niedziela, 3 kwietnia 2016

6 III - SAJON, Cu Chi Tunnels, Sajgon - Hoi An

6 III 

SAJON, Cu Chi Tunnels, Sajgon - Hoi An

Za nami ciężka noc, trochę się nie wyspaliśmy. Niższa cena nie wiąże się zazwyczaj z jakością :) W pokoju było niemiłosiernie gorąco, a jak chodziła klima, było bardzo zimno, więc przez całą noc raz włączaliśmy, raz wyłączaliśmy klimatyzację.
Do tego doszło śniadanie, które było tak niedobre, że nawet nie tknęłam: słaba bagietka, zepsuta, stara margaryna i coś niby dżem smakujące jak barwiony cukier, do picia pół szklanki jasnobrązowej cieczy. Sławek był dzielny i zjadł, a ja wyszłam poszukać czegoś przy ulicy, nie było owoców, więc kupiłam sobie shake mango. Prosiłam o mało lodu, a więcej owoców (muszę się tym jakoś najeść), ale jak to zazwyczaj tam jest - shake składał się głównie z lodu :)

Pakujemy znowu nasze walizki, wymeldowujemy się i płacimy dolarami. Po 8:00 przyszedł po nas przewodnik i skierował do busa, potem okazało się, że do niewłaściwego, kazał wysiąść, przesiąść się i tak ze dwa razy jeszcze z jednego do drugiego busa (były dwa), więc mimo, że byliśmy jednymi z pierwszych, to ostatecznie swoje miejsca zajęliśmy, jak bus był już pełen. Walizki wrzucamy do bagażnika i ruszamy do Cu Chi Tunnels.

W kilku relacjach, które wcześniej czytałam, ta wycieczka była określana jako cepeliada dla turystów i strata czasu. Tunele jednak były właśnie powodem, dla którego od dawna chciałam przyjechać do Wietnamu, po prostu musiałam to zobaczyć, nie nastawiałam się jednak na żadne rewelacje.

Podróż trwała 2 godziny z tradycyjną przerwą na "siku", czyli "zróbcie zakupy" w wytwórni rękodzieła wykonywanego m.in. ze specjalnie ciętych muszelek czy kruszonych skorupek jaj. Trzeba przyznać, że była to misterna robota i piękne rzeczy.


Dojeżdżamy do Cu Chi, kupujemy bilety - 110 tys dongów, czyli około 20 zł. Zaczynamy od propagandowego filmu o bohaterach wojny wietnamskiej (amerykańskiej), zawierającego archiwalne nagrania z regionu Cu Chi sprzed wojny i z czasu wojny (no i porównanie oczywiście jak sielankowo i dostatnio było kiedyś, a co zrobiła wojna). 

Potem jest wejście do tunelu, specjalnie poszerzone dla turystów, ale wyglądające jak prawdziwe. Ja musiałam spróbować oczywiście. Weszłam do tunelu i zakryłam deseczką maskującą, zrobiło się ciemno i bardzo nieprzyjemnie... Jak oni mogli w tym żyć? Chyba nie wytrzymałabym paru minut, nie mówiąc o latach... Oglądamy oczywiście przeróżne pułapki, które miały zabijać lub kaleczyć Amerykanów oraz ich psy. Sporo owczarków zginęło w tych pułapkach, co - jak twierdził nasz przewodnik - przyczyniło się do tego, że w Wietnamie je się psy. Co kawałek były też coś jakby kopce mrówek, które w rzeczywistości służyły jako kanały wentylacyjne. Aby zmylić psy tropiące, Vietkong rozsypywał w wielu miejscach ostre przyprawy, jak np. chili, aby zmylić amerykańskie czworonogi.





Jedną z atrakcji jest możliwość postrzelania z broni automatycznej. Jest na to tak mało czasu, że jak ktoś u nas wykupił naboje (baaaardzo drogie), to zanim zdążył postrzelać, to nasz przewodnik chciał już iść dalej. Do tego jest bardzo, bardzo głośno. Przy dźwiękach wystrzałów jemy gotowaną kukurydzę (mój shake nie był zbyt sycący), chciałam wziąć sos chili aby polać Sławkowi kukurydzę, ale pani dosłownie wyrwała mi go z rąk pokazując, że to tylko do parówek i do kukurydzy NIE WOLNO! :)

Czas na tunele. Tunele, które można oglądać, nie są oryginalne, zostały wybudowane już po wojnie na użytek turystów, ponieważ do prawdziwych tuneli normalnie odżywieni przyjezdni nie mogliby wejść. Ta wersja dla turystów jest szersza i wyższa, a pomimo to, ja prawie panikuję pod ziemią i wychodzę pierwszym możliwym wyjściem. Ma się w środku poczucie totalnego zamknięcia, jest bardzo gorąco, duszno i wilgotno, co kawałek świeci się lampka - w oryginalnych tunelach, w czasie wojny przyświecano sobie świeczką! Weszłam raz jeszcze do trzeciej części tunelów, żeby nie dac zA wygraną, przecież chciałam to poczuć, ale dla kogoś, kto nie najlepiej znosi małe, zamknięte pomieszczenia, to jest mocne doświadczenie. Zbrudziliśmy się, spociliśmy się, ale wyszliśmy z tuneli będąc pod wielkim wrażeniem tego, jak Wietnamczycy byli w stanie w nich prowadzić "normalne" życie przez kilka lat!? 

Tunele miały 3 poziomy głębokości i łącznie stanowiły siatkę o długości 200 kilometrów! Kilka poziomów miało za zadanie lepiej chronić ukrywających się, ponieważ jeśli Amerykanie wpuścili truciznę, to ona zostawała na 1 poziomie i ci z niższych poziomów mogli przeżyć. Partyzanci mieli dwa rodzaje butów i mundurów. Zwykłe sandały na suchą porę, kiedy nie zostawia się śladów oraz sandały odwrócone, na porę deszczową, aby ślady, które pozostawiają w błocie szły tak jakby w przeciwną stronę. Mieli też dwa kolory mundurów - czarne na noc i zielone na dzień. Czarny mundur pomagał też ukryć się w wiosce, bo wieśniacy ubrani byli na czarno.

Pod koniec jest jeszcze poczęstunek z tego, czym głównie żywili się partyzanci - gotowany maniok i herbata.

Korzenie manioku

W Cu Chi były masy ludzi, wycieczka za wycieczką, ale pomimo tego tłoku, w mojej ocenie - naprawdę warto tam jechać, zobaczyć tę wojnę z perspektywy Wietnamczyków, wczuć się na chwilę w ich sytuację, oddychając w ciemności gorącym, ciężkim powietrzem. To maleńka, naprawdę malutka próbka tego, co byli w stanie wytrzymać ci ludzie, aby walczyć za swój kraj.

Ciekawą sytuację mieliśmy w czasie zwiedzania, często mijała nas wycieczka z nietypowym przewodnikiem - starszy, długie włosy, jakieś takie mało azjatyckie ubranie i dość emocjonalne zachowanie w trakcie opowiadania. Czasami wsłuchiwaliśmy się w to co mówił i zrozumieliśmy, że wrócił niedawno z Ameryki, a w czasie wojny walczył przeciwko komunistom, widać, że te tematy są dla niego bardzo żywe i bolesne. Nasz przewodnik nie pozwalał nam koło niego przystawać, żebyśmy nie słuchali tego, co mówił. Kiedy przechodziliśmy obok, powiedział nam tylko cicho, tak jakby z pobłażliwością i wyższością jednocześnie, że teraz rząd już ma bardzo miękką politykę i pozwala "tym ludziom" wracać do kraju.

Okazało się, że około połowa żołnierzy w południowym Wietnamie walczyła po stronie Amerykanów, aby nie dopuścić komunistów do władzy. Po tym, jak komuniści wygrali, ci ludzie stali się wrogami narodu. Bardzo wielu wyemigrowało, w tym wielu oczywiście do USA, a ci co zostali ponieśli surowe konsekwencje. Zarówno im, jak ich dzieciom i wnukom nie można legalnie podejmować pracy w mieście, ani posiadać mieszkań, zostali w większości zesłani na wieś i  żyją w biedzie.

Pora wracać, jest bardzo ciepło, cieszymy się na orzeźwiającą podróż w klimatyzowanym busie. Tuż po starcie coś wybucha, a potem mocno syczy, myśleliśmy, że to opona, ale okazuje się, że wszystko jest ok, ale przestała działać klimatyzacja :) Całą drogę jechaliśmy z otwartymi oknami wdychając gorąc i tony kurzu z zewnątrz, co skończyło się kilkudniowym kaszlem później. W Sajgonie ok. 90% ludzi jeździ w maseczkach.

Kierowca zgodnie z umową (o której się jeszcze przypomnieliśmy ze dwa razy) wyrzuca nas po drodze niedaleko lotniska. Od razu łapiemy zieloną taksówkę, którą za 3 $ dojeżdżamy do lotniska. 

Mamy tylko numer rezerwacji, ale to wystarcza; odprawiamy się na stoisku Jet Star, potem odprawa bezpieczeństwa, która przepuściła dwie butelki wody w naszych plecakach :) Lot mamy o 17:00, w Da Nang mamy być na 18:40. Przekopywaliśmy internety w poszukiwaniu informacji o transporcie z lotniska w Da Nang do Hoi An i prawie wszyscy pisali, że jedynie taksówka lub jakiś miejski autobus, ale że z autobusem jest wiele kombinacji, bo trzeba najpierw jechać do centrum, potem szukać przystanka itp, no i może nie jeździć wieczorem. Wyglądało na to, że ciężko się dostać do Hoi An, szczególnie o późnej porze. Wiele hoteli/hosteli oferuje transfer z lotniska i zdecydowaliśmy się zamówić sobie takie coś - koszt to 15 $, a droga długa, ok 30 - 40 km, więc to i tak dobra cena.

Po wylądowaniu poszliśmy do informacji turystycznej, wzięliśmy mapkę, a pani powiedziała nam, że ostatnie autobusy jadą około 18:00 i że już nie ma jak dostać się do Hoi An, tylko taksówka (a tych w sumie nie było jakoś wiele na zewnątrz). Ale na przeciwko informacji turystycznej zauważyliśmy stanowisko shuttle service. Dokładnie czegoś takiego szukaliśmy! Tak więc moi drodzy, którzy będziecie na tej tasie - JEST autobus bezpośrednio z lotniska do centrum, który odjeżdża codziennie, co godzinę od 5:00, aż do 23:00!  Bilet kosztuje 110 tys dongów, czyli około 20 zł za osobę płatne w autobusie. Jest tylko jeden haczyk - trzeba zrobić rezerwację min 2 godziny przez odjazdem autobusu - bez tego nie pojedziemy (jeśli nie mają rezerwacji na daną godzinę, to w ogóle nie ma tego kursu). Rezerwację można zrobić pod numerem +84 510 391 9293 lub +84 913 390 129 albo przez maila: shuttle@barrianntravel.com lub sales@barrianntravel.com.
Taksówki kosztują około 20$, więc jadąc w 4 osoby pewnie lepiej wziąć taksówkę. My zamawiając transfer z hotelu mieliśmy zastrzeżone, że za 15$ mogą jechać tylko dwie osoby. Przy wyjściu z lotniska kierowca czekał już na nas z karteczką z naszym nazwiskiem.

W drodze do hostelu kierowca dał nam swój telefon mówiąc, że właścicielka hostelu chce z nami porozmawiać. Bardzo ciężko się było porozumieć, ale w końcu zrozumiałam, że nie ma dla nas pokoju, ale zostaniemy zawiezieni do hostelu jej siostry, który jest lepszy i bliżej centrum i będzie za te same pieniądze. No cóż robić, przyjęliśmy to spokojnie, nie bardzo mieliśmy wybór. Nasza rezerwacja była na Hoi An Viet House Homestay, który był bardzo dobrze oceniany na booking,com, ale w końcu trafiliśmy do  The House 36 i nie żałowaliśmy :) Był to zdecydowanie najlepszy pokój, jaki mieliśmy w trakcie całego wyjazdu. Gorąco polecamy. Bardzo blisko do starego miasta, tuż przy rzece, piękny pokój, wygodne łóżko, bardzo czysto, wszystko nowe i świetna, nowoczesna łazienka. Do tego jeszcze miły i pomocny personel.

Taka łazienka w Azji to totany luksus


Sprawdzamy od razu kwestię połączeń z Hoi An do Hanoi, bo planowaliśmy dostać się tam sleeper busem. No i znowu powtórka z rozrywki - ten autobus jedzie też prawie dobę! :) Kolejny więc raz decydujemy się na samolot, ale zakup biletów zostawiamy na kolejny dzień. 

Idziemy na stare miasto. Jest pięknie. Hoi An jest wpisane na listę UNESCO, ma niepowtarzalny klimat, który trochę przypomina Pingyao w Chinach. Wszędzie wiszą piękne lampiony, wzdłuż rzeki postawione są podświetlone postacie zwierząt/smoków, na wodzie płyną lampiony z palącymi się w środku świeczkami. 

Część lampionów puszcza się z łódek

Hoi An nazywane jest miastem lampionów

Jemy kolację w alejce zakupowej, wypełnionej straganami. Czytamy menu przy ulicy, ceny są ok, wchodzimy, siadamy i dostajemy bardzo podobne menu, tylko z innymi cenami :) No nieładnie, ale już nie chce nam się niczego szukać, zostajemy. Zamawiamy tradycyjne danie Hoi An - White Roses, są to różyczki z papieru ryżowego wypełnione pastą krewetkową, podane z suszoną, smażoną cebulką oraz sosem (ok 12 zł). Całkiem niezłe. Do tego makaron z warzywami (ta sama cena), jest średni, ale nie ma tragedii; zamawiamy jeszcze jakieś trzecie danie - też lokalna potrawa, ale zapominają o niej i jej nie dostajemy w ogóle. Pijemy zimne Larou - lokalne piwo (3 zł). Na koniec pozwalamy sobie jeszcze na przysmak z przydrożnej budki - smażony placek z bananem, bardzo tłusty, ale niezły - wszędzie to tam sprzedają.

White Roses


Ok, już pora odpocząć. To był bardzo, bardzo długi dzień.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz