje i wskakujemy do wody z zamiarem przejścia przez ścianę wodospadu. Dla mnie było to bardzo trudne, za każdym razem jak zbliżałam się do ściany wody, to nie mogłam oddychać, woda odpryskująca od wodospadu zatykała mi usta i nos, cała się trzęsłam (myślałam że z zimna, ale to były emocje). Podchodziłam do wodospadu 4 razy i cofałam się nie mogąc oddychać i bojąc się, że przechodząc przez ścianę wody, wodospad wgniecie mnie w wodę ;)
Sama pewnie bym nie weszła, ale Sławek po mnie wrócił i w końcu udało mu się dosłownie wepchnąć mnie w ścianę wody :) Udało się, przeszłam! Wspięliśmy się na skały po drugiej stronie i oglądaliśmy wodospad "od środka", zalewani przez jego wodę spływającą po skałach. Potem ześlizgnięcie ze skały, krótkie nurkowanie i już byliśmy po "właściwej" stronie wody. Adrenalina jak dla mnie - niesamowita, wielkie emocje. Jeden z najfajniejszych momentów mojego życia :)! Tyyyyle pozytywnych emocji!! 



Potem usiedliśmy na skale na brzegu, wysuszyliśmy się w słońcu popijając Changa i patrząc na wodospad i dżunglę dookoła. Było...najlepiej. Nie chcieliśmy stamtąd odchodzić :) Przebraliśmy się w końcu w suche ubrania i cudownie schłodzeni ruszyliśmy w drogę powrotną.




Szukamy upraw herbaty, nie jest to łatwe, ale w końcu się udaje :) Nigdy jeszcze nie widzieliśmy pól herbacianych i naprawdę chcieliśmy to zobaczyć. Okazuje się, że już jest 15:30! Chyba faktycznie wodospad pochłonął nas na długo...




Żołądki krzyczą - jeść. Wracamy do Chiang Rai, jemy pad thai i pijemy shake truskawkowy. Nie udało nam się niestety zobaczyć wiosek z mniejszościami etnicznymi, ani tarasów ryżowych, ale to jest powód, aby jeszcze powrócić na północ Tajlandii. Myśleliśmy, żeby jeszcze pojechać i poszukać tych wiosek, ale po całym dniu i wielu kilometrach na motorku bolą nas już mocno...pewne miejsca :)

Jedziemy jeszcze tylko na dworzec sprawdzić odjazdy autobusów do granicy, okazuje się, że w weekend pierwszy autobus jedzie 30 min później i jeśli jedzie 2,5 - 3 godziny, jak mówi przewodnik, to jest duża szansa, że na 10:00 nie zdążymy na łódź. Kupujemy transfer w biurze podróży. Wychodzi około 30 - 40 zł drożej na osobę, niż samodzielna przeprawa, ale nie chcemy ryzykować. Koszt podróży do Luang Prabang  to około 200 zł za osobę, w tym ma być: autobus z hotelu do granicy, asysta na granicy, autobus przez most graniczny, transport z granicy do przystani, rejs do Pakbeng i w kolejnym dniu rejs do samego Luang Prabang, po drodze łódź ma rzekomo trzy razy zatrzymać się przy jakiejś świątyni, przy wodospadzie i lokalnej wiosce i można zejść i to pooglądać. To, jak faktycznie będzie wyglądać podróż opiszę w kolejnych dwóch częściach, bo troszkę inaczej, niż opowiadała agencja :)

Ogarniamy się trochę i idziemy na nocny bazar kupić trochę pamiątek. Ceny są niskie, trzeba się targować i sprawdzić cenę jednej rzeczy na różnych stoiskach, bo rozbieżności mogą być duże - ta sama rzecz na stoisku 5 metrów dalej może być 3 x tańsza :) Jeśli chcecie kupić olej kokosowy, to cena w aptece nieopodal jest niższa, niż na bazarze. Generalnie jest dość tanio i jest masa pięknych rzeczy, do tego na scenie nieopodal odbywają się koncerty i występy. Jeden z występów to pokaz tańca pięknie, strojnie i wyzywająco ubranych kobiet, spośród których przynajmniej kilka okazuje się nie być kobietami :) 

Tym razem nic nie jemy, bo nadal jesteśmy pełni po popołudniowym pad thai. Wracamy do domu i znów się pakujemy. Przygotowuję nasz prowiant na kolejne dwa dni. Kupiliśmy dzisiaj w tym celu chleb tostowy, pomidory, ogórki, kilka mango, banany, orzechy nerkowca i wodę, do tego: nóż, ściereczki i płyn do dezynfekcji. Na łódce nie ma sklepiku i trzeba o wyżywienie zadbać wcześniej.

Teraz kilka godzin snu i nazajutrz początek długiej podróży :)

13 III 
Chiang Rai - Pakbeng

Dzisiaj pobudka o 5:15, ale zanim udaje nam się wstać jest 5:30 :) Autobus ma być 6:00 - 6:45. Mamy tylko dopakować plecaki i walizki i ubrać się. O 5:45 mamy telefon do pokoju, że autobus już czeka :) No przecież :) Pędem się zbieramy i ładujemy do autobusu. Jesteśmy pierwsi. Kierowca zabiera nam nasz rachunek za wycieczkę, choć pan z biura podróży powiedział, że rachunek mamy zatrzymać aż do końca. Busik jest mały, więc wszystkie bagaże lądują na dach. Kierowca za pomocą klimatyzacji robi w busie biegun polarny. Na nic zdają się prośby o wyłączenie lodowatego nawiewu. Marzniemy. Zbieranie kompletu ludzi trwa aż do 7:00, potem kierowca jedzie jeszcze na targ, aby zakupić świeży łańcuszek z kwiatków dla Buddy, do zawieszenia w samochodzie, modli się i dopiero wtedy ruszamy. Na granicy jesteśmy już o 8:30, kierowca zawiesza każdemu z nas na szyi kartonik z nazwą agencji i opisem dalszego kierunku podróży; rachunków nam nie oddaje - mamy tylko te zawieszki.

Ważne - pamiętajcie, aby pilnować swoich karteczek wyjazdowych z Tajlandii (dostajemy je przy wjeździe do kraju), bo są faktycznie sprawdzane. Jedna para, która jechała z nami nie miała ich i mieli poważne problemy z wyjściem z Tajlandii, urzędnik powiedział, że ich nie przepuści. Musieli interweniować na komisariacie policji, który był na granicy i dopiero wtedy ich przepuszczono.

Jak wygląda przejście:

1. Wyjście z Tajlandii; zabierają karteczki wyjazdowe, które muszą być WYPEŁNIONE
2. Autobus przez most graniczny
3. Trzeba po stronie laotańskiej wypełnić formularze - dwie kartki - jedna prostokątna i jedna to taki pasek, jak w Tajlandii. Do prostokątnego formularza trzeba doszyć/dokleić swoje zdjęcie paszportowe
4. Składamy te formularze oraz paszporty w okienku i stajemy w kolejce do drugiego okienka - tam dostajemy nasz paszport z wklejoną wizą i płacimy 30$ za osobę (cena wizy) plus 1$ opłaty dodatkowej jeśli przekraczamy granicę w weekend lub po 16:00, albo przed 8:00 - to oficjalna opłata za serwis po normalnych godzinach pracy
5. Wychodzimy na zewnątrz, tam już czekają środki dalszego transportu

Dla naszej grupy jest jeden bus, jeden tuk tuk i jeden samochód. Osoby przekraczające granicę bez biura mogą skorzystać tylko z jednego z dwóch tuk tuków, które są drogie, ale nie ma innego środka transportu. Przejście granicy zajęło nam godzinę.



Jedziemy do przystani, tak nam się w każdym razie zdawało, ale wylądowaliśmy w biurze agencji, która po stronie laotańskiej odpowiadała za nasz transport. Tam dowiadujemy się, że łódka odpływa o 11:30, a nie o 10:00 (echhhh), a na miejscu będzie nie o 17:00, a o 19:00. W agencji można wymienić pieniądze i kupić kipy, ale jest kiepski kurs, normalnie za 1 $ powinniśmy dostać 8 tys. kipów, a tutaj tylko 7 tys. Można też kupić prowiant jeśli ktoś tego nie zrobił wcześniej oraz zarezerwować nocleg w Pakbeng za około 60 zł. W Chiang Rai powiedzieli nam, że nocleg w Pakbeng powinien kosztować połowę taniej, więc ignorujemy gorące namowy właściciela agencji i to, że prawie wszyscy ulegli presji i zarezerwowali tam noclegi. Wymieniamy więc tylko trochę kasy (30 $) i czekamy na transfer do przystani. 

Na miejscu zabierają nam kartoniki z szyi i dają bilety. Na biletach są wypisane miejsca, ale nikt tego nie przestrzega i każdy siada gdzie chce. Nasza łódka dopchana jest do granic możliwości, nawet już wnoszą dodatkowe siedzenia, żeby dopchnąć jeszcze trochę. Jest tłok. Siedzenia stanowią stare fotele z autobusów i samochodów luźno położone na pokładzie. Są dość wygodne, więc nie ma co narzekać :) Bagaże są upychane w trzech miejscach - większość w ładowni pod deskami pokładu, część na tyłach łódki, a niektóre nawet na dachu.



Zanim wypłyniemy, przychodzi na łódź wystrojony w szpanerskie, białe ciuchy Laotańczyk i mówi, że w Pakbeng jest tłum ludzi, że już prawie nie ma wolnych pokoi i on ma do sprzedania 8 pokoi po 60 zł. Straszy, że jak ktoś u niego nie kupi, to już może nie mieć gdzie spać. Zestresował nas trochę, ale nie poddajemy się, bo czytaliśmy, że po przypłynięciu lokalni mieszkańcy czekają na przystani z wieloma ofertami pokoi w niższych cenach. Swoją drogą - dobry biznes kręcą :) Sprzedają pokoje 2 x drożej, połowa dla pośrednika i połowa dla gospodarza hostelu. Laotańczyk w bieli zasiał jednak taką panikę, że sprzedał w momencie wszystkie swoje pokoje. Łódka w końcu odpływa dopiero o 12:00. Wg informacji na kasie biletowej powinna to być 11:00, tak czy inaczej - zdążylibyśmy dojechać samodzielnie :)

W czasie rejsu, pomimo, iż łódka była zadaszona - było gorąco, polecamy przewiewne, lekkie ubrania. Na łodzi jest toaleta, a na tyłach można palić.

Mekong usiany jest skałami, jest wiele niebezpiecznych momentów i widać, że prowadzenie łodzi wymaga świetnej znajomości rzeki i dużego doświadczenia. Podróż pierwszego dnia trwa około 7 godzin. Nie ma za wiele do roboty więc dobrze jest mieć jakieś zajęcie - muzyka, książka, gazeta...
Po drodze wiele razy zatrzymujemy się przy brzegach małych wiosek, tak, jakby ta łódź służyła za coś w rodzaju autobusu; rzeka to tutaj główny szlak transportowy. Jak się okazało - wieźliśmy wielu lokalsów obładowanych licznymi pakunkami.
Ich wioski wyglądały dla nas dość egzotycznie - zagubione w lesie, na brzegu Mekongu, z domkami skleconymi z bambusa, drewna i elementów blachy, zazwyczaj zbudowanymi na palach. Wszędzie pasły się krowy i bawoły wodne, w tym sporo bawołów albinosów. Przy brzegu bawiły się roześmiane dzieciaki...









Rejs mija leniwie i przyjemnie. Około 17:30 zawijamy do Pakbeng (a nie o 19:00, jak próbował nam wmówić sprzedawca pokoi). Zgodnie z tym, co czytaliśmy - przy brzegu już czekają ludzie oferujący pokoje. Aby mieć pewność, że nie zostaniemy bez dachu nad głową, ja wychodzę od razu szukać pokoju, a Sławek czaka na walizki. Pokoje na zdjęciach wszystkie wyglądają dobrze, cena jest jedna - 10 $ za pokój z łazienką, wifi i wentylatorem - klimy brak. Dobijam targu z jedną panią, która gwarantuje piękny pokój oraz transport do domku i z powrotem rano do przystani. Te 10$ to cena bez targowania. Zostajemy załadowani na paki samochodów, jak zwierzęta :) I odwiezieni do swoich domków. Nasz pokój jest ok, dwa łóżka, wentylator, mała, trochę obleśna łazienka z prysznicem oddalonym o 20 cm od muszli klozetowej i firankami nie pranymi chyba nigdy. Jest bardzo...skromnie, ale jest ciepła woda i wifi i mamy niedaleko do przystani. Cała wioska jest zbudowana przy dwóch ulicach od przystani. My jesteśmy dość "daleko", a i tak do przystani mamy może 5 - 10 minut pieszo (więc informacje, że wioska jest ponad kilometr od przystani i trzeba wykupić pokój z transportem - to ściema). 





Nasza gospodyni od razu zbiera zamówienia na śniadanie (około 10 zł za śniadanie z napojem za osobę) - to już nie Tajdandia... Laos jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, ale ceny nie są niskie. Poprawka - ceny dla białych nie są niskie. Biały to dla nich chodzący bankomat z dolarami i trzeba z niego wyciągnąć ile się da. Ceny w sklepie w Pakbeng: kiepska bagietka (sama bułka) - 2,5 zł, piwo - 7,5 zł, duża drożdżówka - 10 zł! Wioska podnosi ceny na maksa, bo może, bo jeśli nie kupiłeś sobie prowiantu przed wyjazdem, to nie masz wyjścia - musisz kupić tutaj za dowolną cenę. Łódki z turystami podróżującymi do Luang Prabang zatrzymują się tylko tutaj.

Na kolację idziemy do restauracji prowadzonej przez Hindusa - oferuje kuchnię indyjską oraz tradycyjną kuchnię laotańską. Sławek je indyjskie jedzenie, a ja zamawiam najbardziej tradycyjne danie - leer - to potrawka z mielonego mięsa (ja wybrałam bawoła wodnego, ale można inne) z imbirem, marchewką, czosnkiem i jakimiś intensywnymi przyprawami - jest dość ciekawe, całkiem niezłe. Pierwszy raz jem mięso bawoła wodnego :) Byłam stęskniona za warzywami (w Azji niewiele je się świeżych warzyw), więc dopłaciłam extra za warzywa do tej potrawki. Do kolacji zamówiliśmy dwa piwka oraz shake bananowy. Porcje są małe, ale jedzenie dobre, rachunek wyszedł ok 45 zł - sporo, jak na Azję, ale wciąż ok. Wieczorem kilkakrotnie wyłącza się prąd - widać, że nie ma stałego źródła prądu, tylko generatory. Około  21:00 nasz generator pada na dobre - nie ma światła, wifi, wentylator nie działa i tak już zostaje, aż się wyprowadzamy o poranku. :) Ale to nie wszystkie atrakcje tej nocy ;)





























14 III  
Pakbeng - Luangprabang
LAOS

Budzimy się około 6:00, jest jeszcze ciemno i bardzo ciepło, nadal nie ma prądu. Sławek znajduje w łazience (poszedł z latarką) wielkiego karalucha, którego zamiast skutecznie zabić - wypłasza z łazienki do pokoju i zostawia mnie z nim sam na sam. Kiedy wraca, karaluch jest na ścianie na przeciwko łóżka i mimo, że w końcu zostaje zamordowany, to ja już i tam mam pospane... Nie wiadomo przecież, czy nie czai się gdzieś jego rodzinka... Potem jeszcze dochodzi jaszczurka (jaszczurki są ok :) ) i komary... No cóż, jesteśmy w wiosce w dżungli nad brzegiem Mekongu, czego ja się spodziewam? :) Z latarką w ręce myję się i pakuję, a potem czuwam, aż zacznie świtać i wyciągam Sławka na spacer. Dzięki karaluchowi mamy masę czasu. Idziemy na spacer nad Mekong i przez wieś. Jest pięknie i rześko, znad gór unoszą się mgły, zaczyna wstawać dzień...





Gdzieś niedaleko słyszymy słonie, ale ich nie widzimy - zobaczymy je dopiero wypływając z Pakbeng. Część ludzi już idzie zajmować sobie miejsca w łódce, więc postanawiamy się troszkę pospieszyć. Na śniadanie jemy bagietkę i maleńki omlet z gotowanymi ziemniakami. Zabieramy rzeczy i idziemy pieszo na przystań - nie ma nikogo, kto by nas mógł zawieźć oczywiście ;)
Na przystani jest kilka łódek - mniejszych, niż ta wczorajsza, nie wiadomo, która jest właściwa, zostajemy skierowani do łódki po prawej stronie, składamy bagaże, zajmujemy miejsca i widzimy, że większość ludzi jest kierowana do łódki po lewej stronie. Nikt nie mówi po angielsku, więc nie ma jak dowiedzieć się, o co chodzi... Ostatecznie zabieramy swoje bagaże i idziemy do łódki po lewej, która ma stoliki przy siedzeniach i jest już bardziej zapełniona. Okazuje się, że obie łódki płyną do Luang Prabang, tylko jedna wypływa około pół godziny wcześniej - na szczęście - ta nasza. Wypływamy o 8:40. Tuż przed wypłynięciem chodzi pan i zbiera od nas bilety (ważne, żeby ich nie zgubić!).

Według prognozy pogody ma dzisiaj być bardzo upalnie, więc ubieramy się lekko. Niestety upał zacznie się dopiero po południu, więc odziana bardzo lekko, kończę owinięta ręcznikiem i zziębnięta :)
Na tej łódce ze stolikami trzeba przy wejściu ściągać buty i trzymać je w siatce, więc na łódce jest czysto. No i płyniemy... Dżungla, skały, wybrzeże z bardzo jasnym piaskiem, bawoły, wioski.... I tak cały czas.




Pan w agencji sprzedając nam transfer powiedział, że w drugim dniu mamy zatrzymywać się na zwiedzanie trzy razy :) Tak... ciekawi jesteśmy... a do tego szampan, kawior i truskawki? Mam nadzieję, że Dom Perignon już się chłodzi pod pokładem! :D

Oczywiście nie było żadnych stopów na zwiedzanie... Ale zachodzę w głowę - po co nas okłamał? Przecież i tak chodziło nam o transfer, a nie dodatkowe atrakcje... Około 16:00 łódka przybija do maleńkiej przystani, oczywiście NIE w Luang Prabang. Czytaliśmy już wcześniej o tym procederze. Od kilku lat "przedsiębiorczy" Laotańczycy stwierdzili, że po co zawozić ludzi do Luang Prabang (za co zapłacili), jak można wyciągnąć jeszcze dodatkowe parę dolarów z białych bankomatów. Zorganizowali więc sobie przystań 10 km przed miastem i tam zawijają łódki z białasami i nikt i nic nie zmusi kapitana, aby jednak dopłynął do LP. Na przystani jest już oczywiście świetnie zorganizowana mała mafia transportowa. Nie ma tam żadnych autobusów, busów, a jedynie tuk tuki z jedną ceną - 10 zł od osoby, wejść MUSI 8 osób, żeby ruszyć, czyli 80 zł za przejazd tuk tuka przez 10 kilometrów. Najdroższy tuk tuk w Azji chyba. Mimo, że wiedzieliśmy o tym wcześniej, to i tak byliśmy źli za takie "specjalne" traktowanie. To już nie pierwsza i niestety nie ostatnia próba nieuczciwego wyłudzenia pieniędzy od turystów w tym kraju z jaką się spotykamy. Tuk tuk wysadza nas gdzieś w centrum, wygląda to na główne skrzyżowanie, obok informacji turystycznej. W informacji turystycznej pracownik: nie mówi po angielsku, nie zna miasta i nie zna się na mapie! Brawo! :) Poprosiłam go, aby mi zaznaczył na mapie adres naszego hostelu, to zaznaczył punkt w ogóle w innej części miasta, dobrze, że się Sławek zorientował. 

Dzięki gps w telefonie odnajdujemy nasz hostel Siengkhaen Lao Gesthaus . Cena za dobę to 25$ za skromny, podstawowy pokój z azjatycką łazienką i maaaaaasą komarów. To wysoka cena za taki standard, ale w Laosie ze wszystkim się cenią. Plusem naszego hostelu jest bardzo miła obsługa i dobra lokalizacja (wszędzie blisko i cicho).

Pomimo zmęczenia podróżą chcemy jeszcze wykorzystać resztę dnia i idziemy na zachód słońca na wzgórze Phu Si - punkt widokowy w centrum miasta z małą świątynką na szczycie. Wstęp to 20 tys kipów (około 10 zł). Wspinamy się na górę w upale.
Po drodze panie sprzedają maleńkie ptaszki w małych klateczkach. Ptaszki kupuje się, aby je uwolnić na górze. Słyszymy komentarze turystów - o jakie biedne ptaszki, kupię i je wypuszczę. Ludzie chyba są tak ograniczeni, że nie zdają sobie sprawy z tego, iż kupując te ptaszki, napędzają tylko proceder łapania i więzienia tych maluchów. Kiedy Sławek wyciąga aparat, aby zrobić zdjęcie klatek, sprzedawczyni szybko je chowa, co świadczy chyba o tym, że ta działalność nie jest legalna.





Z góry rozciąga się ładny widok na miasto, góry i zachód słońca nad Mekongiem...

Idziemy jeść na taką wąską uliczkę wypełnioną straganami z jedzeniem. Każde stoisko jest w formie bufetu. Dostajesz miskę za 7,50 zł i możesz zjeść wszystko, co do niej zmieścisz na jeden raz. Jedzenie jest różne - makarony, warzywa świeże i gotowane, banany w cieście... Mam miskę pełną wszystkiego - zimnych niby frytek, zielonej fasoli, sajgonek, różnych zielonych rzeczy, ogórków i na to jeszcze jajko sadzone :) Okazuje się, że miska jest większa niż się spodziewaliśmy, a my naładowaliśmy jak Polacy pierwszy raz na wakacjach all inclusive. Wstyd :) Zjedliśmy około połowę zawartości miski. 



Totalnie przejedzeni idziemy na nocny bazar rękodzieła, bardzo znane miejsce, polecane przez turystów i przewodniki. Nastawiamy się na porządne zakupy pięknych pamiątek, a wychodzimy głęboko rozczarowani nie kupując niczego. Ten targ rękodzieła to długa uliczka pokryta gęsto namiotami z niskim stropem, więc trzeba chodzić pochylonym często, stoiska są rozłożone na ziemi, więc żeby się czemuś przyjrzeć trzeba przykucnąć. Zawartość stoisk jest obrzydliwie powtarzalna, wystarczy zobaczyć kilka pierwszych, bo na kolejnych jest dokładnie to samo już (niby niepowtarzalne rękodzieła). Wcale nie jest to misterna robota okolicznych wieśniaków, większość wygląda na masową produkcję. Być może kiedyś było inaczej...
Ceny "rękodzieła" są najwyższe, jakie dotychczas widzieliśmy w Azji. Jesteśmy zmęczeni, nie mamy ochoty, ani siły na targowanie, więc wracamy do pokoju z niczym.




Poniżej kilka przykładowych cen w Laosie:
- pokój 2-os z łazienką i klimą w średnim standardzie - 25$
- skuter na jeden dzień - 60 - 70 zł
- bagietka z zawartością - około 7 - 10 zł
- piwo lokalne w sklepie - 5,5 - 7,5 zł
- ryż smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- woda 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- banany około 1 kg - 3,5 zł

Czas odpocząć po ciekawym dniu :) ale najpierw musimy wybić wszystkie komary, a jest ich naprawdę sporo...

15 III
Luang Prabang

Jedną z największych atrakcji Luang Prabang jest procesja mnichów przed wschodem słońca. Aby ją zobaczyć, wstaliśmy o 5:00. Mnisi idą z dwóch świątyń wzdłuż ulic, gdzie czekają już ludzie aby dać im jedzenie. Przy składaniu darów nie wolno mnicha dotykać, wrzuca się jedzenie prosto to kubełka, który niesie. Zazwyczaj jest to gotowany ryż, czasem ciastka i napoje. Obie procesje przechodzą przez główne skrzyżowanie i tam czeka większość ludzi, szczególnie tych z aparatami. Mnisi idą małymi grupkami, nie wszyscy na raz.




Ja polecam obejrzeć to nie na głównym skrzyżowaniu, gdzie schodzą się turyści, a w jednej z bocznych uliczek. My zaczęliśmy od tego "turystycznego" miejsca i to, co tak chciałam zobaczyć, zamiast mnie zachwycić, wzbudziło we mnie głęboki niesmak i smutek. Turyści często nie szanują dostojeństwa tej procesji, zachodzą mnichom drogą, albo stają zbyt blisko, żeby zrobić sobie fotkę z kolegą w pomarańczowym. Mam wrażenie, że więcej było gapiów, niż wiernych z darami. Ludzie wręcz biegali za mnichami, żeby jeszcze lepsze ujęcie zrobić. Przedsiębiorcze Laotanki i tutaj znalazły miejsce na dobry biznes - wiele z nich nie daje darów dla braciszków, tylko sprzedaje je turystom i namawia do podarowania mnichom. Niektóre są już bardziej wyspecjalizowane i robią obsługę kompleksową - dywanik do klęczenia, szarfa do przepasania się i dużo produktów spożywczych pod ręką i tak oto turysta, który ma gdzieś ich wiarę, udaje gorliwie wierzącego buddystę, a Laotanka biega dookoła z ajfonem turysty i robi zdjęcia całej szopce. Po kilku minutach miałam ochotę stamtąd uciec... Wyglądało to jak jakiś cyrk albo zoo... Szkoda mi było mnichów w tym wszystkim; oni muszą iść, pomimo głupich zachowań turystów i zbierać dary po kolei...

W bocznej uliczce zauważyliśmy małą, brudną dziewczynkę z wielkim koszem ze sporą ilością ryżu w środku. Myśleliśmy, że również wspiera mnichów, ale okazało się, że to mnisi, przechodząc obok niej - wrzucali jej do kosza ryż, który dostali od ludzi. Tak co trzeci lub co czwarty wrzucał jej jedzenie; ubodzy mnisi dzielą się z jeszcze biedniejszymi mieszkańcami miasta.






Wracamy na śniadanie i planujemy zwiedzanie miasta. Mamy tylko jeden dzień, ale okazuje się, że chyba wystarczy. Na początku zwiedzamy pałac prezydencki oraz świątynię obok niego. Cena biletu w przewodniku to 2$, faktycznie to 15 zł/os (ceny rosną z każdym rokiem wyraźnie). Pałac jest średnio ciekawy. Nie wolno do niego nic wnosić (zostawiamy bagaże w szafkach) i nie wolno robić zdjęć. Za pałacem jest wystawa samochodów. Świątynia jest piękna, nie wolno do niej wejść, ale można zobaczyć z zewnątrz i stanąć przed otartymi bramami. Jest bogato zdobiona i znajduje się w niej najbardziej święta figurka Buddy w Laosie. Zwiedzamy jeszcze kilka świątyń, bilety kosztują ok 10 zł/os, ale nie ma tam za wiele do oglądania.









Kończą się nam kipy, więc idziemy do kantoru i...zostajemy bezczelnie oszukani. To był gwóźdź do trumny odnośnie naszej opinii o Laosie :) Pani z pełną premedytacją źle wydała nam pieniądze, ja przeliczyłam i mi się nie zgadzało, Sławek przeliczył i też coś mu nie grało, ale głupio nam było tak liczyć jeszcze raz przy niej, żeby jej nie urazić podejrzeniem o nieuczciwość. 10 minut później, kupując jedzenie zorientowaliśmy się, jak nas oszukała, wydała nam banknoty z mniejszą ilością zer, a przy tym poziomie zer, ciężko jest się czasami połapać. Sławek wrócił do niej i bez większej awantury oddała nam pieniądze, co oznacza, że dobrze wiedziała, co zrobiła. To był pierwszy raz w życiu, kiedy ktoś nas oszukał w kantorze. Poniżej zdjęcie felernego miejsca - unikajcie go.



Po południu zwiedzamy większość atrakcji polecanych w Lonley Planet oraz kupujemy przy ulicy obraz malowany na papierze ryżowym.  Jest niesamowicie gorąco, aż się ciężko chodzi; w cieniu jest ponad 30 stopni, dla mnie to nie jest najlepsza temperatura ;)

Zwiedziliśmy miasto szybciej, niż przypuszczaliśmy, więc kupujemy w naszym hostelu popołudniową wycieczkę do słynnych wodospadów Kuang Si, oddalonych o 32 km od miasta.  Musimy się już wymeldować z pokoju. Znowu się pakujemy i kupujemy w hostelu transport nocnym autobusem do Vientenne. Autobus kosztuje przez pośrednika 100 zł od osoby (prowizja to około 25 zł). Tuk tuk ma nas zabrać z hotelu o 19:00, a autobus ma ruszyć o 20:00.

Przed wycieczką idziemy na obiad - ryż z warzywami, chyba z dodatkiem mleka kokosowego (ok. 7,50 zł) - bardzo dobry i do tego fantastyczny shake mango z jogurtem (ok. 7,5 zł). O 13:30 ruszamy do wodospadów. Transport busem w dwie strony to 20 zł/os, wstęp do parku to 10 zł/os (w Tajlandii takie rzeczy są bezpłatne ;) ). Po wejściu do wodospadów jest coś jakby rezerwat niedźwiedzi, są tam uratowane (ale nie wiemy od czego) niedźwiedzie w dużych klatkach, jeden z nich nie ma łapki. Można wspomóc finansowo tę organizację.



Wodospad i kaskady z mlecznobłękitną wodą są zjawiskowe. W niektórych miejscach można pływać :) Najpierw postanawiamy wyjść na szczyt wodospadu, jest naprawdę wysoko i wyjście, a przede wszystkim zejście w sandałkach jest karkołomne. Mam rozterkę - wystawić się na możliwość skręcenia kostki czy zdjąć sandałki i umożliwić sobie kontakt z ewentualnymi pełzającymi, jadowitymi żyjątkami? Wytrwałam w obuwiu ale było bardzo ciężko, no ale skoro dało się wyjść na górę, to jakże moglibyśmy tego nie zrobić?







Po powrocie na dół przebieramy się w stroje kąpielowe w specjalnych, śmierdzących przebieralniach :) i wchodzimy do pięknej, rześkiej wody. Jest rewelacyjnie, sama możliwość popływania w tym dziele natury jest warta przyjechania w te zakątki. 


 
Mini tarasy ryżowe w drodze powrotnej z wodospadów

Około 16:00 jesteśmy już popływani, wysuszeni i spakowani i czekamy godzinę na odjazd busa. W hotelu powiedziano nam, że najpóźniej o 17:00 będziemy z powrotem. Okazało się, że nie do końca niestety, co stawiało nas w słabej sytuacji z czasem. W końcu dojechaliśmy dopiero o 17:40. Zjedliśmy bardzo szybką kolację, ja shake mango, a Sławek ryż z warzywami, a na drogę kupiliśmy sobie bagietki, wodę i banany. W naszym hostelu są tak mili, że udostępniają nam swoją mikro łazienkę, abyśmy się umyli przed wyjazdem, musiałam umyć włosy, bo teraz przed nami dwa dni bez prysznica :). W łazience było chyba ze sto komarów i w ogóle nie było za przyjemnie, ale cel osiągnięty i nawet bez pogryzień ;)

W czystych i suchych ubraniach czekamy na tuk tuka i o 18:30 jesteśmy już na dworcu. Okazuje się, że autobus jest dopiero za dwie godziny niestety, więc zanim zostaliśmy do niego wpuszczeni, to już byliśmy mokrzy od potu, było naprawdę gorąco. Siedząc dwie godziny na dworcu suszyliśmy nasze stroje na ławce :) ale i tak nie zdążyły wyschnąć. Przed wejściem do autobusu oddajemy bagaże i dostajemy na nie numerek do odbioru po przyjeździe (jak się okazało, nie był później potrzebny), przed autobusem ściągamy buty i do środka. My poprosiliśmy o zakupienie dla nas dwóch miejsc na górze (to piętrowy autobus) obok siebie. 



Okazało się, że dostaliśmy naprawdę kiepskie miejsca - na samym końcu autobusu, obok toalety i to na takich łóżkach "łączonych". Normalnie każde łóżko jest osobno, na tyle autobusu są miejsca dla trzech osób na każdym poziomie, ale połączone ze sobą. Ja dostałam miejsce na dole, a Sławek na górze, kompletnie o co innego prosiliśmy. Oboje weszliśmy na górne łóżko licząc, że ktoś się zamieni. Okazało się ostatecznie, że w całym autobusie było jedno wolne miejsce - właśnie tam z tyłu na górze :) Więc nie schodziłam, tylko zostałam obok Sławka. Po krótkiej podróży wysiadł chłopak leżący obok nas i mieliśmy całą górę dla siebie. To było super, ale tylko to - reszta jazdy to koszmar :) Tuż nade mną był wylot klimatyzacji i mimo, że w autobusie było ciepło, to nad moim łóżkiem roztaczał się biegun polarny. Ubrałam na siebie już wszystko, co tylko miałam przy sobie, przykryłam się dwoma kocami i trzęsłam się z zimna modląc się, żeby już było rano. Jak wysiadł nasz współpasażer, mogliśmy się przesunąć dalej od wywietrznika i przykryć dodatkowym kocem, wtedy udało się trochę pospać. Nie wiem jednak co było gorsze - lodowaty nawiew, efekt kołyski, czy rozmiar łóżek typowo azjatycki (do tego bardzo niewygodne)... Chyba to drugie. Drogi w Laosie są straszne, autobus główną drogą jechał tak, jakby jechał u nas polną drogą dla traktorów. Autobusem tak strasznie bujało - na boki, góra - dól, na boki, góra - dół, że dała o sobie znać zapomniana już choroba lokomocyjna. Generalnie noc spędziłam mając nadzieję, że do świtu już bardzo blisko i że zaraz się to skończy.
W autobusie czeka na nas kocyk, woda i posiłek (my mieliśmy jakiś nieświeży ryż, nawet nie tknęliśmy). I tak przy takim bujaniu nie da się jeść :) Weźcie sobie na drogę ciepłe i wygodne ubrania i coś pod głowę, aby służyło za poduszkę. W autobusie jest czysto - nawet w toalecie. W toalecie wolno tylko robić siku :)

W końcu nadchodzi 6:00, dojeżdżamy. To na pewno nie będzie nasz ulubiony środek transportu!


16 III 
Vientiane

Dzień przed przyjazdem do stolicy Laosu sprawdzaliśmy, gdzie jest dworzec autobusowy, z mapy wyszło nam, że jest prawie w centrum. No ale to Laos :)
Około 6:00 przyjechaliśmy do celu, na jakieś "pośrodku niczego", nie wyglądało w żadnej mierze na centrum. To brudne klepisko to stolica Laosu? Byliśmy zmieszani - wysiąść czy nie? Kierowca też nie zakomunikował, że jesteśmy na miejscu, po prostu bez słowa włączył światła, otworzył drzwi i czekał. Miałam przygotowane nasze numerki na bagaż, ale kiedy wyszliśmy z autobusu, jako ostatni, nasze walizki stały już samotnie obok autobusu, tak, że w zasadzie każdy mógł sobie je zabrać. Oczywiście obok przygotowane już były tuk tuki, które zbierały turystów. Cena tuk tuka to 15 tys kip na osobę (wydaje mi się, że cena wyjściowa to było 30 tys), ale lokalsi nie idą do tuk tuków... Kilka metrów dalej jest autobus miejski za 1/3 ceny tuk tuka - 5 tys kip/os (2,5 zł) i jedzie na dworzec w centrum miasta. My zostajemy więc z lokalsami w autobusie miejskim, jako jedyni biali, a reszta turystów daje się zgarnąć na tuk tuki. Za kurs w autobusie miejskim płaci się dopiero przy wysiadaniu.

Robi się jasno, jest po 6:00 i już zaczyna być gorąco, zapowiada się kolejny, upalny dzień. Autobus zatrzymuje się około 15 min drogi pieszo od takiego bardziej turystycznego centrum (czyli w sumie dwie ulice z hostelami, biurami podróży i kawiarniami) i tę drogę przemierzamy pieszo, pomimo licznych nawoływań tuk tukowców. Najważniejszą rzeczą dla nas jest zakup biletów do Bangkoku, ale jeszcze jest wcześnie, większość biur otwiera się dopiero około 8:30 . Prawie każde mijane przez nas miejsce oferuje sprzedaż biletów, więc postanawiamy, że kupimy je w hostelu, dzięki czemu będziemy mieli gdzie przechować nasze bagaże. Wybieramy jeden otwarty hostel i czekamy w nim na przyjście recepcjonistki. Kupujemy bilety za 1000 THB (około 120 zł/os), w tym mamy transfer na stację kolejową, bilet na pociąg graniczny i bilet na pociąg do Bangkoku na wagon sypialny drugiej klasy, na dolne łóżka (są większe i jest cieplej). Pani z hostelu była bardzo miła, mogliśmy zostawić bagaże, korzystać z łazienki i siedzieć sobie w "lobby" wygodnie przy dużym wentylatorze z dostępem do lodówki z zimną wodą i piwkiem w normalnej cenie.

Nie jedliśmy śniadania, ale jest tak ciepło, że nie mam apetytu. Wyruszamy, aby zobaczyć najważniejsze atrakcje miasta. Nie ma tego zbyt wiele - brama a'la łuk triumfalny, złota kopuła - świątynia oraz dwie świątynie buddyjskie. Wstępy są tanie - 5 tys kip (2,5 zł)/os, to nie to co w Luang Prabang :)

Na mapie wszystko wydawało się dość blisko, a my lubimy chodzić, więc udaliśmy się pieszo... W słońcu jest już chyba ok 60 stopni, wszędzie beton i samochody, w cieniu jest jakieś 40 stopni. Dla mnie jest to temperatura, przy której zaczęłam marzyć, aby położyć się w cieniu, obłożyć lodem i nie ruszać... A tym czasem mamy wiele kilometrów do zrobienia pod jaskrawym słońcem Laosu. Nawet dla Sławka robi się już za ciepło, a on uwielbia upały.







Około południa opadłam z sił, nie mogę już dalej iść, jest za gorąco, nie mogę też nic jeść bo jest za gorąco. Wtedy po raz pierwszy i jedyny w trakcie naszych podróży decydujemy się na wejście do klimatyzowanej restauracji, szczególnie że w Vientiane nie znaleźliśmy typowego, ulicznego jedzenia. Siedząc w chłodnym pomieszczeniu dochodzę do siebie, zamawiam zimnego shake mango (ok 7,5 zł), a potem ryż w owocami morza (ok 13 zł)- był pyszny i na tyle dużo, że musiał Sławek za mnie dojadać, górę ryżu posypali kolendrą, więc całą wierzchnią warstwę też musiał zjeść Sławek - ja żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) :). Sławek zamawia pikantny makaron z warzywami i świeżym, zielonym pieprzem (ok 13 zł), polewa to jeszcze sosem z chili, który dostałam, a jakoś nie użyłam :). Wejście tutaj dobrze nam zrobiło, odpoczywamy, chłodzimy się i najadamy do syta.


Planowaliśmy, że kupimy w Vientiane jakieś pamiątki z Laosu, ale nic nie znaleźliśmy, tutaj nie ma takich typowych miejsc z pamiątkami. Kupujemy więc w sklepie spożywczym kilka paczek z robakami :)
Zwiedzamy jeszcze jedną świątynię i mamy dosyć, wracamy około 13:00 do hostelu, siadamy na kanapie, pijemy zimne piwko i odpoczywamy. Możemy też skorzystać z łazienki i wziąć "prysznic" polewając się wodą w wiadra :) I to było cudowne, po takim spacerze w upale, zimna woda była wielką przyjemnością. Znów więc byliśmy czyści i przebrani w suche ubrania. Prawdopodobnie nieco nadużyliśmy gościnności hostelu, ale gorąco podziękowaliśmy za wszystko. 

Transport na dworzec mieliśmy mieć o 15:00, ale przyjeżdża 15 min wcześniej - takie już nasze szczęście w trakcie tej podróży :) Około 15:40 jesteśmy na stacji, kierowca wydaje nam bilety na oba pociągi - sprawdźcie, czy macie odpowiednie miejsce, my dostaliśmy jedno górne i jedno dolne łóżko, ale sam się zorientował i poszedł do kasy wymienić. Na stacji okazuje się, że do pierwszego pociągu, którym opuścimy Laos jest jeszcze ponad 2 godziny! Po dwóch godzinach na gorącej stacji zdążyliśmy już zapomnieć, że byliśmy czyści i susi... A przed nami jeszcze ponad doba w podróży.




Na stacji granicznej, godzinę przed odjazdem pociągu otwiera się okienko do wymeldowania się z kraju. Urzędnik kasuje naszą wizę, zabiera papierek wyjazdowy i ...każe nam zapłacić 50 THB/os, które ładuje sobie do szuflady. Na nic zdają się pytania - co to za opłata? Nie ma dyskusji. Białego trzeba jeszcze skubnąć na wylocie. Złośliwie poprosiliśmy o rachunek za tę opłatę, to pan raz udawał, że nie słyszy, a potem, że nie rozumie po angielsku :) To nie jest duża opłata, ale chodzi o zasady. Zarówno start, jak i finisz w Laosie budzi niesmak, trochę za dużo tych niesmaków... Po tym powiedzieliśmy sobie, że już nie chcemy tutaj wracać (pierwszy raz nam się to zdarzyło) i cieszyliśmy się wracając do Tajlandii. 

Oczywiście to nasze subiektywne odczucia i nie chcemy nikogo zniechęcać do podróży do Laosu. Większość relacji, jakie czytaliśmy o tym kraju na blogach podróżniczych była pozytywna, więc może mieliśmy pecha. Chociaż wrażenia osób, które spotkaliśmy w podróży po Laosie - były prawie zawsze zbieżne z naszymi, spotkaliśmy tylko jedną osobę, która była Laosem zachwycona. Niby Laotańczycy są pokrewni Tajom - mają podobny język i wygląda, ale charakter - zupełnie nie ten. Może w rejonach nie-turystycznych jest inaczej, może nie traktują tam jeszcze białych jak chodzących bankomatów, może są bardziej przyjaźni. My jednak poznaliśmy Laos od tej nieco słabszej strony, jeśli chodzi o ludzi.

Na dworcu rozmawiamy z dwoma Kanadyjczykami, którzy przeżyli sporą "przygodę" w Laosie. Dzień wcześniej palili zioło i ktoś zwrócił uwagę na ich zbyt wesołe zachowanie, policja tylko czeka na takie sygnały; zostali zatrzymani i przeszukani, znaleziono u nich niewielkie ilości marihuany, która jest nielegalna. Policja zabrała ich do aresztu, zabrała im paszporty, zastraszała, łącznie z trzymaniem pistoletu przy głowie, byli wobec nich agresywni. W końcu okazało się, że chcą wymusić łapówkę - 3 tysiące $! Jeśli wybieracie się do Tajlandii czy Laosu, pamiętajcie, że posiadanie narkotyków jest tam bardzo surowo karane, trawa jest traktowana na równi z innymi narkotykami i nie ma taryfy ulgowej. Nie ryzykujcie. W Laosie dodatkowo "poluje się" na potencjalnych posiadaczy, bo z łapówki otrzymanej od wystraszonego białego wyżyje przez rok kilka rodzin lokalnych stróży prawa, dla nich to złoty interes.

W końcu nadjeżdża pociąg graniczny. Bilety są na określone miejsca i wagony, ale i tak każdy siada dowolnie, bo w środku miejsca nie są numerowane :) Jedziemy przez most prosto do Tajlandii. W pociągu ponowo dostajemy karteczki wjazdowo - wyjazdowe  do kraju, które trzeba od razu wypełnić. Po wyjściu na peron musimy przejść przez kontrolę paszportową, gdzie są bardzo mili i uśmiechnięci urzędnicy (nareszcie w Tajldaldii :) ). Po tym wchodzimy na maleńki dworzec, z którego za godzinę mamy pociąg do Bangkoku. Idziemy na zewnątrz  i po drugiej stronie ulicy jest kilka budek z jedzeniem (i nic poza tym - to jest miejsce pośrodku niczego), zamawiamy sobie pad thai (5 zł za porcję) i popijamy zimną colą :) Czyli kolację mamy już z głowy.

Pociąg jest wygodny, klimatyzowany i czysty, z wystarczającą ilością miejsc na bagaże. Po około godzinie jazdy, przechodzi pani i rozkłada i ścieli wszystkim łóżka - prześcieradło, poduszka w białej poszewce i biały, ciepły kocyk. Dodatkowo każde łóżko jest zasłonięte zasłonką tworząc prywatną przestrzeń, gdzie spokojnie można się przebrać i położyć bagaż podręczny z dokumentami. Sławek ustępuje swoje dolne łóżko jakiejś kobiecie w zaawansowanej ciąży, zachodzę w głowę, czemu kupiła górne łóżko, co prawda jest tańsze, ale przecież na nie nie wejdzie. Kobieta już od początku jazdy szukała kogoś, kto by się zamienił, w końcu znalazł się Sławek :) Sławek spędził więc noc opatulony ciepłą bluzą, podczas gdy ja, na dole spałam w samej koszulce i było momentami aż za ciepło. Taka jest, oprócz rozmiaru, różnica pomiędzy dolnym, a górnym łóżkiem.

Na końcu wagonu są dwie umywalki, więc można się trochę ogarnąć, umyć żeby. Nasza podróż do Bangkoku przebiega bardzo przyjemnie, to milion razy lepsze niż sleeper bus :)


17 III 
Bangkok - Koh Chang

Do Bangkoku przyjeżdżamy po 6:00 na dworzec Hualamphong. Sławek już wcześniej sprawdzał w internecie, skąd odjeżdżają autobusy do promu na Koh Chang i jak do tego dworca dojechać. Mimo to, pytamy jeszcze w informacji turystycznej na dworcu o dojazd na wyspę; dostajemy informację, że autobus odjeżdża z dworca (tego, na którym jesteśmy) o 9:00 i kosztuje 650 THB/os (około 80 zł) i że to jest jedyny autobus dzisiaj w tamtym kierunku. Zaoponowałam, mówiąc, że wiem, że są inne, bo już to sprawdzaliśmy; chłopak zmieszał się trochę i potwierdził, że faktycznie są autobusy z innego dworca, nawet podał nazwę, ale kiedy zapytałam, jak tam najłatwiej dojechać, to powiedział, żebyśmy sobie sprawdzili na rozkładzie (jakim rozkładzie, gdzie?! :):)).

Ufając informacjom z internetu idziemy do metra (pod Hualamphong jest stacja), jedziemy do stacji Sukhumvit, bilet kosztuje około 3 zł/os (cena biletu zależy od odległości, bilet kupujemy do konkretnej stacji), tam przesiadamy się w Skytrain (szybka kolejka na lotnisko) i jedziemy do stacji Ekkemai - trzy przystanki (koszt to 2,5 zł/os). W drodze do skytrain zostajemy zatrzymani na przeszukanie bagaży, pani policjantka jest bardzo miła i wychodzi, że to jakaś rutynowa kontrola antyterrorystyczna, no ale tracimy na niej trochę czasu :) Wysiadamy na Ekkemai i szukamy przejścia na dworzec autobusowy, który jest tuż obok, ale mieliśmy kłopot, żeby do niego dojść :) W końcu dobiegamy zziajani i okazuje się, że za 15 min jest nasz autobus. Udało się :) Bilet na nowy, klimatyzowany i wygodny autobus do samej przystani przed Koh Chang kosztuje 255 THB/os, czyli niecałe 30 zł, w tym jeszcze jest mały poczęstunek - woda i ciastko; trzy razy taniej, niż chciał nam sprzedać pan w agencji na dworcu :) Rano odchodzą dwa autobusy z tego dworca do przystani przed Koh Chang.

Jest możliwość kupienia biletów powrotnych do Bangkoku, ale niestety w kasie sprzedawca kompletnie nie mówi po angielsku i nie udaje nam się dowiedzieć niczego odnośnie powrotów (czy trzeba mieć bilet na określony dzień, skąd jadą autobusy powrotne itp), więc kupujemy tylko w jedną stronę.

Nie mieliśmy czasu na zjedzenie śniadania, więc przed odjazdem kupuję w 7eleven przy dworcu chleb i wodę, mamy jeszcze chipsy, ciastka i orzeszki - przeżyjemy :). Podróż trwa niecałe 6 godzin i jest przyjemna. Autobus wysadza nas dosłownie przy kasie, w której kupujemy bilety na prom (8 zł/os). Prom odchodzi co pół godziny i można na nim skorzystać ze sklepu i baru oraz wziąć darmową mapę wyspy. Po drugiej stronie spodziewamy się jakiegoś miasteczka portowego z infrastrukturą turystyczną, gdzie wymienimy pieniądze i zrobimy niewielkie zakupy. Okazuje się, że po drugiej stronie nie ma NIC. Przy ulicy stoją tylko pikapy do przewozu ludzi, ruszają tylko, jak są pełne, a ładują ludzi totalnie na maxa, jak sardynki. Sławek poszedł szukać kantoru, więc zanim wrócił, dwie ciężarówki były zapchane ludźmi, a do trzeciej byliśmy tylko my, więc aby pojechać, musieliśmy czekać, aż przypłynie kolejny prom i zbiorą się ludzie tak, aby zapełnić samochód. Transport do naszego hotelu to było 12 zł za osobę, dość drogo, ale nie ma innej opcji przejazdu z przystani, a okazało się, że nasza miejscówka jest naprawdę daleko :) Wyspa jest górzysta, a drogi wąskie i kręte, jazda po nich dostarcza ciekawych wrażeń :)

Pierwszą noc zarezerwowaliśmy w Lucky Geko - te domki były niesamowite - gorąco polecamy! Mieliśmy dla siebie duży, nowoczesny, czysty domek z wielkim, wygodnym łóżkiem i europejską, bardzo ładną łazienką, w tym klimatyzacja i ciepła woda, dodatkowo taras ze stolikiem, krzesełkami i hamakiem, a to wszystko w cichym ogrodzie 3 minuty od plaży! Noc kosztowała 130 zł za domek i to jest bardzo dobra cena za taką jakość. Od razu decydujemy, że chcemy tutaj zostać do końca naszego pobytu, ale niestety nie ma już miejsc, a wręcz mają overbooking. Jutro musimy się wyprowadzić i poszukać czegoś innego w okolicy.



Mieszkaliśmy przy plaży Bailan, w południowej części wyspy. Była to cicha i spokojna okolica, jeden lokalny sklep, jeden sklep z warzywami i owocami, kilka małych restauracyjek, jeden salon masażu, pralnia i wypożyczalnia skuterów. Plaża mała, cicha, pustawa i piękna. Minusem była bardzo płytka woda, więc nie jest to najlepsze miejsce dla miłośników pływania - pływać normalnie można było tylko rano, po potem zaczynał się odpływ i woda była po kolana, nieważne, jak daleko się szło. Morze miało dosłownie temperaturę zupy, nie chłodziło ani odrobinę, szczególnie, że to była płytka zatoka. Ale było bardzo zielono, cicho i pięknie :)



Oddajemy nasze ubrania do prania w pralni obok, bo już w zasadzie nie mamy się w co ubrać, wszystko jest brudne. Jemy obiad w pobliskiej jadłodajni - ja zamawiam pad thai z krewetkami (ok 7 zł), a Sławek green curry (ok 10 zł), do tego gigantyczny shake mango. Jedzenie jest ok, ale bez szału, no ale najadamy się do pełna.
Wieczór spędzamy na plaży, oglądamy zachód słońca i w końcu trochę odpoczywamy. Po zmroku zasiadamy na tarasie, czasem na krzesełku, czasem w hamaku, z zimnym piwkiem i słuchamy, jak przyroda krzyczy, jak szalona. Jest cudownie.




18 III 
Koh Chang

Dzisiaj po raz drugi od początku naszej wyprawy nie ustawiliśmy budzika, ale i tak wstajemy dość wcześnie, fantastycznie wyspani. Na śniadanie idziemy do pobliskiej restauracji i okazuje się, że śniadania są droższe niż obiady i bardzo słabe, więc w kolejne dni sami sobie organizujemy śniadania. 

Wypożyczamy skuter (15 zł za dobę!), w depozycie zostawiamy nasz paszport (z lekkim sceptycyzmem, ale inaczej się nie da) i jedziemy znaleźć nowy domek :). Znajdujemy świetne miejsce, na zboczu, w lesie, przy samym morzu, wszędzie zieleń i cicho, ale cena podejrzanie niska - około 80 zł za dobę za bungalow. Okazuje się, że standard domków jest delikatnie mówiąc bardzo niski. Szkoda, bo miejsce przepiękne. W końcu jedziemy do ośrodka, który znaleźliśmy przez booking.com i miał dobre opinie oraz był bardzo blisko - Kwaimaipar Orchid Garden Resort Spa & Wellnes. Nazwa szumna, a to po prostu fajne drewniane domki w cichym ogrodzie z basenem. Standard domków niższy znacznie niż w Lucky Geko, ale akceptowalny. Negocjujemy cenę z 1100 THB na 900 THB (około 110 zł), płacimy depozyt około 120 zł oraz z góry za cały pobyt, na szczęście udaje się nam zapłacić w dolarach, więc nie tracimy na podwójnej wymianie. Walizki przewozimy na skuterze :), na dwa razy.







Jedziemy na obiad do miejscowości oddalonej około 5 km na południe. Sławek zamawia green curry, a ja brokuły z krewetkami. Sławek dostaje yellow curry, zamiast green, a moje danie pływa w ekstremalnie słonej wodzie, szybko wyławiam brokuły i krewetki i odkładam je na porcję ryżu, ale i tak nie powalają. No na razie nie mamy tutaj szczęścia do jedzenia.

Wracamy na plażę. Ja cały dzień jestem mocno wysmarowana balsamem o faktorze 30, leżę wyłącznie w cieniu, tylko na 20 minut wchodzę do wody, ale to i tak wystarcza na nabawienie się miejscami lekkich oparzeń :), tak, że na drugi dzień jestem w paski i ciapki. Czytamy, relaksujemy się pod palmą, na której wisi ostrzeżenie, aby uważać na spadające kokosy, ja piję wielkiego shake bananowego, Sławek piwko i dzień upływa na miłym lenistwie.

Wieczorem jedziemy około 10 km na północ do większego miasteczka aby wymienić pieniądze, kupić pamiątki i coś zjeść. Ostatecznie nic nie jemy, bo jesteśmy pełni od obiadu, kupujemy kilka drobiazgów i wracamy. W naszym ośrodku rezerwuję sobie na następny dzień tradycyjny tajski masaż za...niecałe 25 zł za godzinę! Dzień kończymy relaksem na tarasiku przed domkiem wsłuchując się w intensywne odgłosy natury.

19 III 
Koh Chang

Dzisiaj śniadanie jemy na tarasie naszej chatki - ogórki, pomidory (czyli to, czego mi tutaj najbardziej brakuje), do tego jogurt i chleb tostowy. Jest wcześnie, jakoś po 7:00, czujemy się cudownie wyspani. Wypożyczamy skuter na kolejny dzień i ruszamy na plażę. Dzisiaj nie ma za wiele słońca, ale jest bardzo ciepło. 

Około 13:00 jedziemy na lunch do miasteczka 10 km na północ. Sławek zamawia green curry (dla odmiany ;) ) za około 10 zł, a ja krewetki słodko-kwaśne z warzywami ryżem za około 12 zł. Wreszcie jest pysznie i tak, jak trzeba. Wychodzimy bardzo zadowoleni. Robimy jeszcze małe zakupy, naturalne tajskie produkty, śliczne mydełka w kształcie kwiatów i owoców. Wracamy na plażę i odpoczywamy.

O 18:00 mam masaż. Odbywa się w kącie ogrodu, w altanie, na wygodnym materacu przy wentylatorze, cichej muzyce i odgłosach ogrodu. Nigdy nie byłam na masażu tajskim i nie poczytałam o nim wcześniej, więc momentami byłam zaskoczona lub zestresowana pewnymi technikami. Masaż tajski jest bardzo intensywny, zupełnie inny niż te, które miewałam do tej pory; wykonuje się go układając ciało w różnych pozycjach, naciągając kończyny itd... Dlatego ten typ masażu jest czasami nazywany jogą pasywną. Ostatecznie jestem pod wrażeniem, a moje mięśnie są świetnie rozluźnione, od razu zapisuję się na kolejny dzień.

Wieczorem jedziemy naszą torpedą do wioski około 3 km na północ w pobliżu Lonely Beach na kolację, pomijamy restauracje turystyczne, zjeżdżamy w boczną ścieżkę i prawie na jej końcu widzimy prostą, lokalną knajpkę z plastikowymi krzesełkami. Sławek zamawia green curry (ok 10 zł), a ja lokalną specjalność - liście kale (cana/chiński brokuł) z chrupiącą wieprzowiną i ryż (ok 6 zł) - wszystko jest doskonałe!




Robimy jeszcze zakupy, kupujemy preparaty na komary  deet 20 i deet 50 (w Polsce tego nie ma w sklepach), bo Sławka kochają komary oraz jedzenie na śniadanie: mango, ogórki, chili, pomidory i jogurt.

Wieczór spędzamy na sofach w ogrodzie przy muzyce i wentylatorze :)

20 III
Koh Chang

Z samego rana kupujemy w naszym ośrodku bilet powrotny do Bangkoku. Na wyspie nie udało nam się znaleźć samodzielnej opcji podróży. Większość hoteli sprzedaje bilety, są też liczne biura turystyczne. Nasza podróż do stolicy Tajlandii ma kosztować  około 80 zł na osobę, przy czym jedziemy spod naszego ośrodka, aż na lotnisko i wszystko jest wliczone w cenę biletu. Przy podróży samodzielnej musielibyśmy trochę pokombinować: taxi do promu, prom, autobus do Bangkoku i metro/taxi na lotnisko. Wyjazd mamy jutro o 8:10 i wybieramy transport na lotnisko międzynarodowe, można jeszcze jechać w cztery różne lokalizacje, między innymi Khao San. Byliśmy pewni, że bus jedzie po drodze po tych wszystkich przystankach i że w razie czego możemy wysiąść wcześniej na Khao San, okazało się jednak, że jeśli kupujemy bilet na lotnisko, to cały bus kompletowany jest ludźmi jadącymi do jednego celu i nie ma możliwości zmiany.

Dzisiaj planujemy zobaczyć inną plażę, którą już wiele razy mijaliśmy na motorku, to chyba ta słynna Lonely Beach. Wcześniej jednak jedziemy na punkt widokowy, z którego roztaczają się naprawdę piękne widoki.



Cały dzień z przerwą na lunch spędzamy na cudownej Lonely Beach żałując, że nie trafiliśmy tutaj wcześniej. Wejście na tę plażę nie jest oczywiste, ponieważ jest zabudowane hotelem i trzeba przejść przez recepcję hotelu, ale nikt się nie czepiał, więc to chyba normalna praktyka.





Ostatnim wieczorem po raz trzeci jedziemy do naszej ulubionej knajpki odkrytej dzień wcześniej i zamawiamy standardowo green curry i chrupiącą wieprzowinę z kale :)

Przy zachodzie słońca jeszcze masaż tajski, a potem pakowanie się... Niestety :( Zastanawialiśmy się, czy uda nam się spakować te wszystkie pamiątki, ale poszło gładko, a walizki nawet się domknęły i nie pękły w szwach :). Nasza podróżnicza waga pokazała, że ledwo, bo ledwo, ale jednak mieścimy się w limicie kilogramów.



21 III
Koh Chang - Bangkok - Warszawa (22 III)

No i nastał ten dzień, trzeba opuścić rajską Tajlandię, gorącą Azję i powrócić do naszego pięknego kraju, w którym jest jakieś 30 - 40 stopni mniej i nie ma słońca...

Podróż busem do Bangkoku upływa bez problemu. Kombinujemy jeszcze, czy nie pojechać szybko na Khao San, bo do odlotu jeszcze wiele godzin, ale przeliczamy czas i nie do końca się to spina, a nie chcemy spędzać tego dnia w biegu. Popołudnie spędzamy więc na lotnisku, a potem już podróż liniami Quatar Airways do Doha, a stamtąd do Warszawy.




W Warszawie temperatura około zera, wieje i szaro... W Krakowie jesteśmy około południa, a po drodze już planujemy kolejną wyprawę... Cel już wybrany :D

Wietnam - Tajlandia - Laos - Tajlandia

III 2016 


KOSZT PODRÓŻY I CENY


Podróżowanie wcale nie jest tak drogie, jak mogłoby się wydawać, ale o tym najlepiej przekonać się na własnej skórze. Jeśli planujecie podróż do Azji, to poniżej przedstawię kilka wybranych cen, co być może ułatwi planowanie. Szczegółowe ceny podawałam opisując naszą podróż dzień po dniu.

- Przejazd Kraków - Warszawa - Kraków (wcześniejsza rezerwacja Pendolino) - 100 zł/os
- Loty główne z Quatar Airways (rezerwacja 3 miesiące wcześniej) : Warszawa - Doha - Sajgon oraz Bangkok - Doha - Warszawa - 2000 zł/os
- Loty wewnętrzne
Hanoi - Bangkok - Chiang Rai - 270 zł/os
Sajgon - Da Nang - 170 zł/os
Da Nang - Hanoi - 235 zł/os 
- LOTY ŁĄCZNIE - ok. 2700 zł/os

- wizy do Wietnamu i do Laosu - łącznie ok 210 zł/os

- koszty pozostałe (noclegi, autobusy, pociągi, taxi, jedzenie, wstępy, wycieczki fakultatywne, skuter, pranie itp) - 3 tys zł/os

Cała trzytygodniowa podróż kosztowała mniej niż 6 tys zł na osobę (w tym liczne pamiątki i prezenty).

Kilka cen szczegółowych:

WIETNAM


- kolacja dla dwóch osób przy ulicznej garkuchni - 10 zł
- masaż stóp 45 min - 20 zł
- pokój w hostelu z łazienką i śniadaniem (Sajgon) - 80 - 100 zł
- wstęp do Muzeum Wojny - 3 zł
- piwo  (sklep i restauracja ma te same ceny) - 2 - 4 zł
- lunch w restauracyjce w Sajgonie (sajgonki, zupa i shake) - 30 zł
- wycieczka do tuneli Cu Chi z biletem wstępu - 50 zł/os
- autobus Sajgon - Hoi An - 80 zł
- nocny pociąg z łóżkami Sajgon - Da Nang w zależności od miejsca - 160 - 250 zł
- samolot Sajgon - Da Nang + bagaż nadany - 170 zł/os
- transport hotelowy lub taxi z lotniska Da Dang do starego miasta w Hoi An - 60 - 80 zł
- bilet na shuttle bus lotnisko Da Nang - Hoi An ( lub na odwrót) - 24 zł/os
- nocleg w wysokiej klasie hostelu w Hoi An (łazienka, klima, śniadanie) - 80 - 100 zł
- tradycyjne danie Hoi An - różyczki z masą krewetkową - 12 zł
- makaron z warzywami - 12 zł
- bilet do zabytków starego miasta Hoi An - 25 zł/os
- obiad dla dwóch osób z napojami w hali z garkuchniami w starym mieście Hoi An - 22 zł
- wypożyczenie skutera na dobę w Hoi An - 20 zł
- 1 litr benzyny - 3 zł
- lokalne danie Hoi An (makaron, płatki schabu, kiełki, orzeszki, jajko) w garkuchni - 5 zł
- taksówka Hanoi lotnisko - centrum -  65 zł
- autobus miejski Hanoi lotnisko - centrum - 1,5 zł/os
- wycieczka jednodniowa do Ha Long - 150 zł/os
- wycieczka jednodniowa do Ninh Binh ("Ha Long na lądzie") - 150 zł/os
- hostel przy starym mieście Hanoi, pokój z łazienką i klimą -  70 zł
- wstęp do Świątyni Literatury - 6 zł/os
- pranie 1 kg suchego - 6 zł 
- kolacja dla dwóch osób z napojami w lokalnej restauracyjce w Hanoi - 30 zł
- gorąca bagietka z dodatkami -2,5 - 5 zł
- kebab - 5 zł

TAJLANDIA PÓŁNOCNA


- pokój z łazienką i klimatyzacją - 50 zł
- taxi z lotniska Chiang Rai do centrum - 15 zł
- wypożyczenie skutera na dobę - 20 - 40 zł
- pad thai przy nocnym bazarze - 5 zł
- shake  - 3 zł
- piwo w knajpce - 8 zł
- piwo w sklepie - 5 zł
- autobus Chiang Rai - granica z Laosem - 7 zł/os
- śniadanie przy ulicy - dwa wielkie omlety na ryżu plus woda - 6 zł
- dwudniowa podróż z Chiang Rai do Luang Prabang w Laosie (bus do granicy, tuk tuk do przystani, slow boat do Pakbeng i slow boat do Luang Prabang) - 200 zł/os

LAOS


- pokój z łazienką w Pakbeng - 40 zł na miejscu, 60 zł przez pośrednika 
- bilet na slow boat do Pakbeng - 55 zł/os (Pakbeng - Lauang Prabang też 55 zł/os)
- śniadanie w Pakbeng - 7 - 10 zł/os
- piwo w Pakbeng - 7 zł
- sucha bagietka w Pakbeng - 2,5 zł
- drożdżówka w Pakbeng - 10 zł
- kolacja z napojami w Pakbeng- 45 zł
- tuk tuk z łódki do centrum Luang Prabang - 10 zł/os
- pokój z łazienką i klimą o średnim standardzie w Luang Prabang + śniadanie - 100 zł
- wstęp na wzgórze widokowe w LP - 10 zł/os
- kolacja w LP - 7,5 - 15 zł/os
- butelka wody 1,5 l w sklepie - 2,5 zł
- skuter na dobę - 60 - 70 zł
- bagietka z "wnętrzem" - 7,5 - 10 zł
- ryż/makaron smażony z warzywami - 7,5 - 10 zł
- piwo lokalne duże - 5,5 - 7,5 zł 
- banany 1 kg - 3,5 zł
- wstęp do świątyni i pałacu prezydenta - 15 zł/os
- wycieczka do wodospadów Kuang Si (z wstępem) - 30 zł/os
- sleeper bus z Luang Prabang do Vientiane - 100 zł/os
- tuk tuk z dworca Vientiane do centrum - 7,5 zł/os
- autobus miejski z dworca Vientiane do centrum - 2,5 zł/os
- bilet z Vientiane do Bangkoku (samochód na stację graniczną, pociąg graniczny, sleeper train do Bangkoku 2 klasa, dolne łóżko) - 120 zł/os
- obiad dla dwóch osób w klimatyzowanej restauracji w stolicy (dwa dania i shake) - niecałe 40 zł

TAJLANDIA ŚRODKOWA


- autobus na prom do Koh Chang z dworca Hualamphong - 80 zł/os
- autobus na prom do Koh Chang z dworca przy stacji Ekkemai - niecałe 30 zł
- prom na Koh Chang - 8 zł
- taxi tuk tuk do plaży Bailan na Koh Chang - 12 zł/os
- nocleg w bungalow na Koh Chang wysoki standard - 130 - 150 zł
- Pad Thai z krewetkami - 6 - 7 zł
- Green Curry - 9 - 13 zł
- wypożyczenie skutera - 15 zł
- bungalow w bardzo niskim standardzie -  60  zł
- bungalow w dobrym standardzie - 100 - 130 zł
- godzinny masaż tajski - 25 - 30 zł
- godzinny masaż z olejkami - 30 - 50 zł
- piwo w knajpce - 8 zł
- piwo w sklepie - 5 - 6 zł
- chrupiąca wieprzowina z liśćmi kana (cale/chiński brokuł) i ryżem - 6 zł
- bilet Koh Chang - lotnisko w Bangkoku bezpośrednim busem - 80 zł/os




























I w ramach podsumowania:

https://www.youtube.com/watch?v=urv6XT4Izio&feature=youtu.be

2 komentarze: