niedziela, 3 kwietnia 2016

5 III 2016 - Sajgon Delta Mekongu

5 III 2016 

Sajgon Delta Mekongu

Rano się pakujemy. W naszym hostelu niestety nie było już miejsca, ale znaleźliśmy wolny pokój w hostelu dokładnie na przeciwko - dosłownie 2 - 3 kroki (zależy od długości kroku ;) ) od Lily's hostel. Nowy pokój był większy, dość ładny, ale czystość nie była ich mocną stroną ;) Coś za coś. 2 x większy pokój, duża łazienka z brudną wanną plus klima i wifi, a to wszystko za 20$. Za hostele w Wietnamie oraz za masaże i zakupy w niektórych miejscach można płacić dolarami. W przypadku hoteli opłaca się to czasami bardziej niż płatność w dongach, szczególnie, że my - posiadacze złotówek, zmuszeni jesteśmy do podwójnego przewalutowania, bo złotówek na dongi nikt nam nie wymieni :)

Dzisiaj w planie wycieczka do delty Mekongu. Zastanawiamy się, jak długo spóźni się nasz autobus... A tymczasem... Pilot wycieczki przychodzi po nas 20 minut przed czasem! Szok :) Okazuje się, że tutaj to norma - oni się nie spóźniają, zazwyczaj są przed czasem, o czym jeszcze nie raz się przekonamy.

Wyjechaliśmy po 8:00 wygodnym, klimatyzowanym autobusem. Po drodze był przystanek "na siku" w miejscu, gdzie można zrobić różnorakie zakupy, za co przewodnik i kierowca dostają śniadanie, musimy więc czekać, aż oni zjedzą, aby ruszyć dalej. Standard :) Potem kolejny przystanek - krótszy niż ten pierwszy, w trakcie którego mamy 20 min na obejrzenie świątyni buddyjskiej. Warto w środku zwrócić uwagę na przepiękne drewniane zdobienia - drewniane części są ozdobione przeróżnymi kształtami - są tam zwierzęta, kwiaty i inne piękne kształty.




Dojeżdżamy po 2 godzinach do portu, gdzie przesiadamy się na wąskie łódki z rattanowymi ławeczkami, luźno wstawionymi do łódki :).

Najpierw płyniemy po brązowym, bardzo szerokim Mekongu na wyspę jednorożca - Unicorn Island. Tam odbywa się degustacja miodu oraz bananowej whisky. Miód, jak miód - jest ok, dolewają nam do niego zieloną herbatę. Bananowa whisky jest koszmarna. Ma czarny kolor i smakuje trochę jak krople żołądkowe - muszą to mocno zaprawiać ziołami. Niby fajnie popróbować tych lokalnych przysmaków, ale efekt burzą panie dosłownie stojące nad nami, czekające aż za odpowiednio wysoką kwotę kupimy prezentowane produkty. Po degustacji można iść sobie zrobić zdjęcie z dużym wężem, ale bardzo żal nam się rozbiło tego biedaka, którego smyra pewnie kilkadziesiąt osób dziennie, żeby sobie strzelić focię "takie tam po ataku bestii", więc mimo nawoływań przewodnika, poszliśmy stamtąd. Później pokazywali nam plastry z ula wraz z pszczołami, które ciężko pracują na tutejszy miód.


No dobra, to teraz wam naleję po kropelce, a później wypadałoby zrobić zakupy ;)

Tyyyyyyle bananów

Oj patrz, pasuje mi do bluzki! :)


Później następuje najfajniejsza część wycieczki. Wsiadamy po 4 osoby do wąskich łódeczek, zakładamy szpiczaste, tradycyjne kapelusze i płyniemy przez kanał Mekongu. Łódkami poruszają i sterują lokalsi.




Potem zabierają nas w nowe miejsce, gdzie jest degustacja owoców oraz występy wokalne tradycyjnej muzyki delty Mekongu. Owocki są pyszne, jest smoczy owoc, arbuz, rambutan (takie większe i bardziej miziate liczi), ananas i papaja. My jemy, a obok śpiewają lepiej lub gorzej panie w lokalnych strojach. Potem w ruch idą koszyczki, do których naturalnie trzeba wrzucić jakiegoś pieniążka w ramach napiwku.




Płyniemy do Ben Tre, gdzie możemy zobaczyć kilka etapów produkcji lokalnego smakołyku - słodyczy zrobionych z mleka kokosowego. Jemy takie jeszcze  ciepłe - to jest boskie! :) Przy okazji polewają też "kokosową whisky" - smakuje jak łagodna, kokosowa wódka, nawet okej. Cała akcja ma oczywiście na celu sprzedaż jak największej ilości słodyczy. Ale warto je kupić - są pyszne.
Obok całego zamieszania stoi pani z rowerem obwieszonym jakimiś podłużnymi zawiniątkami, pani nie bardzo się komunikuje (tak, jakby nie miała języka, albo była pół-niemową), więc nie mając pojęcia co to jest - kupujemy, bo Wietnamczycy kupują. Jest to jakaś ściśnięta mieszanka chyba ryżu, kokosu i orzechów, nawet niezłe :) Takie zawiniątko kosztuje około 1 zł.

Ostatnia wyspa przed nami. Tam dostajemy bardzo masowy lunch, który dostają wszystkie wycieczki, a jest ich tu całkiem sporo - ryż z kawałkiem wieprzowiny i fasolką zieloną. Szału nie ma, ale przynajmniej nie jesteśmy głodni. Na miejscu można sobie zamówić jeszcze interesujące delicje:

Pyszny, tłuściutki robak kokosowy

W menu m.in.: wąż, struś, żółw oraz krokodyl.

Na drzewach w okolicy rośnie sporo wielkich owoców jack fruit, które mylimy ze słynnym durianem, kupujemy sobie jednego już obranego i jest pyszny :), no i nieźle pachnie, więc to raczej nie durian ;)

Na wyspie jest kilka "atrakcji" - farma krokodyli, farma pełna żab będących żywym pokarmem dla ryb, jeziorko z rybkami karmionymi z butelki, wąskie, plecione z bambusów przejście nad stawem i takie tam :) Była również możliwość przejażdżki bardzo starymi rowerami, ale nie znaleźliśmy żadnej drogi, którą można by pojechać :)


Wracamy do portu, potem autobus i w Sajgonie jesteśmy około 18:00. Wycieczka była fajna, ale bez szału, spodziewaliśmy się więcej przyrody, kanałów, Mekongu, a mniej wciskania regionalnych produktów. Być może na dwudniowych wycieczkach jest lepszy program.

Idziemy wieczorem na słynny Bien Than Market - halę targową z mnóstwem stoisk. Udało nam się znaleźć część hali oznaczoną jako "fixed price", tam ceny są już ustalone, nie ma targowania, ale jest tanio. W pozostałej części ceny dla turystów są kilkakrotnie wyższe i trzeba się mocno targować. Poza tym w części poza fixed price jesteśmy nieustannie zaczepiani przez sprzedawców, non stop... Kupiliśmy kilka koszulek i słodycze.

Na kolację znów idziemy do Royal Saigon, okazuje się, że nasz znajomy kelner jeszcze dodatkowo mówi biegle po japońsku i francusku :). W przyszłym roku już pewnie będzie mówił po polsku. A to młody chłopak - może ok 25 lat... Dziś po raz pierwszy, w trakcie naszej trzeciej podróży do Azji dałam się namówić na zupę, wietnamskie pho z kurczakiem, ale wcześniej 3 razy upewniałam się, że zrobią mi to bez kolendry. Żyję w ciągłym lęku przed kolendrą :) Nie znoszę po prostu. Było bez kolendry i bardzo smacznie.



Dojadamy jeszcze na ulicznym straganie, Sławek zamawia koleją zupę, bo przecież jedna dziennie to mało. Tym razem dostaje wersję z jajami przepiórczymi. W drodze do hotelu jeszcze mała zachciejka - wyglądało jak frytki, zamówiliśmy jedną porcję. Okazało się, że to (chyba) gotowany, podsmażony maniok oblepiony przyprawami, było to dość ciekawe, nawet niezłe. Na koniec dnia jeszcze odwiedzamy po raz ostatni Royal Saigon, już tylko na piwko przed snem. Przed nami jutro kolejny, intensywny dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz